Kiedyś błyszczał w Europie, dziś jest królem na końcu świata. 38 lat i wielka forma. "Ludzie za nim szaleją"
Prawie dekadę temu zaszokował świat. Chociaż był świeżo po kapitalnym sezonie we francuskiej Ligue 1, odszedł do ligi… meksykańskiej. Tam odnalazł swój dom. Dziś Andre-Pierre Gignac jest legendą Tigres, zyskał drugie obywatelstwo, i mimo 38 lat na karku wciąż zachwyca formą.
Pierwsze występy na murawach francuskiej elity zbierał jeszcze jako gracz Lorient, natomiast dopiero po transferze do Tuluzy stał się ligową gwiazdą. W sezonie 2008/09 wychodziło mu niemal wszystko. Strzelił aż 24 gole, został królem strzelców, a jego zespół, ten sam, który rok wcześniej ledwo utrzymał się w Ligue 1, tym razem zajął wysokie czwarte miejsce.
Gignac zrobił więc sobie kapitalną reklamę, ale został w Oksytanii jeszcze na kolejny rok. Dopiero po nim, już nieco słabszym, odszedł tam, gdzie zawsze chciał występować. Dołączył do Olympique’u Marsylia. Na Lazurowym Wybrzeżu początkowo nie radził sobie najlepiej, jednak w końcu rozwinął skrzydła i wskoczył na bardzo wysoki poziom. W ostatnim, pożegnalnym sezonie, strzelił 21 goli. Przebił tym samym m.in. Zlatana Ibrahimovicia czy Edinsona Cavaniego. W wyścigu o koronę najlepszego strzelca wyprzedził go jedynie Alexandre Lacazette.
Tak wyglądało rok po roku w Marsylii:
Oferty od gigantów, a on wybrał… Meksyk
Gignacowi wygasała wówczas umowa z klubem i od przynajmniej kilku miesięcy było wiadomo, że szanse na jej przedłużenie są znikome.
- Świadczenia, jakie musi opłacić pracodawca i podatki we Francji przekroczyły jakikolwiek dopuszczalny poziom. Chcielibyśmy go zatrzymać [Gignaca - przyp. red.], ale to wydaje się być utopią. Nie zgodzi się na obniżenie pensji. Dlatego latem odejdzie do któregoś z klubów Premier League - mówił wówczas prezydent Olympique’u, Vincent Labrune.
Chętnych do zakontraktowania wtedy 29-letniego napastnika nie brakowało. Mówiło się nie tylko o wspomnianej Anglii, ale też m.in. możliwym transferze do Interu Mediolan czy Olympique’u Lyon. Francuz postanowił jednak zaszokować wszystkich. Przyjął bowiem ofertę od meksykańskiego Tigres.
Był to ruch niespodziewany z naprawdę wielu względów. Zdarza się oczywiście, że uznani piłkarze opuszczają Europę i stawiają na egzotyczne kierunki, natomiast po pierwsze - zazwyczaj pod koniec kariery, po drugie - akurat Meksyk wybierają od wielkiego dzwonu. Częściej mówimy o przenosinach do USA czy krajów z Bliskiego Wschodu.
Gignac nie był oczywiście pierwszy, bo lata temu do tej ligi wędrowali m.in. Pep Guardiola, Emilio Butragueno czy Eusebio, ale to przypadki już dość odległe w czasie. Francuz postanowił więc przetrzeć szlaki na nowo. Na starcie wysłał tym, którzy krytykowali jego decyzję, krótki komunikat.
- Jeśli się komuś nie podoba, że trafiłem do ligi meksykańskiej, niech spie**la - rzucił bez ogródek.
Wędrował trochę w nieznane, ale w nowym otoczeniu odnalazł się znakomicie. W pierwszym sezonie reprezentowania Tigres strzelił łącznie 32 gole, czym zapracował sobie na powołanie do reprezentacji. Pojechał z “Trójkolorowymi” na EURO 2016 i choć nie był pierwszym wyborem Didiera Deschampsa na pozycji numer “9”, to regularnie dostawał swoje szanse. Niewiele brakowało, by to Gignac, nie Eder, został bohaterem wielkiego finału. W doliczonym czasie gry zawodnik Tigres znakomicie zwiódł Pepe, ale uderzył tyłko w słupek.
Dla Gignaca były to już ostatki w narodowych barwach. Potem zagrał jeszcze tylko dwa razy w eliminacjach do mundialu, po czym selekcjoner odstawił go w kąt. Licznik występów w reprezentacji zatrzymał się na 36 meczach i siedmiu golach.
Rok w rok kapitalny
Urodzony w Martigues napastnik mógł więc skupić się na grze dla klubu, a ten, dowodzony na boisku przez Francuza, zaczął przeżywać najlepsze chwile w swojej historii. Wystarczy wspomnieć, że Tigres przed zakontraktowaniem Gignaca wygrywało ligę meksykańską tylko trzy razy. Już z nim w składzie powtórzyło zaś ten sukces… pięciokrotnie.
Gignac, parafrazując znane w polskim środowisku powiedzenie, trochę zakochał się w Meksyku. Z wzajemnością zresztą. Dziś wybija mu już ponad dziewięć lat w tym kraju. Dziewięć lat reprezentowania Tigres. Chociaż na karku Francuz ma 38 lat, mógłby wygrzewać się na plaży i traktować futbol bardziej jako dobrą zabawę, on nie traci werwy. Sezon w sezon, a trochę się ich już uzbierało, gra fantastycznie. Popatrzmy na liczby. W samej lidze meksykańskiej wygląda to tak:
- 2015/16 - 28 goli,
- 2016/17 - 25 goli,
- 2017/18 - 16 goli,
- 2018/19 - 23 gole,
- 2019/20 - 20 goli,
- 2020/21 - 16 goli,
- 2021/22 - 18 goli,
- 2022/23 - 20 goli,
- 2023/24 - 17 goli.
Dochodzą do tego jeszcze trafienia ze spotkań pucharowych. Dziś całkowity dorobek strzelecki Gignaca wygląda więc fenomenalnie. Francuz rozegrał dla Tigres 383 mecze i zdobył aż 213 bramek. Jest oczywiście najlepszym strzelcem w historii klubu.
Przez dłuższy czas drzazgą w oku dla byłego gracza Marsylii pozostawała Liga Mistrzów CONCACAF. Doświadczony snajper chciał poprowadzić Tigres do triumfu w tych rozgrywkach, ale zawsze coś, a może bardziej ktoś, stawał na jego drodze. W finale z 2016 roku lepsza była CF America, 12 miesięcy później Pachuca, a potem jeszcze Monterrey.
Powiedzenie do trzech razy sztuka nie miało więc zastosowania w tym przypadku. Ale do czterech - już tak. Dzień przed wigilią w 2020 roku Gignac doczekał się wymarzonego prezentu. Tigres w meczu o trofeum pokonało Los Angeles FC 2:1. Zwycięskiego gola w 84. minucie strzelił właśnie on. Andre-Pierre Gignac. Gość, który zasłużył na ten sukces jak nikt inny.
- W końcu wygraliśmy ten piep**ony puchar - nie ukrywał ekscytacji bohater meczu o złoto.
Wyczekany triumf w najważniejszych rozgrywkach strefy CONCACAF sprawił, że Tigres miało okazję rywalizować w Klubowych Mistrzostwach Świata. To wtedy wielu kibiców mogło przypomnieć sobie o istnieniu Gignaca. Francuz w trzech meczach strzelił trzy gole i został najlepszym strzelcem turnieju. Pomógł drużynie awansować do wielkiego finału, ale w nim minimalnie lepszy okazał się Bayern Monachium.
Status legendy
Kilka dni temu Gignac zaczął natomiast kolejny, dziesiąty już rok w Tigres. W pierwszej kolejce, jak to on, trafił do siatki, a jego drużyna wygrała 1:0. Były reprezentant Francji nie zwalnia zatem tempa, choć czas trudno będzie mu oszukać. Jeszcze w tym roku skończy 39 lat.
Gignac odnalazł w Meksyku swój dom. Od kilku lat ma tamtejsze obywatelstwo. To tam na świat przyszły też jego dzieci. Ojciec i brat napastnika dumnie noszą tatuaże z motywem Tigres i numerem “10” na plecach, a chcąc posmakować Taco, lokalnego specjału, można udać się do stoiska nazwanego na cześć legendarnego już piłkarza. W Meksyku nazywają go "El Rey", czyli król.
Transfer Gignaca do Meksyku i Tigres okazał się na tyle udany, że szlakiem Francuza chcieli pójść jego rodacy. Półtora roku w tym samym klubie spędził Florian Thauvin, inny były gracz Marsylii, a obecnie Udinese. Krótką przygodę z “Tygrysami” zaliczył też Andy Delort. Im nie szło jednak tak znakomicie.
- Francuzi nie rozumieją, co Dédé [Gignac - przyp. red.] reprezentuje, nie tylko w Monterrey, ale w całym Meksyku. Jest najlepszym ambasadorem Francji! Meksykanie kochają Francję i są dumni, że mają francuskich piłkarzy, którzy odnoszą sukcesy w swojej lidze i kraju. Dédé jest żywą legendą w Tigres. Najlepszy strzelec w historii klubu, najlepszy zawodnik, ale także sztandarowy zawodnik ligi. Nawet nasi przeciwnicy go szanują. Ludzie za nim szaleją. Pozostawia po sobie ogromny ślad. I jeszcze nie skończył - mówił o Gignacu wspomniany Thauvin.
Bohater tego artykułu nie poszedł w życiu i karierze najprostszą możliwą drogą. Znalazł własną. Nietypową, ale jakże ciekawą. Gdy zawiesi buty na kołku, nie będzie tylko jednym z wielu. Będzie legendą. Nie w swojej pierwszej, a drugiej ojczyźnie. Bo nią bez wątpienia stał się dla Gignaca Meksyk.