Brutalny zjazd rewelacji sezonu. Nie oszukali przeznaczenia, zaraz mogą uderzyć o dno
Łaska bogów futbolu na pstrym koniu jeździ. Jeszcze chwilę temu Gironę porównywało się do Leicester z mistrzowskiego okresu, do maluczkiego, który dosiada się do stołu wielkich klubów. Teraz, brutalnie mówiąc, wraca skąd przyszła. Nie pomaga już nawet patronat Manchesteru City.
Rok w piłce nożnej to bardzo długi okres. Dla niektórych - nawet epoka. Girona w kwietniu 2024 roku wchodziła w decydującą fazę LaLigi jako trzecia drużyna. Wcześniej nawet już bywała na szczycie tabeli, chociaż Real Madryt deptał jej po piętach i nigdy nie pozwolił odskoczyć na więcej niż parę punktów. Kwalifikacja do Ligi Mistrzów była zapewniona, drużyna ze spokojem i niemałą ekscytacją czekała na kolejny sezon. Złośliwcy zaś, najczęściej ze stolicy Hiszpanii, rzucali hasłami, że “Dumą Katalonii” jest właśnie ten niepozorny klub, a nie starszy brat z Barcelony.
Rok później zespół, który trudno nawet porównać do tego z sezonu 2023/24, znajduje się na 16. miejscu z zaledwie trzema punktami przewagi nad bezpieczną, dającą utrzymanie lokatą. Tylko dwa kluby, te zamykające tabelę, czyli Real Valladolid i Las Palmas, zebrały w tym roku mniej punktów niż niedawny uczestnik Ligi Mistrzów. Dużo też mówi zawstydzająca seria dziesięciu porażek z rzędu po tym, jak na początku lutego Girona z trudem poradziła sobie z Las Palmas. Od tego czasu nastąpiła totalna degrengolada, a zjazd może skończyć się katastrofą. W klubowych budynkach nawet nie myślą o drugoligowym scenariuszu. A powinni.
Zmarnowane okienka
Przyczyn takiego stanu rzeczy jak zwykle trzeba szukać w letnim przygotowaniu kadry. To nie przypadek. Podobnie jak większość mniejszych ekip, które zrobiły mały krok ku wielkości, próbując oszukać przeznaczenie, Girona nie poradziła sobie z transferową presją. Nie udało się utrzymać swoich największych gwiazd, bo nie było na to najmniejszej szansy. Po błyskotliwego skrzydłowego Savinho zgłosił się Manchester City, a więc “żywiciel” klubu z Girony. “Citizens” uznali również, że da się zarobić na Yanie Couto, stąd najpierw wypożyczyli go do Borussii Dortmund, a następnie sprzedali. Odeszli też inni ojcowie sukcesu: Artem Dowbyk oraz Aleix Garcia.
Jedno to utrata kluczowych zawodników, inną rzeczą jest zapewnienie im odpowiedniego zastępstwa. A zarząd przed nową kampanią całkowicie pokpił sprawę. Za najlepszego strzelca Dowbyka przyszedł Abel Ruiz, czego efektem finalnym były cztery gole, zamiast 30. Wyrzucono w błoto dziewięć milionów euro, a częściej niż Ruiz w pierwszej jedenastce wybiegał Cristhian Stuani, niebezpiecznie zbliżający się do granicy 40 lat.
Równie źle wypadła operacja zastąpienia Savinho. Klub ściągnął Arnauta Danjumę oraz Yasera Asprillę za rekordową kwotę 18 milionów euro. Ten pierwszy wyróżniał się w Villarrealu, więc spodziewano się względnej jakości, ale pięć goli i dwie asysty nikogo nie poderwały z fotela. Podobnie w przypadku Asprilli, który w 22 meczach tylko trzy razy potrafił pokonać bramkarzy. Obaj łącznie jedynie w połowie wypełnili liczby brazylijskiego skrzydłowego z zeszłego roku.
Zakontraktowano całą masę graczy z nadzieją, że choć w małym stopniu zrekompensują ubytki, ale ostatecznie rekrutacja okazała się dalece nieskuteczna, nawet jeśli zdarzały się pozytywne wyjątki: Ladislav Krejci pokazał spory potencjał w defensywie (mimo że wpakował trzy samobóje) i był jednym z wyróżniających się graczy Girony. W rezultacie jednak trener Michel został z kadrą daleką od jego wyobrażeń. Świadczy o tym fakt, że po 32. kolejce jego piłkarze mają tyle oczek, ile mieli w poprzednim sezonie po 13.
Z każdej strony ciosy
Szkoleniowiec z trudem radził sobie z kolejnymi porażkami, a drużyna uderzyła o dno w grudniu, kiedy odpadła po rzutach karnych z drugoligowcem Logrones w Pucharze Króla. Wtedy lokalnym bohaterem został syn byłego bramkarza Barcelony Francesco Arnaua, który obronił decydującą jedenastkę, natomiast Michel stał się obiektem drwin i szyderstw. Najbardziej uderzyło go to, że w jego mniemaniu stworzył skład z myślą o poważnej rywalizacji w Lidze Mistrzów, tymczasem nie dość, że nie potrafił wyjść z fazy ligowej (Girona zajęła 33. miejsce spośród 36 ekip), to jeszcze co rusz potykał się w rozgrywkach krajowych.
Nikt nie potrafił wyjaśnić, jak to możliwe, że podmiot dysponujący kapitałem w wysokości 113 milionów euro, z transferowym budżetem ustalonym na ponad 40 milionów, ze zdrowymi finansami i dodatnim saldem płacowym, nie ustabilizował się po wcześniejszym sukcesie. W sztabie sportowym zostali ci sami ludzie, którzy wcześniej odpowiadali za wzmocnienia profilami Taty Castellanosa i Oriola Romeu. Tym razem mylili się na potęgę, typując Bryana Gila czy Donny’ego van de Beeka na następnych liderów drużyny.
Na domiar złego wybuchł konflikt z kibicami, niezadowolonymi nie tyle z wyników, a z powodu zarządzania sprzedażą biletów na Ligę Mistrzów. Niezrozumiały system losowania, brak rozróżnienia między karnetowcami a członkami stowarzyszenia i oczywiście nagły wzrost cen wejściówek (prawie 100 procent względem meczów ligowych), spowodował krytykę wśród kibicowskiej społeczności. Zwłaszcza, że klub nadal napędzany jest nie petrodolarami z Manchesteru, a pieniędzmi ze składek członkowskich.
Segunda puka do drzwi
Finalnie stadion nie zapełnił się zgodnie z oczekiwaniami, nawet po tym, jak ogłoszono, że Liga Mistrzów zostanie na skromnym dziesięciotysięczniku Montilivi, mimo że właściciele próbowali przenieść mecze w ramach europejskich pucharów na Montjuic albo na stadion Espanyolu. W konflikcie więc stracili wszyscy. Władze klubu finansowo, a kibice emocjonalnie, bo nie wydaje się, by szybko Europa wróciła do Girony.
Wszystkie starania ludzi związanych z drużyną skierowane są przede wszystkim na uniknięcie degradacji. Zadanie wydaje się ekstremalnie trudne, bo w każdym z ostatnich spotkań napięcie widać na pierwszy rzut oka. Piłkarze popełniają dziecinne błędy, brakuje im agresji, wychodzą na boisko już sparaliżowani, jakby wiedzieli, jaki będzie wynik po 90 minutach. Parafrazując oklepanego mema, wczoraj atakowali każdego rywala niczym starożytni Spartanie, a dziś boją się petard.
Negatywne nastroje rosną. Niektórzy kibice, zamiast zeszłorocznych triumfów nad Barceloną, z niepokojem wspominają sezon 2018/19, kiedy Girona w lutym miała dziewięć punktów przewagi nad strefą spadkową, a po dziesięciu porażkach w dwunastu meczach ostatecznie poszła pod wodę. Oczywiście przez większą część swojego istnienia klub istniał poza hiszpańską elitą, ale w tym roku, w którym mierzył się z Arsenalem i Milanem w Lidze Mistrzów, byłoby bezprecedensową porażką, gdyby z ligomistrzowych boisk wrócił do drugoligowej kopaniny.