Prowokacje, bluźnierstwa i wygrażanie bronią palną. Gary Payton władał językiem ostrzejszym niż brzytwa
Trash-talking jest powszechnie znanym zjawiskiem, które nadaje kształt potyczkom na większości aren sportowych świata. Spięcia graczy pod siatką w siatkówce, podkopywanie autorytetów pomiędzy pięściarzami na konferencjach prasowych czy ujadanie na siebie zawodników drużyn przeciwnych podczas meczów piłki nożnej. Wszystkie tego typu akcje mają miejsce po to, żeby zdekoncentrować rywala, pognębić go, wytrącić z równowagi.
Na jednych kłapanie dziobem działa destrukcyjnie, innych usypia, pozostali reagują jeszcze bardziej wzmożoną motywacją. Historia koszykówki z najwyższej półki również posiada w swoich szeregach kozaków „śmieciowego gadania”, którzy nie tylko potrafią nawijać jak najęci, ale także odgryźć się z nawiązką. Do elitarnych oddziałów mistrzów pyskówek w NBA niewątpliwie zalicza się Gary Payton.
Miłośnik tłumów i tłum miłośników
Gary od dziecięcych lat zmagał się z przeciwnościami losu. Wschodnia część Oakland, gdzie dorastał, była opanowana przez uliczne gangi dilerów narkotyków, więc musiał szybko przystosować się do tamtejszej rzeczywistości, stać się twardy jak skała, nauczyć się żyć wśród ludzi rządzących półświatkiem, zmężnieć. Na rewirze zamieszkiwanym przez rodzinę Paytonów królowała grupa High Street Bank Boys, którym przewodził typek o pseudonimie „Little D”.
Uścisk żelaznej pięści okolicznych rzezimieszków zdecydowanie poluzował się, gdy ich herszt trafił za kratki pod zarzutem handlowania prochami. „Little D” był wieloletnim towarzyszem Gary’ego, natomiast przebywanie w jego obecności nie zawsze wiązało się wyłącznie z mroczną stroną życia. Payton spędzał z nim dużo czasu, zapraszał na posiłki do rodzinnego domu i liczył się z jego zdaniem.
„Little D”, szanujący koszykarski talent Gary’ego oraz drzemiący w nim potencjał umiejętności, nigdy nie próbował zrekrutować go w szeregi swojej świty. Owszem, oferował mu samochody i pieniądze – np. żeby ułatwić dostanie się na uczelnię Oregon State – lecz nie miał wobec Paytona złych zamiarów. Pomimo tego, Gary przyjął od niego tylko jeden podarunek, mianowicie dozgonną przyjaźń.
Jako świeżak broniący barw drużyny akademickiej Beavers, Payton rzucił zwitkiem gumy do żucia wprost między oczy cheerleadera zespołu. Gość musiał być oszczędny w słowach kierowanych do Gary’ego, wręcz powściągliwy. Payton nie był. Na jego szczęście sędziowie z konferencji Pac-10 za żadne skarby świata nie starali się przywoływać go do porządku, a już tym bardziej zagłuszać. Przecież to igranie z ogniem, natomiast oni mieli świadomość, że Gary może zrobić niezły dym.
Przy takiej bezkarności Payton stosował, łagodnie rzecz ujmując, niecenzuralne odzywki bez przerwy. „Wpuśćcie wreszcie na boisko kogoś, kto będzie potrafił bronić przeciwko mnie!” – wydzierał się w niebogłosy w stronę ławki rezerwowych zespołu Stanford Cardinal, kiedy oponenci zaleźli mu za skórę.
Innym razem rozpętał werbalną waśń z kibicami ekipy California Golden Bears podczas wizyty w Berkeley. Zaczął gadać i gadać, i to było coś w rodzaju programu rozrywkowego pt. „Tłumy kontra Gary”. Kto wygra ten pojedynek? Stawał się coraz bardziej nabuzowany. Jeśli ktokolwiek z widowni trzasnął jakimś tekstem, natychmiast ripostował, bo mógł. Natomiast gdy robił coś dobrego na parkiecie, wszyscy zamykali gęby. To był jeden z pierwszych sygnałów dla NBA. Nadciąga „Gee Pee”!
Kiedy Gary poznał Shawna
Gdy wszyscy kibice lat dziewięćdziesiątych nie kryli zachwytów nad grą pary Stockton-Malone, w Seattle podziw wzbudzał inny duet, czyli Payton-Kemp. Shawn był niszczycielem zrzucającym bomby nad obręczą. Wsady ładowane z mocą mitologicznych Tytanów do dziś koszmarzą się po nocach takim tuzom, jak: Dikembe Mutombo, Hakeem Olajuwon czy Alton Lister. Wally Walker, generalny menadżer Seattle Supersonics, skwitował go słowami:
- Kiedy oceniam zawodników z koledżów, zapisuję sobie przy każdym „mało wybuchowy” i wtedy łapię się na tym, że jestem przyzwyczajony do oglądania Shawna. W porównaniu do niego, nikt nie jest wybuchowy.
„The Moonchild”, „The Reignman”, Ponaddźwiękowiec, na widok którego większość konkurentów nie była w stanie powstrzymać drgania łydek. Zmarnotrawił własną karierę sportową przez nadużywanie alkoholu, nadmierne wciąganie anielskiego pyłu i kłopoty z nadwagą. Zanim doprowadził się do ruiny, do spółki z Paytonem wiedli prym na boiskach NBA. Jak Kemp wspomina pierwszą styczność z „The Glove”?
- Bob Whitsitt wezwał mnie do siebie i poprosił, żebym obejrzał pojedynek Oregon State-USC. Gary szczekał. Nie pamiętam jego panowania nad piłką czy gry obronnej. Ujadał jak pies. Trzepał jęzorem na lewo i prawo do wszystkich. Usta nie zamykały się mu przed tip-offem, przez cały mecz, do rozbrzmienia finałowej syreny. Obrywało się ławce rezerwowych rywali, ich trenerowi, kibicom USC, sędziom. „Przecież to jeszcze dzieciak, studencik!”. Przysunąłem krzesło bliżej odbiornika telewizyjnego, próbując odgadnąć, co on do nich mówi. Podobało mi się. Gary zdobył 58 punktów. Zadzwoniłem do zarządu i powiedziałem, że jeżeli wyciągniemy go w drafcie, to nie muszą obawiać się o moją motywację.
Aktualnie zdarza się, że dylematem debat dotyczących NBA jest temat Lob City. Kto zasłużył na takie miano? Na przestrzeni ostatnich lat wielu ekspertów wskazywało na Los Angeles Clippers, gdzie występowali Chris Paul, Blake Griffin oraz DeAndre Jordan. Zgadza się, jest w tym sporo słuszności, lecz namacalnym archetypem Lob City są bezkonkurencyjni Gary Payton i Shawn Kemp.
Scrilla, broń palna i smerfne hity
Po sromotnej porażce w meczu numer sześć finału Konferencji Zachodniej 1996, gdzie oponentami Seattle Supersonics byli Utah Jazz, rozstrzygające spotkanie serii zaplanowano na niedzielę drugiego czerwca w hali KeyArena w Seattle. Jeśli Sonics pokonaliby Nutki, awansowaliby do NBA Finals, w których już zameldowali się Chicago Bulls z Michaelem Jordanem na czele. Jeżeli tak by się nie wydarzyło, Payton wróciłby swoim podrasowanym Cadillakiem do Oakland, żeby pograć w sąsiedzkim klubie bilardowym. Akceptował wszelaką możliwą opcję.
W pierwszych pięciu starciach rywalizacji Gary zdobywał średnio 22,8 punktu na mecz, ale podczas szóstej potyczki był praktycznie niewidoczny. W decydującym pojedynku, w którym ważyły się nie tyle losy Seattle w play-offach, co dalsze kariery sportowe graczy Supersonics, trener George Karl powierzył całe zaufanie na ręce Paytona. Nie zawiódł się.
„The Glove” sprytnie urywał się spod opieki Johna Stocktona i trafiał łatwe layupy, dostawał piłkę na półdystansie i nie mylił się. Po każdym celnym rzucie krzyczał do Stocktona: „Paper!” albo „Scrilla!”, co w ulicznym slangu oznacza pieniądze lub – jeżeli komuś pasuje poprawniejsza forma – po prostu szmal. Ponaddźwiękowcy zwyciężyli 90-86, a Gary znalazł się na ustach wszystkich. Czuł, że to jego czas, ale nie zawsze tak było.
Odkąd George Karl objął posadę szkoleniowca drużyny Sonics w 1992 roku, z dnia na dzień borykał się z krytyką dotyczącą Paytona. Gdy dyżurni złośliwcy nie mogli zajrzeć za zamknięte drzwi szatni zespołu, z punktu ogłaszali, że Gary ma poważne problemy osobiste, albo że prawdopodobnie dzieje się z nim coś najgorszego. Karl kochał i jednocześnie nienawidził „Rękawicy”.
Payton odważnie apelował swoim zachowaniem na boisku do defensywnych zmysłów trenera, zaś on w końcu zrozumiał, że kiedy popracuje nad odpowiednim uchwyceniem zdolności Gary’ego, zmieni dobrego zawodnika w gwiazdę basketu. Według Karla obrona była istotą oraz ukoronowaniem koszykówki.
Gdy jego dwunastoletni syn, Coby, pragnąc popisać się przed ojcem kręcił piłką na wskazującym palcu, zasłużony szkoleniowiec rzekł: „Tak, świetnie, ale musisz poprawić defensywę”. Tak więc, to dzięki obronie „Gee Pee” trzymał się w rotacji Seattle, a nie przez niewyparzony język.
Jednak Payton do świętoszków nie należał. Im lepiej poczynali sobie Sonics, tym opryskliwszy stawał się Gary. Bęcki słowne otrzymywali nie tylko jego rywale, bowiem potrafił też pluć jadem pod adresem trenerów przeciwnych zespołów. Kiedy Sidney Lowe, szkolący wówczas Minnesotę Timberwolves, aktywnie dyrygował grą drużyny przy linii bocznej, „The Glove” wypalił: „Zamknij się i siadaj, ty smerfie!”.
Trzy lata wcześniej, w trakcie przerwy meczu w Denver, „Rękawica” wdał się w dyskusję z Rickym Pierce’em, po czym panowie zaczęli grozić sobie bronią palną. Pozostali gracze zakomunikowali George’owi Karlowi, że obaj mają w torbach sportowych „klamki” i nie zawahają się ich użyć.
„Wymorduję twoją rodzinę!” – grzmiał Gary Payton. Istne szaleństwo, ale Supersonics wygrali dwa mecze posezonowej serii, trzeci przegrali, ponieśli porażkę w czwartym, koniec końców pokpili całą rywalizację w pierwszej rundzie. „Gee Pee” znowu się pieklił i wyglądało to niczym strefa działań zbrojnych. Czy można było temu zapobiec? Nie. Przynajmniej nie z zawadiackim charakterem Paytona.
FU (Finałowe Uprzedzenia)
Finał NBA z 1996 roku wrył się w pamięć sympatyków basketu nie tylko biorąc pod uwagę ich przebieg, ale przede wszystkim dzięki trash-talkowym smaczkom pomiędzy Garym Paytonem i Michaelem Jordanem. W pierwszych trzech spotkaniach na parkiecie brylował zespół z Wietrznego Miasta. Wydawało się, że po starcie 3-0, Byki szybko przechylą szalę zwycięstwa w rywalizacji na własną korzyść.
Przed meczem numer cztery Payton poprosił szkoleniowca George’a Karla, żeby ten przesunął go w obronie na krycie Jordana, co przyniosło nieoczekiwany efekt. MJ w następnych trzech pojedynkach zgromadził odpowiednio 23, 26 i 22 punkty, zaś w obu wygranych Supersonics nasz bohater, choć zmagał się z urazem, utrudniał mu życie na niemal każdym centymetrze boiska („His Airness” zatrzymany na 37% celnych prób z pola).
Wtedy popularnym filmem był obraz pt. „Bezsenność w Seattle”. Media natychmiast podchwyciły temat, powołując się na tytuł filmu. Pisano, że Payton spędza sen z powiek Michaela Jordana i tak rzeczywiście się działo. Bez besztających zwoje mózgowe litanii, trudno jest nazwać niegdysiejszą walkę na boisku współzawodnictwem (z zachowaniem kultury wzajemnych życzeń świątecznych).
Payton: - Podczas tamtej serii padało mnóstwo obraźliwych epitetów, zwłaszcza takie jak: „Zamknij ryj!”, „Ku**a!”, „Pie**ol się!”. Scottie Pippen, Ron Harper, a nawet Phil Jackson – wszyscy bezlitośnie przeklinaliśmy.
Przebudzenie demona
Gary Payton odszczekiwanie miał we krwi, ale gdy było to konieczne, potrafił brać w obroty tych, którzy znieważyli jego lub – co gorsza – dawali się we znaki drużynie Supersonics. W jednym z wywiadów kapitalną anegdotę związaną z „Rękawicą” przytoczył Jason Kidd:
- Nigdy tego nie zapomnę. Rozgrywaliśmy mecz w Tacomie, to był mój debiutancki sezon w Dallas. Zawsze patrzyliśmy na siebie przyjaźnie, witaliśmy się, ale kiedy rozpoczynało się spotkanie, nie było zmiłuj. Gary dostał piłkę tyłem do kosza, wykonał szybki ruch, rzucił w stronę obręczy, a ja go zablokowałem. Niepotrzebnie powiedziałem: „Zabieraj się z mojego podwórka”, tyle że nie użyłem sformułowania „zabieraj się”. Spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Stary, popełniłeś błąd”. Zainaugurował osobisty zryw 15-0 i przegraliśmy.
Kidd podszedł do niego po finałowej syrenie, by pogratulować występu: „Hej, moja wina wyciągnąłem rękę instynktownie. Zapomniałem, z kim gram. Nie powinienem tak się do ciebie zwracać”. Payton ze stoickim spokojem i drwiącym uśmiechem odparł: „O nie, dziękuję ci, ponieważ obudziłeś we mnie bestię, to mi pomogło”. Wtedy Jason Kidd obiecał sobie, że nigdy więcej nie podejmie tak nieprzemyślanej decyzji.
Gdzie jest Mike?
Kiedy w 1998 roku Jordan po raz drugi pożegnał się z zawodową koszykówką, wielka dynastia Chicago dobiegła końca. Scottie Pippen trafił na jeden sezon do Houston Rockets, po czym w kampanii 1999/2000 związał się kontraktem z Portland Trail Blazers. Pewnego razu, gdy Sonics grali z Blazers w Oregonie, Payton od początku spotkania upatrzył sobie ofiarę, niczym zbrodniarz doskonały. Tak, tak – on nie chciał nikogo innego, chciał tylko Scottiego. Pragnął być w jego uszach, w jego głowie. Nie dbał o to, że Pippen ma w dorobku sześć mistrzowskich pierścieni, a on żadnego i powtarzał przez cały mecz:
- Teraz już nic nie znaczysz, Scottie. Gdzie jest Mike? Gdzie jest Mike? Już mnie nie przestraszysz. Hej, Scottie, wiesz co, stary? Nie jesteś w pięćdziesiątce najlepszych koszykarzy wszech czasów. Mam ci pokazać moją listę? Jesteś tu na pięćdziesiątym pierwszym miejscu. Nawet Dominique Wilkins jest na niej wyżej od ciebie. Jesteś pięćdziesiąty pierwszy!
Zazwyczaj głównym założeniem trash-talkingu jest pozbawienie oponenta argumentów mentalnych. Tym razem celem „Rękawicy” było wysłanie Pippena na terapię. Gdy ktoś mówi ci, jednemu z najlepszych zawodników w historii, zdobywcy sześciu mistrzostw NBA, że bez Michaela Jordana jesteś nikim, nie pozostaje nic innego, jak poszukać numeru telefonu do dobrego psychoanalityka.
O ile u Kobego Bryanta można było jeszcze wychwycić pierwiastek z Michaela Jordana (jego ruchy, podobne maniery, styl), o tyle odwzorowania Gary’ego Paytona nie sposób wytropić w żadnym koszykarzu występującym wcześniej lub później na parkietach NBA. Niepowtarzalność już na zawsze będzie stanowiła główną cechę wyróżniającą legendarnego zawodnika Seattle Supersonics.
Mateusz Połuszańczyk