Polak selekcjonerem kadry? Dziś to nie może się udać. "Ten mit stał się głównym argumentem"

Zatrudnienie Polaka w roli nowego selekcjonera kadry to dziś ogromne ryzyko. Ryzyko, które opiera się na niezbyt przekonujących argumentach.
Serial pt. “nowy trener reprezentacji Polski” trwa w najlepsze. Dla wielu jest to już nużąca, zdarta płyta, ale w końcu jedno z najbardziej eksponowanych stanowisk w polskim sporcie musi budzić zainteresowanie. I nie powinno być sprowadzane do kwestii narodowości, co usilnie promuje część opinii publicznej. Patrząc realnie, trudno jest znaleźć rozsądnego kandydata z polskim paszportem do objęcia drużyny narodowej. I chodzi tu wyłącznie o kwestie sportowe, które powinny być najważniejszym - a być może jedynym - kryterium w doborze selekcjonera. Wydarzenia z przeszłości sprawiły, że zagraniczne kandydatury budzą pewną obawę. Czy słusznie? To już kwestia interpretacji, często mylnie stawiającej aspekty pozaboiskowe nad samą szansą rozwoju drużyny. I nie chodzi o to, że w Polsce nie jesteśmy w stanie wychować odpowiedniego kandydata. To jest możliwe, ale jak pokazuje obecna sytuacja, na dziś próżno go szukać. Dlatego zatrudnienie kogoś z zewnątrz to w tym momencie nie akt odwagi, ale przejaw rozsądku.
Mit o bajerancie
W historii polskiej piłki nie mieliśmy zbyt często do czynienia z selekcjonerami z zagranicy. Nie licząc epizodycznych wydarzeń w dalekiej przeszłości, kadrę prowadziło ich tak naprawdę tylko dwóch: Leo Beenhakker i Paulo Sousa. Ten pierwszy dał Polsce historyczny awans na EURO 2008, a następnie w spektakularny sposób położył eliminacje do mundialu w RPA. Z kolei Paulo Sousa zostawił po sobie przede wszystkim niesmak z powodu stylu w jakim z drużyną się pożegnał. Opcja zagraniczna budzi zatem pewne obawy o to, czy kolejny przedstawiciel obcej myśli szkoleniowej i tym razem nie wykręci jakiegoś numeru.
Mało jednak mówi się o pozytywach kadencji obcokrajowców. A tych wcale nie było tak mało, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Beenhakker przede wszystkim osiągnął coś, czego w historii polskiej piłki nie zrobił wcześniej i później żaden trener. Awansował na mistrzostwa Europy rozgrywane w gronie 16 uczestników. To naprawdę nie byle wyczyn, tym bardziej biorąc pod uwagę ówczesne możliwości kadrowe drużyny narodowej. Polska wygrała grupę eliminacyjną, wyprzedzając Portugalię, Serbię, Finlandię czy Belgię. Podczas rywalizacji o awans gole dla “Biało-czerwonych” zdobywali m.in. Wojciech Łobodziński czy Łukasz Garguła. Portugalczyków zatrzymywali Grzegorz Bronowicki i Paweł Golański. Mało kto mówił wówczas o wielkich sukcesach polskich piłkarzy na Zachodzie, a niekwestionowanymi gwiazdami kadry byli Euzebiusz Smolarek i Jacek Krzynówek. Poza nimi do wyboru mieliśmy raczej graczy z europejskiej klasy średnio-przeciętnej i w miarę wyróżniających się ligowców. Na pracy Holendra cieniem położyły się jednak te gorsze chwile. Słaby turniej, tragiczne eliminacje do mundialu czy mentorski ton irytujący nestorów polskiej piłki. Owszem, Beenhakker potrafił być denerwujący w swoim przekonaniu o byciu zbawicielem futbolu w kraju nad Wisłą, ale nie można mu odebrać tego, że wprowadził kadrę na wyższy poziom.
Dużo świeższą raną jest historia Paulo Sousy. Nieudane EURO 2020, tylko niezły wynik w eliminacjach do mundialu i skandaliczny sposób odejścia z reprezentacji. Ale mimo wszystko, patrząc na grę zespołu pod jego wodzą, było widać w tym pomysł. Defensywa przeciekała, błędy indywidualne kosztowały nas wiele, ale w kontekście budowania czegoś na lata potencjał był spory. Nie można powiedzieć, że Sousie zabrakło czasu, bo to on sam go sobie nie dał. Nikt po Portugalczyku nie płakał, ale trzeba być niezwykle zatwardziałym w swojej niechęci do niego, aby nie dostrzec pewnej pozytywnej rewolucji w podejściu do gry. Reprezentacja Polski mogła się podobać długimi fragmentami meczów z klasowymi rywalami. Nie tylko czekała na kontry za zasiekami, ale budowała akcje w ataku pozycyjnym. Nie było nastawienia wyłącznie na wynik, lecz także radość z futbolu. Tego brakowało choćby za kadencji Jerzego Brzęczka czy Czesława Michniewicza. Nawet za Adama Nawałki, gdzie zgadzały się wyniki, mecze polskiej kadry bywały - i nie ma co tego ukrywać - nudne lub chłodno przekalkulowane pod wynik.
Polak (nie)dobry
Z Adamem Nawałką wiąże się drugi mit, który stał się argumentem zwolenników polskiej opcji na stanowisku selekcjonera. “Polak potrafi” i zdjęcie Nawałki na ławce selekcjonerskiej to gotowy materiał na kampanię promującą zatrudnianie rodaków. Tyle, że Nawałka to w ostatnich latach wyjątek od mało chlubnej reguły. Powinniśmy postrzegać go jako Adama Nawałkę z imienia i nazwiska, a nie jako “trenera Polaka”, bo to z jednej strony krzywdzące dla samego trenera, a z drugiej kwestia mylnie wynosząca na piedestał polską szkołę trenerską w kontekście kadry. Jeśli bowiem przyjrzymy się bliżej, to skala niepowodzeń jest znacznie większa.
Patrząc tylko na XXI wiek, mamy więcej porażek niż sukcesów polskich szkoleniowców. Jerzy Engel i Paweł Janas dawali awanse na turnieje rangi mistrzostw świata, ale niewiele więcej. Być może ten pierwszy pozostając na stanowisku dłużej mógłby jeszcze coś zwojować, ale to już melodia przeszłości. Krótkie epizody Zbigniewa Bońka i Stefana Majewskiego lepiej przemilczeć, Franciszek Smuda, “wybrany głosem ludu”, dziś przez ten lud wskazywany jest jako ojciec największej klęski polskiej kadry w tym stuleciu. Zaś budzący sympatię Waldemar Fornalik pewnie niezbyt często opowiada przy świątecznym stole o tęsknocie za kadrą. Jerzy Brzęczek i Czesław Michniewicz w teorii osiągnęli wyznaczone cele, ale gra drużyny była bardzo daleka od ideału. Gdzie zatem wielkie osiągnięcia polskich trenerów? Trudno zatem mówić, aby polski selekcjoner był gwarantem tego, czego obecnie od kadry oczekujemy. Połączenia stylu, wyników i długofalowej wizji rozwoju.
Inne czasy
Przez lata utarło się, że trener Polak jest potrzebny, bo drużyna w całej swojej rozciągłości “myśli i mówi po polsku”. Minęły już czasy, gdy kadra w dużej mierze opierała się na graczach z Ekstraklasy bez zagranicznego doświadczenia. Nie ma mowy również o komunikacyjnych problemach, barierze językowej czy potrzebie tworzenia polskiej tożsamości. To wszystko ładnie wygląda na potrzeby budowania narracji i medialnego wizerunku drużyny - jak sama nazwa wskazuje - narodowej. Jednak w momencie, gdy piłkarze z krajowego podwórka są bardziej dodatkiem niż kręgosłupem zespołu, taki argument bardziej bawi, aniżeli znajduje realne odzwierciedlenie w rzeczywistości. Gdy polscy piłkarze zaczęli odgrywać coraz większą rolę w zachodnich, poważnych klubach to niekoniecznie podobną drogą poszli rodzimi szkoleniowcy. Tu tendencja jest zgoła odmienna i trudno wierzyć w jej nagły odwrót. Mówiąc dobitnie: mamy piłkarzy w Barcelonie, Napoli, Juventusie czy klubach Premier League, a trenerów w Ekstraklasie czy japońskiej Urawie. Przy okazji, Maciej Skorża nie palił się do objęcia kadry, będąc chyba jedynym obecnie godnym uwagi szkoleniowcem z polskim paszportem
Kto?
Giełda polskich nazwisk nie jest porywająca. Swoją gotowość do objęcia drużyny narodowej zgłosił Jan Urban, pewien sygnał wysłał też Marek Papszun i… to chyba wszystko. O Skorży napisaliśmy, a inni, z całym szacunkiem, nie są w tym momencie gwarantem rozwoju dla reprezentacji. Tak naprawdę rynek zagraniczny daje o wiele większe możliwości wyboru i - przede wszystkim - mniejsze ryzyko porażki. W przypadku Papszuna mówimy o trenerze, który swój projekt buduje od kilku lat i nie można lekceważyć go w kontekście przyszłości, ale na dziś trudno wyobrazić sobie by autorytetem mógł porwać do walki zespół z Robertem Lewandowskim, Piotrem Zielińskim czy Jakubem Moderem. To, co działa w Rakowie, przy określonej grupie i założeniach, wcale nie musi “odpalić” w kadrze. Jan Urban to trochę życzenie o drodze “Nawałka 2.0”. Jak jednak pokazała przeszłość, to co udało się raz, w ogólnie nie wychodziło przynajmniej kilka razy.
Jan Urban jest o tyle trudnym do jednoznacznego przekreślenia kandydatem, że z Nawałką ma kilka cech wspólnych. W tym jedną, która może być solidną kartą przetargową. Przy kadrze już pracował, podobnie jak Nawałka, jako asystent Beenhakkera. O ile jednak powrót do członka sztabu Leo po czterech latach w pewien sposób się bronił, o tyle Urban “asystowanie” zaliczył już grubo ponad dekadę temu. Jego karta zatem nieco wyblakła i jest argumentem tej samej wagi co “dajmy zarobić rodakowi” czy “Polak nas nie oszuka”. Szukanie usprawiedliwienia na siłę.
Opcja optymalna
Postawienie na Polaka to większe ryzyko, aniżeli skuszenie się na zagranicznego trenera. Od niego powinno się wymagać włączenie do sztabu Polaka, który może objąć zespół w przyszłości, ale zrzucenie całego bagażu na trenera na dorobku byłoby w tym momencie strzałem w kolano. Każde niepowodzenie mocno podetnie skrzydła, a i wybór trenera “do spalenia” w kadrze nie jest zbyt szeroki patrząc na krajowe poletko. Stawiać trzeba tylko i wyłącznie na umiejętności i doświadczenie, a tu, widząc takie nazwiska jak Vladimir Petković, Roberto Martinez czy nawet Herve Renard, dostajemy o wiele większy potencjał niż decydując się na krajowego szkoleniowca.
I nie dajmy sobie wmówić, że człowiek z zagranicy nic nie wie o polskiej piłce. To łatwa ucieczka, ale tak naprawdę o ile więcej wie o pracy Jakuba Kiwiora w Spezii czy Kacpra Kozłowskiego w Vitesse przykładowy trener Papszun od trenera Petkovicia? Sprawa paszportu najbardziej boli tych, którzy za główny argument używają właśnie jego. Forsując na siłę opcję Polaka na stanowisku. Podchodząc jednak zdroworozsądkowo, paszport powinien być ostatnim argumentem, a w takim przypadku - niestety - polscy szkoleniowcy wypadają blado na tle wielu realnych kandydatów.