Podróż za jeden uśmiech. Jak Robert Lewandowski i Bayern Monachium wreszcie zdobyli szczyt

Podróż za jeden uśmiech. Jak Lewandowski i Bayern wreszcie zdobyli szczyt
Press Focus
To był finał bardzo wyrównany. Przepełniony nerwami. Dwie świetne drużyny, których piłkarzom stawka meczu plątała nogi. Ale to Bayern Monachium zagrał jak chciał. Odważnie jak zawsze w tym sezonie, ale z naniesionymi poprawkami taktycznymi. Wyciągnął wnioski z poprzednich rund Final 8 w Lizbonie, co dało skromne zwycięstwo 1:0 i potrójną koronę.

Wyciągnięte wnioski i pomoc Neuera

Dalsza część tekstu pod wideo
Mimo przekonujących zwycięstwa z Barceloną i Lyonem, Hans-Dieter Flick wiedział, że nie były to perfekcyjne spotkania w wykonaniu jego podopiecznych. W ofensywie maszyna działała bez zarzutu, ale w obu meczach - przeciwko Hiszpanom i Francuzom - zdarzały się momenty naznaczone błędami. Trener i jego zawodnicy odrobili lekcje zanim wybiegli na boisko przeciwko PSG.

Nieustanny pressing Bayernu ma naturalne korzyści blisko bramki rywala. Jednocześnie obciążony jest dużym ryzykiem. Obrona stojąca bardzo wysoko, niemal na linii środkowej boiska, jest wrażliwa na kontrataki. Jeśli rywal oswobodzi się z silnego uścisku, może posłać długą piłkę i w prosty sposób stworzyć sytuację bramkową. Pokazał to ćwierćfinał i półfinał.
W finale Flick był ostrożniejszy. Bayern bardziej szanował piłkę. Był cierpliwy i starał się częściej korzystać z ataku pozycyjnego. Alphonso Davies i Joshua Kimmich nie podłączali się tak ochoczo do akcji ofensywnych mając na uwadze, że Kylian Mbappe i Angel Di Maria mogą ich za to nieodwracalnie skarcić.
Mimo zwiększonej ostrożności Bayern nie ustrzegł się błędów. Gwiazdy PSG, Neymar i Mbappe, były bliskie wpisania się na listę strzelców. Ale po oszukaniu obrońców na przeszkodzie stał jeszcze Manuel Neuer. Niezawodny w Lizbonie. MVP portugalskiego Final 8? Bramkarz kompletny. Być może najlepszy w historii niemieckiej piłki, co przyznał po meczu Oliver Kahn - dziś jeden z szefów nowych mistrzów Europy.
Jego interwencje naprawiały, co zepsuli koledzy. A że nigdy nie jest tego wiele, imponuje skupienie 34-latka. Jego efektywność, gdy staje oko w oko z rywalami. Interwencja przy uderzeniu Neymara to klasa światowa. Jednocześnie znak firmowy tego golkipera. Neuer rozkłada kończyny jak pająk, charakterystycznie wygina nogę, w stylu bramkarza hokejowego, maksymalnie zwiększając powierzchnię ciała. Tym sposobem frustrował wielu świetnych snajperów. W niedzielny wieczór znów zbudował ścianę nie do skruszenia.

Lek antystresowy – Thiago Alcantara

Rozegranie perfekcyjnego meczu na takim poziomie jest niebywale trudne. Przy tej jakości w składzie PSG musiało stworzyć zagrożenie. Mimo to, było go niewiele. Ostatecznie Neymar i Mbappe zagrali słabe spotkanie. Zostali stłamszeni. Zwłaszcza Brazylijczyk był sfrustrowany swoją nieporadnością. Uciekała mu piłka w prostych sytuacjach, co przecież dla technicznego geniusza nie jest codziennością.
Proste błędy popełniali niemal wszyscy. Przy maksymalnej presji, gdy jeden mecz decyduje o wiecznej sławie, stres plącze nogi najlepszym. Zwłaszcza pierwszy kwadrans meczu (ale nie tylko) był festiwalem pomyłek. Niedokładnych zagrań na małej przestrzeni. Niecelnych przerzutów. Problemów z przyjęciem. Coś co nie zdarza się często takim wirtuozom.
19-letnia rewelacja, Davies, wcześniej kręcił wieloma bocznymi obrońcami, ale w niedzielę nie pozwalał sobie na nonszalancję. Pilnował się. Flick odebrał mu nieco swobody, ale też sam zawodnik wyraźnie odczuwał stawkę meczu. Jego współpraca z Kingsleyem Comanem nie układała się idealnie. Szybko zgarnął żółtą kartkę, co musiało utemperować jego podejście do rywali.

Ale generalnie, rozgrywając dopiero ósme spotkanie w Lidze Mistrzów w karierze (!!!), ten młody chłopak udźwignął presję. Może rzadziej niż zazwyczaj przypominał futbolową wersję Usaina Bolta, ale dopełnił swą piękną historię. Od chłopaka urodzonego w obozie dla uchodźców w Ghanie do pierwszej piłkarskiej gwiazdy z Kanady.
Piłka mogła płatać figle wszystkim, z wyjątkiem Thiago, który znów zagrał świetny mecz i dał lekcję rozgrywania mając na plecach skrobiących po kostkach rywali. Pytanie, czy Bayern nie powinien zrobić więcej, aby nie pozwolić mu odejść. Czy tak łatwo będzie znaleźć jego następcę. Ten dostojny dyrygent opanował lekki chaos, o którym piszemy, co sprawiło, że to ostatecznie Niemcy dyktowali warunki tego spotkania.

Korekta na wagę gola

Nie da się nie zauważyć, jaki wpływ na wynik miała jedyna korekta personalna w składzie Bayernu. Flick postawił na Kingsleya Comana zamiast Ivana Perisicia, co mogło wydawać się posunięciem wręcz szaleńczym. Piekielnie szybki, ofensywnie nastawiony Francuz kosztem lepiej broniącego Chorwata na skrzydle, skąd miało przecież nadchodzić największe zagrożenie dla Bawarczyków.

Prędzej spodziewaliśmy się Benjamina Pavarda na prawej stronie i przesunięcia Joshuy Kimmicha do środka, aby jeszcze lepiej zabezpieczyć się w walce o drugie piłki. Ewentualnie wymiany narzekającego na zdrowie Jerome'a Boatenga na Niklasa Süle, ale Flick podjął inną decyzję.
Ruch w punkt, bo wychowanek PSG, może nie tak skuteczny w odbiorze, zgotował Thilo Kehrerowi prawdziwie niespokojny wieczór. Indywidualnie był najgroźniejszym piłkarzem na murawie. Nie bał się wchodzić w pojedynki jeden na jeden. Przyspieszał i dryblował. Miał wiele dośrodkowań i prób niekonwencjonalnych podań do Roberta Lewandowskiego. Był efektywniejszy niż jedna z najgroźniejszych do tej pory broni Bayernu - Serge Gnabry.
Robił przewagę. To po jego szarży Daniele Orsato mógł podyktować jedenastkę. To na niego musiał bardziej uważać Di Maria niż odwrotnie. To wreszcie on precyzyjnie uderzył piłkę głową i pokonał Keylora Navasa zapewniając szósty w historii Puchar Europy dla Bayernu. Dzięki temu na zawsze zyska przydomek „Mr Lisboa” jak Arjen Robben jest od 2013 roku „Panem Wembley”.
W końcówce spotkania Coman opuszczał boisko z poczuciem wypełnionego zadania. Roszada Flicka zdała egzamin. Perisić, człowiek z wypożyczenia, jak Philippe Coutinho, też wypełnił swoje zadanie.

Człowiek z mikroskopem w oku

Bayern udowodnił w finale, że jest drużyną kompletną. Wytyczył nową drogą przez bezkompromisowe podejście do futbolu. Ma swój styl. Totalny pressing ocierający się o katastrofę jest jak spacer po linie, ale opanowany do perfekcji wywołuje zachwyt. Być może przez to „Bayern Monachium 2020” zostanie zapamiętany jako jeden z największych w dziejach. Przecież w 120-letniej historii klubu to dopiero druga potrójna korona.
Ten zespół to nie tylko trzymanie rywala za gardło do utraty tchu. W finale potrafił spuścić z tonu. Pokazał, że jest świetną hybrydą naciskającą na klawisze tak, jak chce grać. Raz wolniej, raz szybciej. Ma nieprawdopodobnie szeroki wachlarz broni, czego pomnikiem jest Joshua Kimmich. Piłkarz teoretycznie z cienia takich ludzi jak Lewandowski czy Gnabry.

Od Niemca bije nieprawdopodobna dojrzałość i świadomość gry. Jego boiskowa uniwersalność co najmniej równa się wielkiemu poprzednikowi - Philippowi Lahmowi. Nazywanie Kimmicha obrońcą jest zbrodnią. To sztandarowy przykład jak dziś zacierają się pozycje i zadania wyznaczane poszczególnym zawodnikom na boisku.
25-latek świetnie sprawdza się w roli rozgrywającego, a liczby pokazują, jakim skarbem jest mieć go w zespole. Jeszcze przed finałem był piłkarzem, który w tej edycji Ligi Mistrzów stworzył najwięcej okazji bramkowych - 25. Wczoraj udowodnił swoją powtarzalność zagrywając idealną piłkę na głowę Comana. Prawdopodobnie nikt inny nie zrobiłby tego tak dobrze jak on. Z gracją, precyzją, wizją i pomysłem.
Ten finał był bardzo wyrównany. Przesiąknięty walką o każdy skrawek boiska. Intensywny i raczej brzydki. Podanie Kimmicha stało się jego ozdobą. Detalem, którego brakowało po stronie PSG. Bo przecież nie było tak, że to Francuzi nie mogli schodzić z boiska jako zwycięzcy. Po prostu nie wykorzystali swoich momentów. Źle ułożona stopa. Za lekko lub nieprecyzyjnie oddany strzał. A Bayern miał Kimmicha z mikroskopem w oczach, co wystarczyło, żeby „Operację Lizbona” zakończyć sukcesem.

Radość i ulga Lewandowskiego

Jak w tym wszystkim odnalazł się Lewandowski? Finał był pierwszym meczem w LM, w którym nie zdobył bramki. Było blisko, ale ostatecznie licznik zatrzymał się na i tak kosmicznych piętnastu golach. Polak nie miał wielu szans. Dokładnie dwie. Wykute w bólach były bardziej wyrobem jego kunsztu i przygotowania atletycznego, niż podaniami kolegów. Gdy strzelił w słupek, świetnie opanował trudną piłkę i błyskawicznie się obrócił, nie dając czasu na reakcję obrońcom oraz bramkarzowi. Gdy uderzał głową, nienaturalnym odgięciem ciała de facto naprawił niedokładne dośrodkowanie.
Wszedł w rolę, którą doskonale zna i się jej nie brzydzi. Pierwszego do odbioru, niestrudzonego pracusia biegającego wszerz boiska. Schodzącego głęboko pod własną połowę, aby pomóc partnerom. Jego osobiste osiągnięcia w tym meczu nie miały znaczenia. Liczył się wspólny cel, w drodze do którego trzeba było się porządnie ubrudzić. Polak i tak wcześniej zarezerwował sobie wszystkie indywidualne tytuły. Niczego nie musiał udowadniać.
W zamian dostał najlepszą i najbardziej wyczekiwaną nagrodę. Wreszcie zdobył Puchar Europy, którego tak pragnął. Przez kolejne lata zawsze czegoś brakowało. Strzelał dużo, ale drużyna się potykała - bliżej lub dalej od finału. Były momenty frustracji, krytyki wycelowanej w klub, nawet zwątpienia, czy jest we właściwym miejscu. Aż w niedzielę wszystko zagrało jak trzeba. Przyszła ulga i szczęście, które po ostatnim gwizdku Lewandowski pokazał całym sobą.
Puzzle Bayernu pasują idealnie. Polak czekał długo na ten moment. Dłużej niż inni wielcy, ale wreszcie dotarł na szczyt i to w stylu, jakiego nie dokonał nikt wcześniej. Coś jak pierwsze wejście na ośmiotysięcznik bez dodatkowego tlenu. Potrójna korona króla strzelców z trzema najważniejszymi trofeami pod pachą czyni go nieśmiertelnym.

Lewandowski ma za sobą sezon życia. Gdy w listopadzie zwalniano Niko Kovaca, wydawało się, że nie ma na to szans. Że znów trzeba będzie odłożyć marzenia na lepsze czasy - większych transferów i trenerów. Futbol to jednak niebywale plastyczna masa. Ciągle pisze piękne i zaskakujące historie.
Hansi Flick, człowiek z cienia, jak najlepszy mechanik z pit stopów Formuły 1, dokonał błyskawicznych zmian i odwrócił sezon. Wprowadził innowacje (Davies), niedocenionych pogłaskał (Müller i Boateng), podokręcał luźne śruby (Goretzka), a reszty po prostu nie zepsuł. Wyszła potworna maszyna, która niszczyła kolejnych rywali. PSG potraktowała łagodnie, bo na ostatniej prostej liczyła się już tylko linia mety.

Przeczytaj również