Szalony sezon najlepszego rozgrywającego w NBA. "Przypomina Stepha Curry'ego, już był o krok od tytułu"

Szalony sezon najlepszego rozgrywającego w NBA. "Przypomina Stepha Curry'ego, już był o krok od tytułu"
Benny Sieu-USA TODAY Sports/SIPA USA/PressFocus
Jako dzieciak wzorował się na Magicu Johnsonie. Teraz sam próbuje iść w ślady legendy, dominując na parkietach NBA. Ma dopiero 23 lata, ale już doprowadził do odrodzenia zasłużonej organizacji. Przyszłość należy do Tyrese’a Haliburtona. Teraźniejszość również.
Niedawno zakończyła się pierwsza w historii NBA edycja In-Season Tournament. Specjalny turniej, stworzony na potrzeby ożywienia fazy zasadniczej, padł łupem Los Angeles Lakers. Na gigantyczne uznanie zasłużył jednak lider sensacyjnych finalistów. Przed startem IST właściwie nikt nie dawał Indianie Pacers większych szans na jakikolwiek sukces. Ekipa Ricka Carlisle’a zdecydowanie nie była stawiana w roli faworyta w starciach z Boston Celtics czy Milwaukee Bucks, ale Tyrese Haliburton nie przejął się rywalizacją z kolejnymi potęgami. 23-latek rozgrywał, punktował i czarował świat niesamowitymi zagraniami. Dzięki niemu Indiana była o krok od tytułu.
Dalsza część tekstu pod wideo

Na skraju załamania

Haliburton jest dziś największą gwiazdą Indiany. Rozgrywający stawiał jednak pierwsze kroki w NBA, reprezentując barwy Sacramento Kings, gdzie trafił w 2020 roku z 12. numerem draftu. “Hali” w szybkim tempie stał się jednym z ulubieńców kibiców z Golden 1 Center. Apatyczna i niezbyt widowiskowa drużyna wreszcie zyskała zawodnika, dla którego warto było przychodzić na mecze. Haliburton nie był może najskuteczniejszym debiutantem w dziejach ligi, ale gwarantował efektywną grę i przynajmniej kilka popisowych akcji w każdym spotkaniu.
Haliburton miał być filarem, wokół którego odbudowana zostanie cała ekipa Kings, tyle że ich władze zrezygnowały z owocnej przyszłości na rzecz próby uzyskania natychmiastowych wyników. W lutym ubiegłego roku Sacramento podjęło szokującą decyzję o wymianie swojego rozgrywającego. “Hali”, a także Buddy Hield i Tristan Thomspon zostali oddani do Indiany w zamian za Domantasa Sabonisa, Jeremy’ego Lamba i Justina Holidaya. Obecna gwiazda Pacers bardzo źle zniosła tak niespodziewaną rewolucję. Ten ruch był idealnym dowodem na to, że zawodnicy w NBA w niewielkim stopniu kontrolują własną karierę.
- W ciągu pół godziny przeszedłem od poczucia, że będę w Sacramento przez następną dekadę do doświadczenia największej niespodzianki w moim życiu. W pewnym momencie zadzwonił do mnie agent i powiedział mi, że mogę zostać wymieniony do innego zespołu. Myślałem, że sobie ze mnie żartuje. Wiem, że może to zabrzmieć, jakbym dramatyzował, ale znasz to uczucie, kiedy dostajesz wiadomość, że coś złego stało się z twoimi bliskimi? I masz wrażenie, że przez kilka sekund twoje serce się zatrzymuje, czujesz pustkę w całym ciele. Mniej więcej tak to wyglądało - opisał później Haliburton na łamach "The Players' Tribune". - Później zadzwonił nasz dyrektor generalny i to była krótka rozmowa. Usłyszałem: "Hej, stary, chciałem cię tylko poinformować, że dokonaliśmy wymiany i wysyłamy cię do Indiany. Życzę ci wszystkiego najlepszego"
- Rozłączyłem się wtedy i zacząłem płakać. Dopiero po kilku minutach udało mi się zebrać w sobie i wysłać krótką wiadomość na czacie grupowym naszej drużyny, żeby usłyszeli to ode mnie jako pierwsi. Napisałem, że właśnie zostałem oddany do Pacers i kocham ich wszystkich. Wszyscy odpowiedzieli w taki sposób: "Zamknij się, przestań sobie żartować, kłamiesz, wypie***laj stąd". Ale potem Tristan Thompson napisał, że jego też wymienili i wtedy wszyscy już wiedzieli, że to naprawdę się dzieje - dodał "Hali".
Zawodnik przyznał także, że największą trudnością nie było dla niego samo opuszczenie ekipy Kings. Przede wszystkim bardzo zżył się z całą społecznością Sacramento. Brał tam udział w wielu akcjach charytatywnych, regularnie wspierał organizację non-profit. Aktywnie działał na rzecz podniesienia standardów życia w biedniejszych dzielnicach. Oczywiście, że nadal mógł kontynuować swoją szlachetną misję, lecz trudno to zrobić, kiedy większość roku spędzasz dosłownie na drugim końcu kraju. Pod względem sportowym wielka wymiana okazała się jednak z perspektywy Haliburtona strzałem w dziesiątkę.

Certyfikowana gwiazda

Haliburton trafił do Indiany, która była wtedy ligowym słabeuszem. Zespół ten wygrał w sezonie 2021/22 zaledwie 25 meczów. Minione rozgrywki były już nieco lepsze, ponieważ Pacers skończyli z bilansem 35-47. Liczby te nie rzucają na kolana, ale trzeba wziąć pod uwagę, że “Hali” stracił wtedy wiele tygodni z powodu kontuzji. Latem tego roku rozgrywający zwalczył problemy zdrowotne i stał się najlepszą wersją siebie.
- Nie wiem, które miejsce zajmowaliśmy wcześniej pod kątem szybkości gry, ale pewnie był to jeden z gorszych wyników w lidze. Wtedy Tyrese wkroczył do naszej drużyny i wszystko kompletnie się zmieniło. On ma świetną umiejętność kontrolowania gry, rozdzielania piłki i angażowania pozostałych partnerów. Sprawia, że gra jest żywa. Ludzie tacy jak Tyrese, jak Luka Doncić czy Reggie Miller, oni czują, kiedy nadchodzi ich czas. "Hali" zawsze znajdzie sposób, aby pomóc umieścić piłkę w koszu, to artysta - podkreślił trener Rick Carlisle na jednej z konferencji prasowych.
Rozwój Haliburtona jest oczywiście wynikiem wielkiej pracy na treningach. 23-latek współpracuje z Drew Hanlenem, który nakłonił go do tego, żeby sam częściej szukał punktów. Przed jednym z meczów w styczniu tego roku powiedział zawodnikowi, że w szkole średniej nosił koszulkę z numerem 14, więc musi oddać przynajmniej 14 rzutów. Haliburton wyszedł wtedy na Philadelphię 76ers, trafił 11 z 19 prób i skończył mecz z imponującym dorobkiem 38 punktów.
- Nie niszczy się rzeczy, które nie są zepsute i dobrze funkcjonują. Zawsze staramy się zatem jedynie poszerzać jego arsenał, wzmacniać mocne strony i eliminować słabości. Nic nie jest w stanie powstrzymać go przed osiągnięciem szczytu formy, na który może dotrzeć, dzięki swojej kreatywności, dynamice i niekonwencjonalnemu sposobowi gry - podkreślał Drew Hanlen na łamach magazynu "SLAM".
Jedną z największych zalet każdego sportowca może być umiejętność regularnego podnoszenia sobie poprzeczki. Przykład Haliburtona idealnie pokazuje, że dobry zawodnik w krótkim czasie może stać się jednym z najlepszych na swojej pozycji. Już w poprzednim sezonie osiągał on średnio 20,7 punktu, 10,4 asysty i 3,7 zbiórki, rzucając na średniej skuteczności 49%. Nikt nie mógłby powiedzieć o tych wynikach złego słowa, ale w bieżących rozgrywkach wszystkie parametry jeszcze poszły w górę. “Hali” rzuca prawie 25 punktów w każdym meczu, dokładając do tego 12 asyst. Żaden inny gracz w NBA nie jest tak skutecznym kreatorem. Drugi w tej klasyfikacji Trae Young notuje średnio 10,8 asyst. Gwiazda Indiany poprawiła się także jeśli chodzi o skuteczność rzutów dystansowych (z 40% na 42,9%), dwupunktowych (z 57,2% na 58,9%) i osobistych (z 87,1% na 87,6%). Wszystko na plus.

Pomógł w odrodzeniu

Przełomem w karierze Haliburtona okazał się wspomniany In-Season Tournament. Już wcześniej udowadniał, że jest świetnym koszykarzem, ale wtedy wreszcie pokazał wyższość nad najlepszymi rywalami. W ćwierćfinałowej rywalizacji z Celtics zanotował pierwsze triple-double w karierze, kończąc mecz z 26 punktami, 10 zbiórkami i 13 asystami. Faworyzowani Jayson Tatum, Jaylen Brown i Kristaps Porzingis nie znaleźli żadnego sposobu na powstrzymanie gwiazdy z Wisconsin.
W półfinale IST Haliburton poprowadził Pacers do wielkiego zwycięstwa nad Milwaukee Bucks. Wykazał się wtedy charakterem, a jednocześnie nutką arogancji, wbijając szpilkę Damianowi Lillardowi. Rozgrywający Bucks znany jest ze zdobywania punktów w samych końcówkach meczu i sygnalizowania tzw. “Dame Time”. Tym razem to nie był jednak czas Lillarda. Światła reflektorów skupiły się wyłącznie na popisach lidera Indiany.
- Tyrese Haliburton jest niesamowity. Gra na bardzo wysokim poziomie i należy mu się za to uznanie. Zawsze rozgrywający nadaje tempo drużynie. On gra szybko, bardzo szybko, jest świetnym strzelcem, bardzo dobrze rozgrywa piłkę, tworzy zagrożenie na całym parkiecie - pochwalił Giannis Antetokounmpo cytowany przez portal "si.com".
- Nie jestem bardzo zaskoczony wystrzałem Tyrese'a. Już zeszłego lata widziałem, że to fantastyczny zawodnik. Jest wyjątkowy, ponieważ tworzy grę dla reszty swoich kolegów z drużyny, wywiera ogromną presję na obrońców rywali. Świetnie się z nim pracowało, trochę przypomina młodego Stepha' Curry'ego - wtórował Steve Kerr, trener Golden State Warriors, który pracował z Haliburtonem podczas ostatnich mistrzostw świata.
W meczach z Bucks i Celtics Tyrese zanotował łącznie 53 punkty, 28 asyst i zero strat. To absurdalne i wręcz niespotykane liczby na poziomie NBA. Topowi rozgrywający potrafią kończyć spotkania z double-double, jednak konieczność dystrybuowania piłki niemal zawsze jest równoznaczna z zaliczeniem przynajmniej kilku strat. Tymczasem Haliburton potrafi perfekcyjnie kreować grę, unikając choćby najmniejszego błędu.
- Wyobrażam sobie siebie jako zawodnika, który doprowadzi Indianę do play-offów i umożliwi walkę o mistrzostwo. Widzę, że wszystko zmierza w odpowiednim kierunku. Zawsze powtarzam wszystkim, że chcę być najlepszą wersją siebie, ale w tej chwili jeszcze nie wiem, kiedy uda mi się to zrobić. Nie wiem, czy swój szczyt osiągnę za rok, dwa lata. Ale nie mogę się tego doczekać - powiedział Haliburton w rozmowie z magazynem "GQ".

Dzieciak z konsoli

Wielką dumę z powodu poczynań Tyrese’a musi odczuwać jego ojciec, John Haliburton. W przeszłości był on sędzią koszykarskim, który zaraził syna miłością do basketu. W dzieciństwie puszczał mu mnóstwo nagrań z popisami legendarnego Magica Johnsona. Młody “Hali” spędzał godziny na analizach sposobu gry jednego z najlepszych zawodników w dziejach całej NBA. 23-latek wciąż nie osiągnął oczywiście poziomu ikony Los Angeles Lakers, ale w wielu jego zagraniach widać pewną inspirację.
- Szczerze mówiąc, bardzo wiele o koszykówce nauczyłem się też z gier komputerowych. Na konsoli masz ustawioną kamerę w taki sposób, że widzisz całą grę, wszystko, co dzieje się na parkiecie. Potem wychodzę na prawdziwy mecz i staram się patrzeć na wszystko w ten sam sposób - powiedział Haliburton na łamach portalu "Theringer.com". - Gra w koszykówkę jest dla mnie po prostu zabawą. Na parkiecie czuję, jakbym znowu był dzieckiem. I właśnie to w tym wszystkim kocham najbardziej. Dla mnie to nie jest praca. To pasja i coś, co uwielbiam robić - dodał.
Niecałe dwa lata temu Tyrese Haliburton zalał się łzami po niechcianym opuszczeniu Sacramento. Z perspektywy czasu Kings mogą jednak nieco żałować, że wypuścili z rąk tak wyjątkowego koszykarza. W krótkim czasie stał on się zawodnikiem kalibru All-Star i najskuteczniejszym rozgrywającym w całej NBA. Dodatkowo trafił do drużyny, w której nie musi martwić się o przyszłość. W lipcu Indiana przedłużyła z nim kontrakt o pięć lat. Umowa ta opiewa na niebagatelną kwotę 260 mln euro. Sporo, ale tyle płaci się za jednego z najlepszych graczy świata.

Przeczytaj również