Piłkarze go kochali, beton PZPN nienawidził. Ikona mówi o nim jak o ojcu. Dziękujemy, Leo

Piłkarze go kochali, beton PZPN nienawidził. Ikona mówi o nim jak o ojcu. Dziękujemy, Leo
Pressfocus.pl/Brak autora na stronie
Jan - Piekutowski
Jan PiekutowskiWczoraj · 12:37
Przybycie Leo Beenhakkera musiało przypominać lądowanie statku obcej cywilizacji. Polska początku lat dwutysięcznych, a tu gość z Realem Madryt, Feyenoordem, Ajaksem, kadrą Holandii i sukcesami nawet w Trynidadzie. Spotkanie trzeciego stopnia było niechybne, a sam Beenhakker niewiele robił, aby odejść od wizerunku zbawcy. Ale czy na pewno?
Przekaz związkowych dygnitarzy oraz części ówczesnych dziennikarzy nie był przyjazny względem Leo Beenhakkera. Holendra przedstawiano jako pysznego, zadufanego w sobie, ciężkiego w polubieniu. Grzegorz Lato zwolnił go z polskiej kadry po blamażu ze Słowenią, ale nie tyle ze względu na porażkę, co, cytując samego prezesa, "odwrócenie się dupą". Problemu z Beenhakkerem nie mieli jednak piłkarze.
Dalsza część tekstu pod wideo
Dla części z nich był figurą zbliżoną ojcu. Dla innych gościem, z którym mogłeś pogadać właściwie o wszystkim. Dla pozostałych po prostu świetnym selekcjonerem, jednym z najlepszych - o ile nie najlepszym - jakiego reprezentacja miała w XXI wieku.
- Zawsze będę pamiętał, jak ciepłą i otwartą osobą był. Można było porozmawiać, pożartować, nie tworzył bariery między trenerem a zawodnikiem. Wszyscy mieliśmy do niego szacunek, a ja sam czułem, jakby był moim kolejnym ojcem. Potrafił podchodzić do nas bardzo indywidualnie. Gdy podejmował się pracy u nas, wiedział, że jest potencjał nie tylko piłkarski, ale i ludzki. Wracają same dobre myśli, jeśli chodzi o jego osobę - mówi nam Jacek Krzynówek, jedna z najważniejszych postaci w zespole Beenhakkera.
- To był fantastyczny człowiek. Od pierwszej sekundy rozmowy z nim czułem, że ma ogromną charyzmę, wiedzę i kulturą osobistą. Na tamte czasy to był człowiek, który dokonał pewnej rewolucji w naszej mentalności - stwierdził w programie Meczyków Michał Listkiewicz, który jako prezes PZPN ściągał Holendra.

Deklinacja przekleństw

W 2008 roku Holender był wręcz noszony na rękach. Prezydent Lech Kaczyński wręczył mu Krzyż Oficerski Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla rozwoju polskiego sportu, dzięki pracy selekcjonera wywalczyliśmy upragniony awans na EURO, klątwa została zdjęta. Później jednak przyszły fatalne eliminacje do mistrzostw świata, a Beenhakkera zaszczuto. Być może zwolnienie było konieczne, ale nie w takim stylu. Nie w wywiadzie telewizyjnym, nie dziesięć minut po zakończeniu meczu. W tamtym momencie prezes Lato pokazał, że pod wieloma względami nasza piłka wciąż siedzi w drewnianych chatkach.
- My jesteśmy takim narodem, że jakby wpadamy ze skrajności w skrajność. Po awansie Leo został odznaczony, ktoś taki zasługuje na szacunek. Wiadomo, że w piłce szybko się wszystko zmienia, pewnych rzeczy nie da się przewidzieć, raz jesteś na dole, raz u góry. Ale nie możemy od razu wyrzucać do kosza tego, co działo się rok wcześniej. Tak się nie powinno robić. To na pewno boli, nawet bardzo. To jest też rysa na wizerunku PZPN-u. Tak się nie robi, tak się po prostu nie robi. My wiedzieliśmy, że zawaliliśmy eliminacje. Nie poszło nam. Dystans między związkiem a selekcjonerem się powiększał, Leo zawsze stawiał na niezależność, nie bawił się w gierki. My mogliśmy tylko zaakceptować decyzję prezesa, ale czy się z tym zgadzaliśmy nie? Oczywiście, że nie, nie w taki sposób. To był człowiek do rany przyłóż, naprawdę do rany przyłóż - podkreślił Krzynówek.
- To był super gość, ale trudny. Przyszedł do Polski i był szok kulturowy. Jak on zaczął tym wszystkim Latom i tak dalej mówić, że tutaj jest fuc*ed, coś tam fuc*ed, fuc*in to, fuc*in tamto. Bardzo dużo przeklinał, a PZPN nie wiedział, jak do niego podejść. Nie wiedzieli, czy on ich obraża, czy obraża polską piłkę, czy obraża wszystkich, a może nikogo nie obraża. Kompletnie nie potrafili go rozgryźć. Jak to? Jak to? Jak do tego podejść? Ten styl bycia był dla Polaków na początku lat dwutysięcznych kompletnie czymś nieznanym i był mocno szokujący. Naprawdę. A szczególnie dla działaczy, ale też starszego pokolenia dziennikarzy - zaznacza Piotr Żelazny, dziennikarz i ekspert Viaplay, uważany w tamtym czasie za jednego z największych zwolenników Beenhakkera.
Jednocześnie ten sam Żelazny wspomina nam, że Holender prawie zerwał wywiad, gdy został zapytany o potencjalny konflikt interesów w reprezentacji. Dyrektorem kadry był Jan De Zeeuw, który reprezentował również interesy Jerzego Dudka. Beenhakker tak się wściekł, że zaczął miotać przekleństwami, wyszedł zapalić i... wrócił. Rozmowę dokończono, chociaż atmosfera była nietęga.

Sztuka motywacji

Niemniej, do samych piłkarzy Beenhakker trafiał doskonale. Bez wiary nie byłoby zwycięstwa i remisu z Portugalią, wtedy czwartą drużyną świata. Nie byłoby 28 punktów w 14 meczach eliminacji EURO. Mentalnie nasi zawodnicy zostali dźwignięci.
- Początki nie były łatwe. Teraz się przyzwyczailiśmy, że jesteśmy na wielkich imprezach, ale wtedy? Szatnia uwierzyła w jego metody, w jego podejście, w jego uwagi. I to było widać w każdym meczu. Leo nie skreślał od tak. Mecz z Portugalią poprzedził wyjazd do Kazachstanu, ledwo wygraliśmy. Było tak źle, że trener ściągnął Mariusza Lewandowskiego w 30. minucie. Później doszło do jakiegoś spięcia w szatni, inny selekcjoner w takiej sytuacji powiedziałby, że "Lewy" z Portugalią nie zagra. Tymczasem Beenhakker wszystko sobie z Mariuszem wyjaśnił, z Portugalią zaczął w pierwszym. On umiał do nas dotrzeć. Do tych zakamarków, żeby trochę więcej energii wykrzesać. My na to EURO po prostu zasłużyliśmy, zapracowaliśmy - przypomina Krzynówek.
- On ich pompował, on ich nakręcał. Dla tych wszystkich Rasiaków, Bronowickich i Żewłakowów to było coś. Facet obracał się w wielkim piłkarskim świecie, był w tym Realu Madryt, a później przychodzi do Bronowickiego i mówi mu, że jest zaje*isty, jest wystarczająco dobry. Mega prosty trik, ale skuteczny, wtedy wystarczający. Oczywiście, taktycznie też sobie wszystko ciekawie poukładał, ale to były proste rzeczy. Piłkarze go uwielbiali, po prostu uwielbiali. Dawał im swobodę, ale to już nie było takie bezhołowie jak w latach 90. Natomiast siedzieli sobie Żewłakow i Boruc przy barze, pili whisky, a on do nich podchodził, gadał, nie był sierżantem. Z drugiej strony zawodnicy nie chcieli przegiąć, to była bardzo dobra, ludzka współpraca - stwierdził Żelazny.
Zawodnicy nie przegięli, ale drużyna zaczęła się rozjeżdżać. Eliminacje pozostały najjaśniejszym punktem pracy Beenhakkera w Polsce. Po nich nie było już tak dobrze, było wręcz słabo. Na samym turnieju wymodliliśmy punkt z Austrią, następnie przyszła seria mniejszych lub większych rozczarowań. Presja rosła, tym bardziej, że Holender stracił swojego kluczowego sojusznika. W 2008 roku Michał Listkiewicz pożegnał się z posadą prezesa PZPN, a jego miejsce zajął Grzegorz Lato. Środowisko Laty Beenhakkera po prostu nienawidziło.

Kwestia honoru

Trener zafiksował się na punkcie tego, że polska piłka stoi w miejscu przez wzgląd na przestarzałych działaczy. Do historii przeszły wręcz pojedynki Beenhakkera z Antonim Piechniczkiem, za kadencji Laty odpowiedzialnym za rozwój piłki nożnej w Polsce. Oni nawet nie rozmawiali, ale przerzucali się oskarżeniami. Piechniczek oczekiwał, że Beenhakker będzie mu się spowiadał z każdej decyzji, Beenhakker stwierdzał, że Piechniczek pluje mu w twarz albo w ogóle nie istnieje. W takich warunkach nie dało się pracować, a reprezentacja cierpiała. Ostatecznie beton zalał selekcjonera.
- Wdał się w wojnę z działaczami. Rozdrobnił się. To się stało dla niego kwestią honoru. Jestem przekonany, że gdyby Listkiewicz został na stanowisku, to inaczej by to wyglądało. Trener stracił parasol ochronny. Przyszedł Lato i nastał najbardziej przaśny PZPN. Teraz Cezary Kulesza próbuje odtworzyć te czasy, ale przez długi czas tak to już nie wyglądało. Lato latał jednak z Piechniczkiem, Stefanem Majewskim i tak dalej, wybuchła wojna, a Beenhakker w nią poszedł. Wziął też na krótko pracę w Feyenoordzie, co, nie ukrywam, było pewną formą lekceważenia. Był przekonany, że zawsze miał rację. Nie odpuszczał, chociaż czasem mógł - podsumował Żelazny.
Po wstrząsającym zakończeniu współpracy z PZPN-em Beenhakker ponownie związał się z Feyenoordem, następnie wyjechał na Węgry, wrócił do Trynidadu, a na koniec zakotwiczył w Sparcie Rotterdam. Pracował aż do 2018 roku.
W ostatnich latach zdrowie byłego selekcjonera znacznie się pogorszyło. Miał problemy z poruszaniem się, nie mógł regularnie uczęszczać na spotkania Feyenoordu, chociaż mieszkał blisko stadionu swojego ukochanego klubu. Zmarł 10 kwietnia 2025 roku, miał 82 lata.
Ja nie zapamiętałem go jako człowieka butnego, nieprzyjemnego. Zapamiętałem go jako człowieka, który sześcioletniego chłopaka nauczył marzyć. Chociaż miłość do piłki tliła się we mnie od czasu, gdy zobaczyłem powrót Liverpoolu w finale Ligi Mistrzów, to dopiero kadra Beenhakkera sprawiła, że uczucie to przerodziło się w coś poważniejszego. Zamykam oczy i widzę ojca podrywającego się z kanapy, słyszę radość zaskoczonej mamy, bijącą brawo babcię. Widzę Krzynówka, włosy Smolarka powiewające na wietrze i tę bezradną, fatalną wręcz Portugalię. Wiem, że widzę to nie ja jeden.
Dziękuję, Leo.
Spoczywaj w pokoju.

Przeczytaj również