Piłkarski przekręt idealny. Jak urugwajski klub-słup zarobił miliony na gwiazdach
Piłka nożna to skomplikowany świat, w którym można uciekać do różnych sztuczek czy sposób wypracowujących przewagę. Także tych nie do końca legalnych. Przekręty nie ograniczają się tylko do obstawiania meczów, ale też dotyczą aktywności poza boiskiem. A niewiele z nich dorównuje temu, co dzieje się w urugwajskim Deportivo Maldonado. Ten klub to przekręt idealny. Taki, do którego FIFA, pomimo wielu kontrowersji, nie jest w stanie się doczepić.
Istnieją duże szanse, że nikt z was nie słyszał nigdy o drużynie z miasta położonego nad samym brzegiem Atlantyku. I trudno się dziwić. W tym roku po 16 latach przerwy awansowała do najwyższej klasy rozgrywkowej. Nawet po tym wielkim osiągnięciu, frekwencja na ich meczach kręci się w okolicach 300 osób. To jednak nie przeszkadzało działaczom Deportivo sprowadzać w poprzednich latach graczy, o których zabiegały kluby z... czołowych lig Europy.
Przez Maldonado przewinęły się nazwiska takie, jak Alex Sandro, Gerónimo Rulli czy Willian José. Żaden z nich jednak nie zagrał nigdy oficjalnego meczu dla drużyny z Urugwaju. Dla wszystkich z nich Deportivo było jedynie przystankiem na drodze do kariery na Starym Kontynencie. A oni z kolei zostali wykorzystani jako narzędzie do zarobienia pieniędzy.
Tajemniczy inwestorzy
Podejrzane transakcje rozpoczęły się w 2009 roku, gdy zmienił się właściciel. Z tym, że właściwie nikt nie wiedział, kto go kupił. W ciągu najbliższych kilku lat wydatki sięgnęły niemal 30 milionów euro. Zarobki z transferów jeszcze je przewyższyły. Tymczasem klub cały czas pozostawał w miejscu.
Stadion wygląda jak zapomniany, zaniedbany, a sportowo nie było żadnego skoku jakościowego. Tajemniczy inwestorzy-widmo zostali zidentyfikowani dopiero w 2014 roku, kiedy to „Bloomberg” postanowił bliżej przyjrzeć się urugwajskiej drużynie. Okazało się, że to Brytyjczycy – Malcolm Caine i Graham Shear. Właściciel koni wyścigowych i prawnik z Londynu.
Sposób, w jaki zarządzali klubem od razu sugerował ich zamiary. Zainteresowanie kupnem drużyny akurat w Urugwaju wynikało z tamtejszych przepisów. Transakcje związane z futbolem obarczone są podatkiem niższym (12,5% - wg „Guardiana’), niż chociażby w Argentynie (35%) czy Brazylii. Dlatego agentom piłkarzy opłaca się załatwiać transakcje z „przystankiem”. Wtedy zgarniają większe prowizje.
Ameryka Południowa to idealny teren do prowadzenia tego typu praktyk. Kontynent talentów, na którym łatwiej o naginanie czy łamanie przepisów, niż w Europie. I chociaż również w tym rejonie świata kluby były karane przez FIFA za podobne przekręty, to w Maldonado udało się tego uniknąć. Oczywiście, wymagało to lekkiego stonowania działań – od kilku lat „podejrzanych” transferów właściwie nie ma, a stajnia graczy na eksport ogranicza się jedynie do grupy ciągle wypożyczanych nazwisk.
Third party ownership
Są hasła, na które federacja zarządzająca światowym futbolem reaguje jak na ogień. Korupcja i rasizm to chyba najbardziej popularne z nich. Wśród tych mniej oczywistych, właściwie już zapomnianych, widnieje takie, któremu w kontekście Deportivo Maldonado wypada się przyjrzeć bliżej. Third party ownership jest jak zaklęcie cruciatus w świecie Harry’ego Pottera. Jeśli uznają cię za winnego, to nie ma ucieczki – ponosisz karę.
Co ono jednak oznacza? W normalnych warunkach do transferu dochodzi między dwoma klubami. Decyduje oczywiście również głos piłkarza i agenta, który go reprezentuje. Niemniej, w transakcji przekazania praw zawodnika biorą udział dwie strony. Niedozwolony jest za to udział trzeciego „ciała”. Biznesmena lub konsorcjum, posiadającego część (lub większość) praw.
Jeśli takowy się pojawia, to oczywiście może mieć wpływ na to, gdzie trafi gracz. Takie coś łamie fifowskie przepisy. Beniaminek urugwajskiej ekstraklasy to sposób na obejście zasad. Tutaj trzecia partia to... sam klub. Kupuje z drużyny „A”, a potem wysyła do drużyny „B”. Zyskują właściciele, przedstawiciele piłkarzy, a federacja, przynajmniej na papierze, nie ma podstaw do wyciągnięcia konsekwencji.
Samo zjawisko third party ownership to nie żadna abstrakcja, którą znają tylko na piłkarskich peryferiach. W 2006 roku w Anglii wybuchnęło ogromne zamieszanie, związane z transferem Carlosa Teveza i Javiera Mascherano do West Hamu. Do niedawna praktyka była popularna we Włoszech, a objawiała się m.in. klubami, które wysyłały na wypożyczenia po kilkudziesięciu zawodników (Parma, jeszcze przed swoim kryzysem, miała ich aż 200 (!) – jak wyliczyło brytyjskie „Metro”).
Michel Platini porównał taką formę przeprowadzania transakcji do niewolnictwa. Oficjalnie światowy zakaz wprowadzono w 2014 roku. Oczywiście, od tamtej pory przyłapano kilka klubów, które złamały przepisy – na przykład Sevillę. Zdaniem niektórych przedstawicieli piłkarskiego świata, łatwo je jednak obejść. Kilka lat temu mówił o tym chociażby angielski trener, Sam Allardyce. Jego słowa potwierdzają właśnie takie kluby, jak Deportivo Maldonado.
Kupiliśmy cię po to, żeby cię sprzedać
Jak już wspominaliśmy, przez klub z siódmego co do wielkości miasta Urugwaju przewinęło się kilka ciekawych nazwisk. Niektórzy byli piłkarze ekipy z Maldonado są dziś warci dziesiątki milionów. Z tym, że Deportivo nie zawdzięczają prawie nic i niespecjalnie się z tym klubem kiedykolwiek utożsamiali. Istnieją spore szanse, że stadionu swojej eks-drużyny nigdy nawet nie widzieli.
Alex Sandro – kupiony w 2010 roku, wypożyczony do Santosu, potem sprzedany do Porto. Willian Jose, który z urugwajskim klubem związany był przez pięć i pół roku, wysłany na sześć miesięcy do Realu Madryt, w końcu kupiony przez Real Sociedad. Marcelo Estigarribia, który od 2011 roku pozostaje ich graczem, ciągle wysyłanym tymczasowo za granicę, w tym do Juventusu i Atalanty. To tylko kilka przykładów „towarów” eksportowych.
Zawodnicy beniaminka Primera División trafiali również do Fiorentiny (Hernan Toledo) czy Manchesteru City (wspomniany na początku tekstu Rulli). Mniej i bardziej znane talenty z innych południowoamerykańskich krajów zaliczały „przelot” przez Maldonado – „pralnię” piłkarzy. Żaden z nich jednak nie przeszedł tak nietypowej drogi jak Jonathan Calleri.
W argentyńskiego napastnika zimą 2016 roku zainwestowano ponad 10 milionów euro. Od tamtej pory zaliczył pięć wypożyczeń, w tym do czterech drużyn z najmocniejszych europejskich lig. Ani w West Hamie, ani w Las Palmas, ani w Alaves nie zagrał jednak na dłużej miejsca. Teraz gra na chwałę Espanyolu, ale nie porywa i wygląda na to, że znowu czeka go to samo.
Dużo kasy - zero różnicy
W odpowiedzi na zapytania ze strony piłkarskich władz, właściciele Deportivo Maldonado informowali, że klub działa prawidłowo. Wypłaty są terminowe, obiekty są utrzymywane w akceptowalnym stanie, szkółka funkcjonuje. Prawda jest jednak taka, że korzyści z punktu widzenia kibica są... żadne.
Chociaż w drużynę zainwestowali ludzie bogaci, to tylko po to, aby obracać pieniędzmi. Ich cel nie leży na boisku, a w kieszeni czy na kontach bankowych. Dla przeciętnego fana Deportivo Maldonado nie zmieniło się kompletnie nic.
Urugwajska ekipa to jedynie klub-słup. Piłkarska pralnia pieniędzy, przez którą jeszcze kilka lat temu przewijały się miliony euro. Takich drużyn w Ameryce Południowej znajdziemy więcej, ale to właśnie ten przypadek jest najbardziej znany z uwagi na udane inwestycje, jak Sandro czy Jose.
Już na pierwszy rzut oka widać, że na Estadio Domingo Burgueño dzieje się coś podejrzanego. Nie trzeba być ekspertem od urugwajskiego futbolu, żeby się tego domyślić. Sęk w tym, że cały proceder udało się skonstruować w taki sposób, aby działał idealnie w „szarej strefie”. Nikt nie potrafił znaleźć żadnego haczyka, nie można było się do niczego przyczepić. To przekręt, którego w samym Maldonado chyba nikt nie odczuł. Przekręt idealny. W świetle prawa – niewykryty.
Kacper Klasiński