"Najgorszy mecz" City, Guardiola wkurzony jak nigdy. A potem słynne przemówienie. "Na nowo obudził potwora"
Pep Guardiola ma rację, gdy mówi, że doskonałość w piłce nie istnieje, bo to właśnie ten twórczy niepokój każe mu zatracać się w detalach i przesuwać kolejne granice. Druga połowa sezonu pokazuje jak bardzo udało mu się wgrać odpowiedni software do głów piłkarzy. To była droga od wyleniałych “Happy Flowers” do świata maszyn, dla których wygrywanie stało się tak zwyczajne jak poranne mycie zębów.
Ten obrazek będzie wracał po latach - z pewnością w formie mema, gdzie internetowa burza mózgów zdąży jeszcze dołożyć kilka kąśliwych tytułów. Stężenie alkoholu na ławce rezerwowych Manchesteru City podczas meczu z Chelsea faktycznie mogło wychylać się ponad normę, ale nie to było najważniejsze, tylko nazwiska i pieniądze, jakie mogliśmy tam zobaczyć. Gracze o wartości 479 milionów funtów nie musieli tego dnia dreptać po murawie, bo swoje już odbębnili. Dwa miesiące temu świat pytał: czy zdążą dogonić Arsenal, a oni nie dość, że zdążyli, to zrobili to trzy kolejki przed metą.
Niepokój w głowie
To była koronacja przygotowywana na wielkim relaksie. Wybuchu szczęścia w sobotnie popołudnie, gdy Arsenal przegrał swój mecz, nie kręciły telefony, tylko profesjonalna kamera klubowa, tak by w eter poszedł jak najładniejszy obrazek. Guardiola i jego sztab lubią zwracać na to uwagę. Ważne jest nie tylko to jak gramy, ale też to jak się pokazujemy. Każda emocja musi być odpowiednio wyeksponowana. Każdy rekord starannie przypomniany. City jest pod tym względem fenomenem: za chwilę nie będzie statystyki, którą mogą jeszcze poprawić. Prawie połowa drużyn Premier League nie potrafiła w tym sezonie wygrać trzech meczów z rzędu. Oni odhaczają trzeci tytuł rok po roku i zaraz wyznaczą kolejny cel: stać się pierwszą drużyną w historii, która serię mistrzowskich tytułów rozciągnie do cyfry cztery.
Piękną puentą sezonu jest to, że mistrza przyklepali zwycięstwem 1:0, robiąc to bez dziewięciu podstawowych graczy. Symboliczny był również szpaler od Chelsea, czyli drużyny, która wydała ostatnio więcej niż była w stanie pomieścić jej szatnia. “The Blues” są dziś jak marna imitacja tego, czym stała się drużyna Guardioli. Era super klubów pokazuje, że dziś nie wystarczy już tylko wytapetować drużyny banknotami z podobizną królowej, bo tapetują wszyscy. City imponuje, bo cały czas chce przekraczać siebie i ma wiecznie niespokojnego trenera, który gdy tylko widzi moment rozluźnienia, błyskawicznie stawia piłkarzy do pionu.
Moment przełomu
Dzisiaj już wiele osób o tym nie pamięta, ale na początku roku Manchester City przegrał w Pucharze Ligi z Southampton. Drużynę “Świętych” prowadził wówczas Nathan Jones, szaleniec, który spał w klubie tylko po to, by zyskać łatkę pracoholika. Guardiola przyznał niedawno, że był to najgorszy mecz w czasie jego siedmioletniej kadencji, co jest trochę paradoksem, biorąc pod uwagę znakomitość tego sezonu. Ludzie w klubie mówią, że nigdy nie widzieli go tak wkurzonego, choć ktoś z boku mógłby stwierdzić, że to jedynie spotkanie Pucharu Ligi. Guardiola widział jednak więcej. Zauważył, że zespół popada w złą rutynę - przyzwyczaja się do odpuszczania, selekcjonuje mecze i traci głód, od którego zwykle wszystko się zaczyna.
To był sezon, w którym Guardiola nie bał się mocnych słów i w którym pierwszy raz tak głośno mówił, że ustalenie składu zaczyna od analizy postawy ciała własnych graczy. Opowiadał, że nie lubi skwaszonych min i że bardzo dokładnie analizuje, kto daje energię, a kto zabiera. Nie zawahał się wytknąć nadwagi Kalvinowi Phillipsowi. Szybko wysłał Joao Cancelo do Bayernu. Zaraz potem wygłosił słynne przemówienie o drużynie “Happy Flowers” - graczach w złotej klatce, którzy tracą z oczu cel w momencie, gdy Arsenal gnał do przodu i miał osiem punktów przewagi.
Ten cały brud wokół City skumulował się w jednym czasie, czyli na przełomie stycznia i lutego. Piłkarze byli wtedy zmęczeni fizycznie i emocjonalnie. Aż szesnastu graczy grało na mundialu w Katarze, o czym dziś już mało kto pamięta. Dla wielu z nich naturalną reakcją obronną organizmu jest to, że w pewnym momencie odpuszczasz. Ale w City tak to nie działa. Mówimy przecież o drużynie, która z granicy 90 punktów w lidze zrobiła coś powszechnego, jakby przekręcała kluczyk w stacyjce. W historii angielskiej piłki tylko dwóch trenerów zdobywało mistrzostwo trzy razy z rzędu: Herbert Chapman (Huddersfield, Arsenal) w latach 20. i potem w erze współczesnej Alex Ferguson (United).
Chmura zarzutów
Guardiola rzuca dziś wyzwanie absolutnym mistrzom tego sportu. Co więcej, robi to w czasach najbardziej konkurencyjnych, gdzie kasy, ludzi, technologii i idei podpiętych pod piłkę jest tak dużo, że trzeba naprawdę zaproponować coś extra, żeby przez to sito przejść. Mówimy też o epoce meczów dzień po dniu, z masową eksploatacją graczy, gdzie bez przesuwania bariery bólu nie ma postępu.
Pep na nowo obudził potwora w swoich graczach w momencie, gdy drużyna słaniała się na nogach, a cały świat mówił o 115 zarzutach finansowych klubu i możliwym odebraniu wcześniejszych trofeów. Jazgot mediów był wtedy tak duży, jakby zaraz ktoś w City miał zgasić światło, choć od początku było wiadome, że sprawa potrwa latami, a po tygodniu i tak wszyscy będziemy żyli Haalandem.
Pep wzorowo przeprowadził drużynę przez to błoto. Wyszedł na konferencję prasową jako główna twarz projektu, świetny mówca i zgrabny strateg, tworząc w zespole narrację “my przeciwko reszcie”. Od tego czasu, a było to 10 lutego, Manchester stracił tylko dwa punkty. Wydarzyło się to z Nottingham (1:1), gdy świetnie bronił Keylor Navas, a Guardiola ku zdziwieniu wszystkich powiedział, że to jeden z najlepszych meczów jego drużyny.
“Piłkę dotknięcie po meczu”
On już wtedy czuł, że coś się przebudza. Za moment wróciła forma Kevina De Bruyne. Szefem obrony na nowo został Ruben Dias. W środku rządzili Ilkay Guendogan i Rodri. I tak możemy wymieniać, bo w tej drużynie nie ma ludzi z przypadku - każdy dołożył odpowiednią cegłę. Jorge Valdano słusznie ostatnio porównał City do dawnej reprezentacji Urugwaju, w której kapitan kazał rywalom przynosić na mecz drugą piłkę. “Pamiętajcie, ta jedna od sędziego jest dla nas. Dotknięcie ją dopiero po meczu”.
Dzisiaj widzimy jak na dłoni, że futbol nie jest grą facetów w garniturach i że Lord Panick, prawnik, który miał być najważniejszą postacią City w tym sezonie, medialnie żył jakieś dwa dni. Na końcu futbol tworzą facecie w krótkich gaciach. I noce jak ta na Etihad, gdy drużyna Pepa wrzuciła na karuzelę najlepszą ekipę ostatniej dekady. Współczesny świat, gdy mistrzowie są na świeczniku 24 godziny na dobę wymaga potwornej powtarzalności i to w tym momencie dostarcza City.
Nigdy nie biła z nich taka pewność. Cały czas widzimy wymienność pozycji i innowacje taktyczne jak choćby ta rolą Johna Stonesa w roli pomocnika. Nigdy wcześniej ta drużyna nie miała też takiej przejrzystości jaką daje Haaland, co jeszcze mocniej popycha ją do przodu i otwiera dyskusję na temat najlepszej drużyny w historii. Finał Ligi Mistrzów powinien dorzucić kilka argumentów.
Autor jest dziennikarzem Viaplay.