Oto przyszłość futbolu? Szejkowie z City pionierami, właściciele PSG idą w ich ślady. "Trwa wyścig zbrojeń"
Katarscy właściciele PSG chcą zainwestować w kolejny klub. Na ich celowniku znalazł się Espanyol. Z kolei rodzina City Football Group niedawno kupiła włoskie Palermo. Czy za kilka lat czeka nas walka wielkich holdingów o przejęcie władzy nad światową piłką? To pytanie wcale nie jest bezzasadne.
Qatar Sports Investments, czyli właściciel Paris Saint-Germain, ma na oku kolejną inwestycję. Wkrótce spółka, za którą stoi Nasser Al-Khelaifi, może kupić hiszpański Espanyol. Nie można więc wykluczyć, że tym samym do stołu siada kolejny wielki gracz, planujący przejąć kluby na wielu rynkach. Katarczycy, decydując się na taki ruch, poszliby bowiem szlakiem City Football Group, zarządzanej głównie przez biznes ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W tym momencie CFG ma udziały w 11 klubach i zapewne na tym nie poprzestanie. Trwa walka zbrojeń. W końcu nie tylko Doha i Abu Zabi mają chrapkę na bycie futbolowym hegemonem. W kolejce są też inni, a to może wywrócić do góry nogami świat piłki nożnej znany nam obecnie.
Idea wyprzedziła czasy
Gdy w 2008 roku Manchester City trafił w ręce szejka Mansoura bin Zayeda, mało kto przypuszczał, że to początek wielkiej ekspansji City Football Group. Stworzenie wielkiego holdingu, który będzie zarządzał klubami piłkarskimi na całym globie, brzmiało trochę jak fikcja. W końcu nie da się być równocześnie kibicem Realu Madryt i Barcelony. Nie można wspierać tak samo Interu i Milanu. Ale choć na Mansoura z początku spoglądano jak na wariata, człowieka, który kupił sobie kolejną zabawkę, to sam szejk zdawał sobie sprawę z zależności w zawiłym, piłkarskim środowisku. Dlatego wcale nie zamierzał przejmować największych graczy i robić konkurencję samemu sobie. Celem CFG stało się budowanie swojej pozycji na wielu rynkach.
Samo wejście Mansoura i jego ludzi do Manchesteru City było nieco szokujące. W końcu do tej pory mało kto kojarzył kraje arabskie z największą piłką. Katalizator dla ogólnego zdziwienia stanowili jednak poprzednicy. Czyli przede wszystkim Roman Abramowicz i jego inwestycja w Chelsea. Rosjanin przetarł szlaki, wziął na siebie pierwsze ataki za psucie futbolu ogromnymi pieniędzmi. Mansour do City przyszedł intrygując pochodzeniem, ale nie budując potęgi opartej na banknotach jako pierwszy.
Manchester City to nadal projekt flagowy, czteromasztowiec w całej flocie CFG. Choć wcale nie jedyny. Bo Mansour wizję Abramowicza i kilku innych rozwinął. Tu nie chodzi o to, aby kupić jeden klub i bawić się na jednym rynku. Flota ma wypłynąć w morze i podbijać kolejne ligi.
Bogate portfolio
City Football Group ma w tym momencie udziały w 11 klubach na całym świecie. Skala przedsięwzięcia może robić wrażenie, bowiem holding wbija kolejne szpilki w sposób bardzo przemyślany. Wybiera największe piłkarskie rynki, albo o sporym potencjale marketingowym. Nie ma tu przypadku.
Obecnie do City Football Group należą:
- Manchester City (Anglia)
- Melbourne City (Australia)
- Palermo (Włochy)
- Girona (Hiszpania)
- Lommel (Belgia)
- Troyes (Francja)
- New York City FC (USA)
- Mumbai City FC (Indie)
- Montevideo City Torque (Argentyna)
- Yokohama Marinos (Japonia)
- Sichuan Jiuniu FC (Chiny)
Trudno przypuszczać, że na tym inwestycje się zakończą. Owszem, są rynki, gdzie wejść będzie trudniej. Są kluby, których przejąć zwyczajnie się nie da, ale patrząc na to, jak CFG rozrosło się od 2008 roku, widać, że ta działalność przestała szokować. I jednocześnie zachęciła innych, aby także podjęli rękawice.
Nic nowego
Ogrom działań CFG robi wrażenie, ale tak naprawdę siatka właścicielskich połączeń pomiędzy klubami jest o wiele szersza. Przykłady? Tony Bloom, właściciel Brighton, w 2018 przejął belgijski Union Saint-Gilloise. Grupa King Power, będąca w posiadaniu Leicester, także kupiła jeden z klubów w Belgii, OH Leuven. Choć akurat w obu tych przypadkach inspiracje do działania były nieco inne. Klucz stanowiły dość rygorystyczne, brytyjskie przepisy związane z wydawaniem pozwolenia na pracę. Część graczy kupowana z myślą o grze w Anglii, szła na “przeczekanie” do belgijskich filii, aby łatwiej było załatwić stosowne formalności z ich pracą na Wyspach. Tak było choćby z Kacprem Kozłowskim.
Zresztą tego typu kluby filialne to wcale nie wymysł bogaczy, którzy do europejskiej piłki weszli w XXI wieku. Podobne działania podejmowały kluby holenderskie, portugalskie i nie tylko. Głównym celem było wyłuskiwanie talentów, czy ogrywanie własnych piłkarzy w słabszych ligach.
Nie zawsze w takich przypadkach dochodzi do przejęć właścicielskich. W wielu sytuacjach po prostu zawiera się umowy, na mocy których kluby ze słabszych lig mogą liczyć na dopływ utalentowanych graczy. Dostajesz perspektywicznego piłkarza, który normalnie nigdy by do ciebie nie trafił, on pomoże zrobić wynik, i oddajesz go z powrotem jako zawodnika bardziej doświadczonego. Idea klubów filialnych to szansa dla każdego.
Tylko skoro możesz taki klub zwyczajnie kupić, to po co zawierzać ludziom, do których nie masz zaufania? A jeśli przy okazji na nowym rynku odniesiesz sukcesy? No cóż, takie wypadki przy pracy chciałby notować każdy. I właśnie w tę stronę może iść futbol. Po kilka lub kilkanaście zespołów z wielu lig, połączonych właścicielsko.
Red Bull działa inaczej
CFG to najbardziej dobitny przykład tego, jak swoją siatkę klubów można rozbudowywać. Jednak to nie jedyny holding działający na taką skalę. Równie imponująco wygląda piłkarskie imperium Red Bulla, które tworzone jest na zupełnie innych standardach. Red Bull w dużej mierze postanowił inwestować w małe kluby lub tworzyć zupełnie nowe podmioty. Tu nie ma zachowywania tradycji, a budowanie drużyn pod szyldem dwóch czerwonych byków w herbie i nazwie. Flagowymi projektami są kluby RB Lipsk i RB Salzburg, ale to nie koniec inwestycji austriackiej marki w piłkę nożną.
Konsorcjum ma swoje drużyny m.in. w Brazylii, Ghanie i USA. Red Bull prężnie działa w szkoleniu piłkarzy i pozwala rozwijać skrzydła młodym trenerom. Mimo tej, zdawałoby się, szlachetnej postawy, firma z Austrii zdołała się już narazić niektórym kibicom. W Niemczech ekipa RB Lipsk jest przez konserwatywnych fanów kilku ekip stawiana w rzędzie m.in. z Hoffenheim, jako obraz zepsutego, nowoczesnego futbolu odartego z tradycji. W Danii przeciwko przejęciu zespołu przez Red Bulla protestowali fani Broendby. Do transakcji ostatecznie nie doszło.
Bo nawet jeśli Red Bull nie wydaje setek milionów na transfery, to wydaje równie ogromne pieniądze na to, aby przejmować zdolnych młodzieżowców, wspinać się po kolejnych szczeblach ligowych i wreszcie krzyżować plany zasłużonym, ale mającym mniejszy potencjał klubom. Koncepcja, kompetencja, kapitał - to motto wprowadził u podstaw piłkarskiego RB Ralf Rangnick. Póki co piłkarska odnoga Red Bulla rozwija się prężnie i zapewne nie zakończyła jeszcze etapu rozwoju o kolejne drużyny. Zresztą ta globalna marka wchodzi w wiele projektów, a piłka nożna to tylko mała część biznesu.
Następni już w kolejce
Nasser Al-Khelaifi może pójść drogą City Football Group, czy też Red Bulla. I wcale nie jest jedynym człowiekiem mającym plany budowania futbolowego imperium. Rękę na europejskich potęgach trzyma choćby RedBird Capital Partners, fundusz inwestycyjny z USA. Amerykanie przejęli AC Milan, a przez ich inwestycję w Fenway Sports Group, są powiązani także z Liverpoolem.
Prywatnych właścicieli i firm mających udziały w kilku klubach jest rzecz jasna znacznie więcej. I z roku na rąk liczba piłkarskich holdingów rośnie. To dla piłki nożnej zarówno szansa, jak i duże zagrożenie. Nie da się ukryć, że w wielu przypadkach wejście firm z ogromnym kapitałem ratowało kluby przed upadkiem, albo co najmniej pozwoliło podnieść poziom sportowy. Manchester City czy PSG byłyby dziś w zupełnie innym miejscu, gdyby nie inwestycje potentatów naftowych. W Lipsku pewnie nie widzieliby Bundesligi przez kolejne kilkadziesiąt lat, gdyby nie przyjście Red Bulla. Dla pozostałych klubów z poszczególnych “stajni” to także szansa na rozwój, a dla młodych piłkarzy ciekawa perspektywa rozwoju - również w klubach z danego holdingu. Trochę jak w korporacji, gdzie młody i dynamiczny zespół jest przepustką na salony.
Jednak właśnie korporacyjność zaczyna w tym wszystkim przerażać. Nie możesz kochać Realu Madryt i Barcelony, ale czy możesz równie mocno oddać serce Manchesterowi City, Palermo, Gironie, Troyes i kilku innym podmiotom? Owszem, nie jest tak, że nad całością czuwają ci sami ludzie. Każdy klub koniec końców jest osobnym bytem. Mimo wszystko zagrożenia monopolizacji światowego futbolu istnieją. Holdingi sportowe nie ułatwiają zadania, tym bardziej, że w dużej mierze nauczone są “amerykańskiego” modelu zarządzania.
Warto zwrócić też uwagę na czysto sportowy problem dotyczący transferów w holdingowym modelu futbolu. Wymiany wewnątrz spółki, co do perfekcji opanował Red Bull, są tak naprawdę wewnętrznym przepływem ludzi i pieniędzy. Nie ma tu przecież mowy o żadnych twardych negocjacjach. I choć prawnie wszystko jest zrobione w zgodzie z przepisami, to etycznie nie zawsze tak to wygląda. Wszystko sprowadza się do tego, że w rodzinnych firemek, dochodzimy do globalnych spółek. A takie działanie odziera futbol z całej romantyczności, nawet jeśli już dawno była ona jedynie pozorna.