FC Barcelona trafiła tam, gdzie jej miejsce. "Katalońskie DNA to gen przegranego. Sportowy trup"

Barcelona trafiła tam, gdzie jej miejsce. "Katalońskie DNA to gen przegranego. Sportowy trup"
SOPA Images / Sipa / PressFocus
Wczorajsza porażka Barcelony z Bayernem Monachium była bolesnym ukoronowaniem długotrwałego procesu rozpadu klubu, który kiedyś zasługiwał na miano “Dumy Katalonii”. Spadek z Ligi Mistrzów do Ligi Europy nie jest sensacją w wykonaniu ekipy z Camp Nou. “Barca” trafiła tam, gdzie obecnie znajduje się jej miejsce.
- Barcelona nie radzi sobie z intensywnością. Mają świetnych piłkarzy pod względem taktycznym i technicznym, ale nie radzą sobie z intensywnością wymaganą na tym poziomie - stwierdził Thomas Mueller po wczorajszym spotkaniu.
Dalsza część tekstu pod wideo
Trudno nie zgodzić się z katem Katalończyków. “Blaugranę”, grającą o życie, stać było jedynie na tyle, aby przez pięć minut dorównywać monachijczykom. A przecież mimo mocnego składu Bayernu, trzeba sobie powiedzieć, że podopieczni Juliana Nagelsmanna nie zagrali wybitnego spotkania. Ot, parę razy dokręcili śrubę, kilkakrotnie przyspieszyli akcję. I to wystarczyło, aby zdemolować Barcelonę.

Droga krzyżowa

Po raz pierwszy od 21 lat “Barca” nie zdołała wyjść z grupy Ligi Mistrzów. Aby uzmysłowić sobie, jak wiele czasu minęło, w tamtej Barcelonie grali m.in. Luis Enrique, Emmanuel Petit, Rivaldo czy Frank de Boer. Młodą gwiazdą był 20-letni Xavi Hernandez, który teraz już w roli trenera nie uchronił zespołu przed degrengoladą w najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych.
Z jednej strony można mówić teraz o niespodziance, zwłaszcza że Barcelona nie rywalizowała w grupie śmierci, z drugiej jednak ten moment w końcu musiał nadejść. Od czasów pamiętnej kampanii z sezonu 2014/15 i magicznego tercetu MSN, który rzucił Europę na kolana, Barcelona notuje regularny regres. Wyniki pokazują, że najpierw drużyna przestała rywalizować o końcowe zwycięstwo, później szklanym sufitem stało się dojście do finału, aż w końcu awans z grupy okazał się przeszkodą nie do pokonania. Wystarczy spojrzeć na ostatnie kalendarium występów tej ekipy na arenie europejskiej. Pasmo wstydu i równia pochyła.
  • 2016/17 - klęska 0:3 Juventusem
  • 2017/18 - klęska 0:3 z Romą
  • 2018/19 - klęska 0:4 z Liverpoolem
  • 2019/20 - pogrom 2:8 z Bayernem
  • 2020/21 - klęska 1:4 z PSG
  • 2021/22 - odpadnięcie z grupy

Niespełnione obietnice

Pomimo tylu wstydliwych klęsk, czasami można odnieść wrażenie, że w tej Barcelonie niewiele się zmieniło. Niby średnia składu poszła w dół, niby coraz większą rolę odgrywają wchodzący w dorosły świat futbolu Gavi czy Nico Gonzalez, ale wszystko, jakby dalej kisiło się w tym samym sosie. Papierowy trzon i zmurszałe filary pozostają niezmienne. Połowicza rewolucja sprawia, że w świetle reflektorów wciąż stoją ci sami ludzie, co na Anfield, na Stadio Olimpico i jeszcze innych stadionach, gdzie pisano barceloński nekrolog. Zarówno wczorajsza porażka z Bayernem, jak i te poprzednie mogą mieć twarz Marka-Andre ter Stegena, będącego iluzorycznym członkiem składu. Mogą mieć twarz zdezorientowanego Sergio Busquetsa, który nie nadąża za rywalami. Mogą mieć twarz Gerarda Pique stanowiącego tło dla przeciwników.
- Od teraz porażki będą miały swoje konsekwencje - zapowiedział Joan Laporta po wygraniu wyborów prezydenckich.
Minął prawie rok i tych konsekwencji nie widać. Oczywiście, doszło do małej rewolucji, zmieniono trenera, nie ma już Leo Messiego, ale finalny efekt pozostaje dokładnie ten sam. Barcelona wychodzi na rywala z czołówki i nie jest w stanie nawet nawiązać walki. Tyle mówi się o klubowej filozofii i wyświechtanym już katalońskim DNA, gdzie tak naprawdę od paru lat jest ono tożsame z genem przegranego. Xavi Hernandez na przedmeczowej konferencji mówi, że uważnie przestudiował Bayern Monachium, po czym zaczyna się spotkanie na Allianz Arenie i jego piłkarze przypominają uczniaków, którzy o kolokwium z najtrudniejszego przedmiotu dowiedzieli się po wejściu na salę. W tej sytuacji sprytny student powie: Pan da trzy. Bayern dał.

Niegodni Ligi Mistrzów

Z perspektywy czasu można stwierdzić, że Leo Messi był ostatnim elementem trzymającym ekipę z Camp Nou na poziomie Ligi Mistrzów. Nadal mówimy o wielkim klubie, którego sama nazwa wzbudza pewne emocje, jednak pod względem sportowym obecna FC Barcelona znajduje się na poziomie drużyn z Ligi Europy. W fazie pucharowej najbardziej prestiżowych rozgrywek na Starym Kontynencie nie może znaleźć się drużyna, która w grudniu ma na koncie 25 zdobytych bramek. Mniej od samego Roberta Lewandowskiego.
Na tę chwilę Barcelona to światowa marka, kawał historii futbolu i jednocześnie europejski średniak. Bo przecież nawet w tej traktowanej po macoszemu Lidze Europy znajdą się drużyny, które obecnie mogą grać z nią jak równy z równym. Napoli, Borussia Dortmund czy Sevilla dziś mogą stawić się na Camp Nou nie po jak najniższy wymiar kary, ale po zwycięstwo. Wcale nie jest powiedziane, że Katalończycy minimalnym nakładem sił dojdą do finału na Estadio Ramon Sanchez Pizjuan i dołożą trofeum do gabloty.
Pierwsze czwartkowe wojaże Katalończyków w europejskich pucharach będą nieco abstrakcyjnym doświadczeniem. Ale patrząc na skład Barcelony, można wręcz uznać, że trzecie miejsce w grupie okaże się zbawienne, jeśli chodzi o chęć uniknięcia kolejnych blamażów. Gdyby jakimś cudem podopieczni Xaviego wyprzedzili Benfikę, w 1/8 finału trafiliby na Liverpool, Manchester City, Ajax, Juventus lub Manchester United. W którym dwumeczu “Barca” miałaby szansę na awans i dlaczego w żadnym? Rozważ problem i uzasadnij swoje zdanie.

Koniec złudzeń

O ile pojedyncze porażki w europejskich pucharach, nawet te bardzo wysokie, były przez chwilę solą w oku barcelonismo, o tyle brak awansu do fazy pucharowej Ligi Mistrzów na dłuższą metę może okazać się momentem przełomowym. Na sportowego trupa położono i tak zbyt dużo pudru. W końcu pora, aby otwarcie przyznać, że Barcelona nie jest już klubem z najwyższej półki i poziomem bliżej jej do Realu Betis niż Realu Madryt. Dziś “Blaugrana” składa się z rozbitej grupy weteranów, nieopierzonych nastolatków z La Masii i transferowych niewypałów pokroju Ousmane’a Dembele czy Philippe Coutinho. A wczorajszy wynik i jego następstwa jeszcze wydłużą proces ewentualnej odbudowy.
Odpadnięcie z Ligi Mistrzów w połączeniu z dziurą budżetową, powinno brutalnie odbić się na transferowych planach. Plotki o piłkarzach pokroju Ferrana Torresa można właściwie włożyć między bajki. Zawodnicy z aspiracjami raczej nie marzą o byciu częścią poległej drużyny, która w czwartki powalczy o 1/8 finału Ligi Europy, a w weekendy o miejsce w czołowej szóstce ligi hiszpańskiej. Niewykluczone, że takiemu Frenkiemu de Jongowi w końcu również znudzi się ciągłe przegrywanie na Camp Nou i latem zdecyduje się na zmianę barw. A Barcelona przecież znów będzie musiała szukać oszczędności. Według hiszpańskich mediów klub w budżecie na przyszły rok zapisał zysk w wysokości 20 mln euro za udział w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Tymczasem nawet za triumf w Lidze Europy Katalończycy uzyskają jedynie 18 milionów.
Zabrzmi to brutalnie, ale po kilku latach Barcelona wreszcie wróci do realnej walki w europejskich pucharach. Bo przecież mimo złudnych nadziei, w ostatnich sezonach nie należało pytać “czy”, ale “jak wysoko” Katalończycy przegrają w ważnym starciu w Lidze Mistrzów. Często to najbardziej pesymistyczna odpowiedź pokrywała się z rzeczywistością.
Teraz głównym zadaniem Xaviego i Joana Laporty nie jest postawienie wszystkiego na rywalizację w Lidze Europy, aby jak najszybciej wrócić do łask Champions League. Jeśli to ma wyglądać tak, jak w poprzednich latach, lepiej żeby rozbrat Barcelony z Ligą Mistrzów potrwał nawet dłużej niż pół roku. W rozgrywkach dla najlepszych klubów Starego Kontynentu nie chcemy drużyny wielkiej tylko z nazwy. Chcemy drużyny faktycznie gotowej do rywalizacji, a nie przyjęcia trzech, czterech czy ośmiu goli. Barcelona znajduje się obecnie tam, gdzie jej miejsce. Pytanie brzmi, czy za kilka lat znów zasłuży na to, by jej miejscem była Liga Mistrzów.

Przeczytaj również