Ci bramkarze też wracali jak Szczęsny. Jeden wierzył, że nadciąga koniec świata
Wojciech Szczęsny jest jednym z najlepszych bramkarzy, którzy postanowili przerwać sportową emeryturę. Czy najlepszym? To już kwestia dyskusyjna. W przeszłości zdarzało się, że na boisko wracał zdobywca Ligi Mistrzów, triumfator Premier League, ale też niezły wariat.
Na powrót Wojciecha Szczęsnego nie trzeba było długo czekać. I dobrze. Oferta z Barcelony spadła niczym manna z nieba. Nie tylko dla samego zawodnika, ale też kibiców polskiej piłki. Długo, naprawdę długo będziemy musieli czekać na dwóch reprezentantów biało-czerwonych w barwach tak potężnego klubu. Sytuację tę doceni się pewnie z upływem lat, gdy już i "Szczena", i Robert Lewandowski faktycznie zupełnie skończą z graniem w piłkę.
Niemniej sama decyzja o przerwaniu emerytury nie jest niczym nadzwyczajnym. Zdarzało się to największym piłkarzom, żeby przypomnieć Paula Scholesa, Zico, Marca Overmarsa albo Roberto Carlosa. To wszystko, rzecz oczywista, piłkarze z pola. Historia futbolu obfituje jednak również w przypadki bramkarzy, którzy porzucili błogi spokój i ponownie wpakowali się na boisko. Efekty tych powrotów były różne, ale nierzadko ciekawe.
Apocalypto
W 2000 roku miał skończyć się świat. Temat nadchodzącej zagłady był globalny. Przewinął się przez wszystkie kontynenty, odcisnął swoje piętno na Polsce, Argentynie i Republice Południowej Afryki. W Stanach Zjednoczonych, jak podało BBC, od 20 do 40% społeczeństwa wierzyło w to, że Sylwester roku 1999 będzie ostatnim w dziejach ludzkości. Katastroficzne wizje potęgowały jeszcze spekulacje dotyczące skutków pluskwy milenijnej. Wierzono, że starsze komputery nie będą zdolne do przetwarzania nowego formatu, wobec czego całe struktury zawalą się, banki upadną, a Ziemia pogrąży się w chaosie. Jakby tego było mało, nerwową atmosferę podsycali jeszcze ci, którzy w apokalipsie widzieli potencjalne źródło zarobku. Korzystały między innymi firmy informatyczne specjalizujące się w produkcji nowego oprogramowania.
W całym tym szaleństwie próbował odnaleźć się Carlos Roa. W owym czasie był on reprezentantem Argentyny. Na Mistrzostwach Świata 1998 wsławił się dobrą postawą w serii rzutów karnych, obronił uderzenie Davida Batty'ego, wobec czego Anglia odpadła w 1/8 finału. W karierze klubowej bramkarzowi również wiodło się dobrze. Po latach spędzonych w Ameryce Południowej postanowił wyjechać do Europy, ściągnęła go Mallorca. Roa spisywał się kapitalnie, a jego drużyna zdobyła Superpuchar Hiszpanii, a także zagrała w finałach Pucharu Hiszpanii (4:5 w rzutach karnych z Barceloną). i Pucharu Zdobywców Pucharów (1:2 z Lazio). Na koniec sezonu 1997/98 Argentyńczyk otrzymał nawet Trofeo Zamora.
W 1999 roku Roa miał dużo możliwości, spekulowano nawet o transferze do Premier League. Nic z tego nie wyszło, gdyż ceniony golkiper postanowił... zniknąć. Mając 29 lat porzucił futbol. Jako zagorzały członek Kościoła Dnia Siódmego wierzył w apokalipsę do tego stopnia, że czuł się w obowiązku do odpowiedniego przygotowania. Zaangażował się w działalność religijną, charytatywną i wrócił do ojczyzny, aby na jednej z wsi oczekiwać przybycia czterech jeźdźców.
- Na świecie panuje wojna, głód, zaraza, wielka bieda, powodzie. Mogę was zapewnić, że ci ludzie, którzy nie mają duchowej więzi z bogiem i takiego życia, jakiego on pragnie, będą mieli kłopoty - przekonywał zawodnik, cytowany przez BBC.
Końca świata jednak nie było, a Roa musiał przerwać wakacje. Mallorca wezwała go do siebie i nakłoniła do wypełnienia obowiązującego kontraktu. Argentyńczyk nie zdołał odzyskać miejsca w pierwszym składzie, przegrał rywalizację z Leo Franco. W 2002 roku odszedł do Albacete, gdzie spędził dwa lata. I znowu musiał zawiesić buty na kołku, chociaż z zupełnie innego powodu.
W połowie sezonu 2003/04 bramkarz dowiedział się, że ma raka jąder. Roa nie przegrał jednak ani z końcem świata, ani z nowotworem. Po chemioterapii, operacji i rehabilitacji zdołał jeszcze wznowić karierę, w 2005 roku trafił do rodzimego Olimpo. Ostatecznie z boiskiem jako zawodnik rozstał się dopiero w 2006. Później zaś pracował jako trener.
Angielskie wsie, angielskie metropolie
Jens Lehmann już w momencie transferu do Arsenalu był zawodnikiem bardzo doświadczonym, bo 34-letnim. Mimo tego Niemiec spędził na The Emirates pięć owocnych sezonów i tylko w ostatnim pełnił rolę rezerwowego. Nie był to jednak koniec kariery, bo weteran postanowił wrócić do ojczyzny. Związał się wtedy z VfB Stuttgart i to bynajmniej nie na moment. W dwa sezony uzbierał 90 występów i raz jeszcze zagrał w Lidze Mistrzów. W 2010 roku, mając już 41 lat na karku, wydawało się, że bramkarz finalnie da sobie spokój. Tak też się stało, były gwiazdor "Kanonierów" przeszedł na emeryturę. Chwilową.
Już w 2011 roku Arsenal zmagał się z potężnym kryzysem kadrowym. W jednym momencie na liście kontuzjowanych znajdowali się Vito Mannone, Łukasz Fabiański i Wojciech Szczęsny. Zdrowy był tylko Manuel Almunia, który zbierał fatalne noty. Londyńczycy skontaktowali się więc z dawnym piłkarzem, a ten wrócił do gry bez większego zawahania. W marcu podpisał umowę ważną do końca sezonu 2011/12. Ostatecznie wystąpił tylko raz, ale dzięki temu stał się najstarszym zawodnikiem, który zagrał dla "Kanonierów" w Premier League. W spotkaniu z Blackpool jego klub zwyciężył 3:1.
Mniej spektakularnie wyglądał powrót Alana Judge'a. Anglik zaczynał w latach 70., gdy był związany z Luton Town. W kolejnych sezonach przewinął się przez Reading, mnóstwo czasu spędził w Oxford United, a w Hereford United stał się ulubieńcem trybun. W 1994 roku golkiper niespodziewanie trafił do Chelsea, ale był tam tylko piłkarzem rezerwowym, nie wystąpił w oficjalnym meczu, a w kolejnym sezonie grał już dla amatorskiego Bromsgrove Rovers.
W 1997 roku Judge rozstał się z Kettering Town i przeszedł na emeryturę. Nic nie zwiastowało powrotu Anglika, ale doszło do niego w 2003 roku. Bardzo doświadczony zawodnik był wtedy trenerem bramkarzy w Oxford United, ale klub mierzył się z brakami na tej pozycji. W związku z tym Judge założył buty i stanął między słupkami w dwóch meczach. Tym samym stał się siódmym najstarszym piłkarzem, który zagrał na profesjonalnym poziomie w Anglii. W tamtym momencie miał 44 lata i 176 dni.
Po 2004 roku Jude pojawiał się jeszcze w kadrach licznych zespołów amatorskich.
Filmowa historia
Wrexham potrafi przyciągnąć. Za sprawą Ryana Reynoldsa i Roba McElhenneya klub stał się atrakcyjny dla byłych gwiazd angielskiej piłki. W 2023 roku, gdy zespół znajdował się w piątej lidze, o darze przekonywania przekonał się Ben Foster. Anglik od kilku miesięcy przebywał na zasłużonej emeryturze. Miał w CV Manchester United, Watford, WBA i osiem występów dla reprezentacji. Zdobył dwa Puchary Ligi, wygrał Championship, naprawdę nic już nie musiał. A jednak wrócił, aby bronić na poziomie półamatorskim.
Wrexham szukało nowego golkipera w związku z kontuzją Roba Laintona. Skontaktowano się wówczas właśnie z Fosterem, a ten nie potrafił odmówić, chociaż wcześniej odrzucił ofertę z Newcastle United. Okazało się, że działacze trafili w punkt. To właśnie rzut karny obroniony przez weterana pozwolił na ogranie Notts County (3:2) i wyprzedzenie tego rywala w ligowej tabeli. "The Magpies" straty już nie nadrobiły, a Fostera noszono na rękach.
Jakby tego było mało, Anglik zdecydował się na przedłużenie krótkoterminowego kontraktu. Miał on obowiązywać do połowy 2024 roku. Tak się jednak nie stało. Po szalonym meczu ze Swindon Town (5:5) Foster postanowił ostatecznie zakończyć karierę. Uznał, że nie jest w stanie pomóc Wrexham, a jego postawa tylko przyczynia się do pogorszenia wyników zespołu.
Raz to za mało
Jak widać, powrót z emerytury nie jest niczym niespotykanym. Zazwyczaj jednak po jej wznowieniu na najwyższym poziomie występuje się dość krótko. Wyjątkiem od tej reguły Dida. Bo chociaż po rozstaniu z Milanem Brazylijczyk nie był już związany z europejską piłką, to w Ameryce Południowej jego nazwisko mogli skandować kibice trzech różnych klubów.
W 2010 roku wygasła włoska umowa bramkarza. Ten rozglądał się jeszcze za nowymi drużynami na Starym Kontynencie, ale nigdzie nie mógł dojść do porozumienia. Wydawało się więc, że już dał sobie spokój. Nic bardziej mylnego. Po dwóch latach oczekiwania Dida znów pojawił się na boisku. Z jego usług postanowiła skorzystać walcząca o utrzymanie Portuguesa. 39-latek stanął na wysokości zadania, zatrzymał między innymi Santos z młodziutkim Neymarem na czele.
Nie zdecydował się jednak na przedłużenie kontraktu z "Rubro-Verde". Okazję wykorzystało więc Gremio, gdzie weteran miał pełnić funkcję rezerwowego. Spisywał się jednak na tyle dobrze, że wygryzł ze składu Marcelo Grohe. Tym samym można było spodziewać się prolongaty współpracy. Włodarze Gremio mieli jednak inne zdanie, więc Dida znów został skazany na poszukiwanie nowego klubu. Wybór padł na... Internacional, czyli odwiecznego rywala Gremio.
Początkowo Brazylijczyk zmagał się z kontuzją, ale ostatecznie znów okazał się lepszy od młodszych kolegów. W pierwszym rywalizacji nie wytrzymali bracia Becker - Alisson oraz Muriel. W kolejnym Dida bronił już znacznie słabiej, wobec czego hierarchia została zupełnie odwrócona. Dawnego reprezentanta "Canarinhos" zdegradowano do trzecioplanowej roli, co przyczyniło się do przejścia na emeryturę w 2015 roku.