Odszedł król, niech żyje król Memphis. FC Barcelona z problemami wchodzi w erę bez Leo Messiego
Tydzień temu Barcelona stworzyła ułudę tego, że życie bez Leo Messiego nie musi być aż tak straszne. Po spotkaniu z Athletikiem już tak kolorowo nie jest. Trudno o zachwyty, kiedy drużyna na przestrzeni całego meczu prezentuje się fatalnie, w jej grze brakuje konkretów, a na pochwały zasługuje wyłącznie jeden piłkarz.
To zdecydowanie nie był tak dobry występ, jak ten w pierwszej kolejce La Liga. Wtedy podopieczni Ronalda Koemana ewidentnie chcieli udowodnić sobie i całemu światu, że na Camp Nou może istnieć życie bez Leo Messiego. O ile wygrana nad Realem Sociedad była zasłużona i przekonująca, o tyle dziś nastąpiła dość brutalna weryfikacja przedwczesnego optymizmu.
Bezradność
Od ostatniego spotkania Barcelony z Athletikiem minęła era. Wtedy “Duma Katalonii” udzieliła Baskom lekcji futbolu w finale Pucharu Króla, dwa gole strzelił Leo Messi, swoje dołożył Antoine Griezmann i trofeum powędrowało do gabloty na Camp Nou. Wówczas po ostatnim gwizdku wszyscy piłkarze z Katalonii zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie z Argentyńczykiem. Dziś większość z nich mogła tylko spojrzeć na fotografię i z nutą nostalgii zastanowić się, gdzie się podział ten filigranowy geniusz, który sprawiał, że wszystko na boisku wydawało się takie proste.
Na San Mames łajba “Barcy” pozbawiona swojego kapitana płynęła na oślep. To przez długi okres była jedenastka bez sternika. Nie było Leo i to “Los Leones” zdominowali rywali przy kompletnie biernej postawie przyjezdnych z miasta Gaudiego. Zespół Marcelino naciskał, pressował, odbierał mnóstwo piłek pod polem karnym Neto. Krótko mówiąc, był stroną dyktującą warunki spotkania. Athletic grał jak Barcelona, a Barcelona jak outsider. “Duma Katalonii” zdawała się być zagubiona, odcięta od prądu. Przez prawie 70 minut brakowało zawodnika, który uspokoiłby grę, wskazał odpowiedni kierunek, natchnął swoich partnerów. Po prostu brakowało Leo Messiego.
Dziesiątki, jeśli nie setki razy Argentyńczyk potrafił paroma kosmicznymi zagraniami odwrócić losy przeciętnych meczów “Blaugrany”. Męczarnie całej drużyny zamieniał w pewne zwycięstwo, swoim geniuszem tuszował braki partnerów. Kiedy nie szło, podawano do Messiego i niech on się martwi o całą resztę. Po jego odejściu zespół nie stracił tylko kilkudziesięciu goli i kilkunastu asyst rocznie, ale także umiejętność zrobienia czegoś z niczego. Oczywiście, geniusz “La Pulgi” sprawiał, że “Barca” często była uwięziona w schematach, jednak czasem lepiej ciągle liczyć na wybitną jednostkę, niż polegać na kilku co najwyżej dobrych wykonawcach.
Demony przeszłości
W układance Ronalda Koemana znów odezwały się dawne grzechy. Wiele razy w minionym sezonie obserwowaliśmy apatię i bezradność w wykonaniu piłkarzy Barcelony, co niejednokrotnie kończyło się utratą punktów. Holender zaczyna drugi rok pracy na Camp Nou i dalej nie znalazł remedium na jedną z głównych bolączek drużyny. Zespół aspirujący do gry o najwyższe cele, a przecież tego oczekuje się po Barcelonie, nie może być tak chaotyczny i niepoukładany. Obrona przecieka, pomoc nie pomaga, a atak często zostaje odcięty od tlenu - oto obraz ery Koemana.
Wynik nieco zamazuje faktyczną słabość przyjezdnych z Katalonii. Tak naprawdę już w pierwszej połowie Athletic mógł, a nawet powinien zamknąć dzisiejszy mecz. Lepsza skuteczność Inakiego Williamsa czy Oihana Sanceta i w nagłówkach jutrzejszych wydań “Mundo Deportivo” i “Sportu” przez wszystkie przypadki byłoby deklinowane słowo “blamaż”. Barcelona wywiozła z Bilbao punkt, ale nie gwarancję, że cały projekt zmierza w odpowiednim kierunku.
Nikt nie oczekuje, aby “Barca” co tydzień strzelała po cztery gole i miażdżyła swoich przeciwników, bo wszyscy wiemy, że czasy Pepa Guardioli i Luisa Enrique dawno minęły. Można jednak wymagać, aby piłkarze tak renomowanego klubu potrafili wyjść z własnej połowy, skonstruować chociaż kilka kombinacyjnych akcji. W dosłownie każdej statystyce dotyczącej ofensywnych poczynań Katalończycy musieli ustąpić rywalom. Na dłuższą metę to nie może wyglądać tak, że w szeregach Barcelony najbardziej błyszczy odblaskowy herb na nowych strojach wyjazdowych. A poza jednym wyjątkiem wszyscy cieniują.
Osamotniony król lew
W barcelońskiej beczce dziegciu trzeba jednak znaleźć kapkę miodu. Osłodą dla kibiców “Barcy” muszą być indywidualne popisy Memphisa Depaya. Komentując ten mecz Tomasz Ćwiąkała stwierdził, że napastnik jest “fabryką highlightów”. Wystarczyły dwa mecze, aby Holender po prostu oczarował wszystkich obserwatorów hiszpańskiej piłki. Tydzień temu swoim pierwszym kontaktem z piłką na Camp Nou ośmieszył rywala. Jak u Hitchcocka, zaczął od trzęsienia ziemi i utrzymał poziom. Przez całe spotkanie udowadniał wszystkim, że on nie przyszedł do klubu, żeby być jednym z wielu, ale materiałem na lidera.
- Staram się wnieść do zespołu coś ekstra, coś ważnego dla całej drużyny. Chcę, by kibice Barcelony mogli czerpać radość z mojej gry. Chcę grać z pasją - zapowiadał w jednym z pierwszych wywiadów po przybyciu do Barcelony.
Dziś już w pierwszym kwadransie Depay zanotował dwa kluczowe podania, założył kilka siatek. Patrząc na jego poczynania, widać, że dysponuje tym niesamowitym luzem, ma dryg do gry efektywnej i efektownej, ale nie efekciarskiej. Holender niczego nie robi na pokaz, żaden trik nie jest sztuką dla sztuki, lecz wyrazem indywidualnej klasy, pokazem wyższości nad kolejnymi rywalami. To znamienne, że Barcelona w minionych latach wydała na napastników ponad 300 milionów euro. Tymczasem okazało się, że najlepszym ruchem może okazać się darmowy transfer Memphisa.
27-latek jako jeden z niewielu może opuszczać Baskonię z podniesioną głową. To on dał sygnał, ożywił agonalną Barcelonę, swoim przepięknym golem zapewnił bezcenny punkt. Wybił się ponad przeciętność, do której po raz kolejny dostosował się choćby Antoine Griezmann. Francuz miał być największym beneficjentem odejścia Leo Messiego, bowiem ten teoretycznie występował na jego ulubionej pozycji. Tylko, że Griezmanna wcale nie blokował Argentyńczyk, trener wysyłający go do gry w innym sektorze boiska, ani nikt inny. On sam ogranicza własny potencjał. Mistrz świata otrzymał teraz idealne warunki, aby wreszcie udowodnić, że był warty 120 mln euro, jednak w ogóle z nich nie korzysta. Nadal jest tym samym piłkarzem, który często przechodzi obok meczów. Niby nie robi nic złego, stroni od błędów, ale po ostatnim gwizdku można zastanawiać się, czy na pewno Francuz w ogóle uczestniczył w danym spotkaniu. Memphis udowadnia, że nie istnieją żadne wymówki, jak konieczność aklimatyzacji, czy nieodpowiednie schematy taktyczne. Piłkarska jakość zawsze się obroni. Na dłuższą metę jednak nawet on będzie potrzebował wsparcia pozostałych kolegów.
Tydzień temu Barcelona zaprezentowała się kapitalnie, zgarniając pewnie trzy punkty. Dziś “Duma Katalonii” była bliska otrzymania zimnego prysznica. Który występ jest zwiastunem dalszej części sezonu, a który tylko wypadkiem przy pracy? Można przypuszczać, że to dziś obserwowaliśmy prawdziwe oblicze zespołu z Camp Nou.