Odmówił Mourinho, atakował Koemana, o transferze do Realu usłyszał w toalecie. Niezatapialna legenda gra dalej
Swego czasu był o krok od transferu do Chelsea, a do Realu Madryt chciał go sprowadzić sam Florentino Perez. On jednak pozostał wierny swojemu klubowi, w którym, mimo pewnego czasu spędzonego poza nim, osiągnął status żywej legendy. Zapracował także na miano znaczącej postaci całej hiszpańskiej piłki.
Przed jutrzejszym startem nowego sezonu La Liga warto przybliżyć jedną z najbardziej barwnych postaci, która wciąż, nieprzerwanie od ponad 20 lat, gra na hiszpańskich boiskach. Joaquin, legenda Betisu, nie tylko bardzo doświadczony gracz. 40-latek jest również duszą szatni oraz człowiekiem-anegdotą, a jego historia może być inspirująca.
Wyboista droga do historii
Joaquin urodził się 21 lipca 1981 roku w miejscowości El Puerto de Santa Maria, znajdującej się w Andaluzji. Pochodzi z wielodzietnej rodziny, łącznie ma aż siedmioro rodzeństwa. W realizacji jego pasji do sportu często pomagali mu nie tylko rodzice, ale i wujek, który codziennie podwoził go na trening aż do Sewilli. Kilka razy w tygodniu wspólnie pokonywali samochodem trasę o łącznej długości 140 kilometrów. Dla chłopca było to wycieńczające psychicznie. Jego dzień składał się z futbolu, nauki i podróży. Rzadko kiedy udawało mu się znaleźć czas na zabawę z dawnymi kolegami. Miał nawet moment, w którym był bliski odejścia ze szkółki piłkarskiej, ale wtedy wujek przekonał go do kontynuowania kariery. Kariery, która trwa od ponad dwóch dekad, aż po dziś dzień.
Trafnie skomentował to niegdyś dziennikarz Elliott Bretland:
- Kiedy Joaquin po raz pierwszy zagrał w kultowych zielono-białych pasach Realu Betis, reszta grała w Snake'a na przypominających cegłę telefonach komórkowych, a w radiu na okrągło leciał Craig David.
Hiszpan dość szybko przebił się do pierwszej drużyny. W barwach Betisu zadebiutował już w 2000 roku, kiedy to klub z Sewilli grał jeszcze na zapleczu La Liga. Wszedł wtedy na końcówkę spotkania z Atletico Madryt. Niestety, jego wujek, największy fan talentu pomocnika, nie doczekał tego momentu. Zmarł kilka lat wcześniej. Lata mijały, a Joaquin stawał się coraz ważniejszym elementem zespołu. Pomimo młodego wieku zdobył posłuch w szatni, a już wkrótce trafił do reprezentacji Hiszpanii. Ostatecznie grał dla Betisu przez sześć lat, do 2006 roku. Czas ten zaowocował w wygrany finał Pucharu Króla oraz masę anegdot, które warto przywołać. Pierwsza z nich dotyczy jego niedoszłego transferu do Chelsea.
Nie dla Mourinho
Pomimo tego, że chciał go sam ”The Special One” Jose Mourinho, Joaquin unikał transferu jak ognia. Gdy Portugalczyk miał z nim porozmawiać w hotelu "Alfonso XIII", piłkarz specjalnie ominął to spotkanie.
- Wiedziałem, że gdy tylko tam pójdę, mój wyjazd zostanie dogadany. Dlatego tam nie poszedłem. Nie chciałem przechodzić przez wszystkie kłopoty związane z przeprowadzką, ponieważ byłem szczęśliwy tutaj, w Betisie. Kiedy transfer był już ustalony, spojrzałem na mojego tatę. Od razu zobaczył, że nie mam ochoty opuszczać Sewilli.
Ojciec przez wiele lat pełnił rolę jego menedżera. W 2018 roku zdradził, jak ta transakcja wyglądała z jego perspektywy.
- Zanim Joaquin dołączył do Walencji w 2006 roku, zgodził się już wstępnie na przeprowadzkę do Chelsea, którą prowadził wówczas Jose Mourinho. Betis zarobiłby na tym transferze aż 36 mln euro! Zaproponowali nam pięcioletnią umowę, w której roczna pensja wynosiła sześć mln euro. Mógł zarobić fortunę, ale w piłce zawsze widział więcej niż tylko pieniądze. Kilka tygodni później zdecydował, że nie chce opuszczać Hiszpanii, więc dołączył do Walencji.
Wraz z odrzuceniem oferty Chelsea, ominął go więc kontrakt życia. Pomimo tego, Jose Mourinho nie zmienił o nim swojego zdania. Wręcz przeciwnie, w oczach Portugalczyka zyskał on jeszcze większy szacunek.
- Rozmawiałem później z Mourinho i go przeprosiłem. On jednak mi podziękował i powiedział: “Doceniam twoją szczerość. Musisz wiedzieć, że jesteś pierwszym piłkarzem, który mi odmówił” - opowiedział Joaquin już po powrocie do Betisu, kilka lat później.
Jeżeli myślicie, że to koniec nietypowych historii transferowych z udziałem 40-latka, to się mylicie. Hiszpan twierdzi bowiem, że w pewnym momencie znalazł się również na celowniku Realu Madryt.
- Podczas zgrupowania reprezentacji Hiszpanii mijałem się w toalecie z Raulem. On kazał mi się jednak zatrzymać, a po chwili przyprowadził samego Florentino Pereza! Obaj spojrzeli na mnie i powiedzieli: “dobrze by Ci było w bieli”. Zapewnili mnie też, że już wkrótce porozmawiają z prezydentem Betisu, Manuelem Ruizem de Lomperą. Po jakimś czasie temat jednak ucichł, a z transferu nic nie wynikło - powiedział na łamach talk-show "El Hormiguero".
Najbardziej nietypowa sytuacja dotyczy jednak jego życia prywatnego. Pewnego razu ten sam, wspomniany przed chwilą Manuel Ruiz de Lopera, niespodziewanie przyniósł na jego ślub Puchar Króla, który jego zespół wygrał w sezonie 2004/05.
- Tuż przed uroczystością czekałem na małżonkę i przyjmowałem życzenia od gości, ale nagle ktoś złapał mnie za ramię. To był Lopera (pierwszy z lewej). Powiedział, że ma niespodziankę i przyniósł ze sobą puchar, który zdobyliśmy w tamtym sezonie. Widać go na wielu zdjęciach - wspomina najstarszy gracz ligi hiszpańskiej z uśmiechem na ustach.
Lata rozłąki
Pomimo kilku nieudanych negocjacji transferowych, doświadczony Hiszpan opuścił w końcu Betis. W ten sposób rozpoczął się jednak słodko-gorzki etap jego kariery. W każdym kolejnym zespole do którego przychodził, natrafiał na jakieś problemy. Przykładowo, gdy grał w Walencji, wpadł w konflikt z Ronaldem Koemanem. Holenderski szkoleniowiec powiedział na jednej z konferencji prasowych, że Joaquin został kupiony za 25 milionów euro, ale na boisku prezentuje się jak gracz za 25 euro. Piłkarz oczywiście nie pozostał mu dłużny.
- Gdybym był właścicielem Betisu, nie powierzyłbym mu nawet roli kitmana - odpowiedział kilka lat później, zapytany o opinię na temat obecnego trenera Barcelony.
Takich docinek było oczywiście zdecydowanie więcej. Gdy pomocnik spóźnił się na trening ze względu na problemy z samochodem, podczas następnego spotkania Koeman bez zastanowienia posadził go na trybunach. Nie dał mu także szansy na grę w finale Pucharu Króla. Reszta anegdot z ich udziałem nie nadaje się do opowiedzenia. Panowie po dziś dzień pałają do siebie nienawiścią, co potwierdziły tylko ostatnie starcia Betisu z Barceloną, po których celowo nie podawali sobie ręki.
Po epizodzie w Walencji, nadszedł czas na dwa sezony w Maladze. Na jego nieszczęście, już wkrótce projekt szejka Al Thaniego zaczął się jednak sypać. Ostatnie lata poza rodzinną Andaluzją Joaquin spędził w Fiorentinie, ale tam myślał już tylko o powrocie do Betisu. Tak w skrócie można podsumować jego przygodę z futbolem przed powrotem na Estadio Benito Villamarin.
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej
W 2015 roku Joaquin postanowił opuścić Florencję i wrócić do domu. Negocjacje między klubami zaczęły się jednak przedłużać, a sam zawodnik coraz bardziej się niecierpliwił. W pewnym momencie podczas rozmów z działaczami nabawił się nawet kontuzji, o czym później chętnie opowiedział:
- Przywaliłem pięścią w ścianę tak mocno, że złamałem palec. Byłem wówczas tak wkurzony, że nie czułem nawet bólu, tylko wściekłość i straszną zawziętość. Chodziło mi wtedy o coś więcej niż pieniądze.
Przez następne kilka tygodni został zmuszony do noszenia specjalnego opatrunku na prawej dłoni. Pojawił się w nim nawet podczas oficjalnej prezentacji. 1 września 2015 roku 20 tys. fanów Betisu oklaskiwało jego powrót. Od tego zdarzenia minęło już prawie sześć lat, a Joaquin wciąż czuje się świetnie w zielono-białej koszulce. Kiedy hiszpańscy dziennikarze chcieli przygotować o nim dokument, niemal wszyscy koledzy z zespołu mówili, że dawno nie spotkali tak zabawnej osoby.
Trudno się dziwić, skoro po tylu latach nadal przytrafiają mu się wręcz komiczne historie. W lipcu kapitan Betisu obchodził swoje okrągłe, 40. urodziny. Niestety ich data nakładała się na sparing z Wolverhampton, który miał zostać rozegrany dosłownie kilka dni później. Jak się wkrótce okazało, Joaquin nie został uwzględniony w szerokim składzie zespołu na to spotkanie. Przyczyną jego nieobecności, przedstawioną przez klub na stronie internetowej, był... kac. Jak widać, były to bardzo udane urodziny.
Andres Iniesta powiedział kiedyś, że jego kluczem do sukcesu jest dziecięca radość, którą wciąż odczuwa podczas każdego kontaktu z piłką. Wydaje się, że w przypadku Joaquina sytuacja wygląda bardzo podobnie. Pomimo 40 lat na karku wciąż ma w sobie cząstkę tego samego chłopca, który wraz z wujkiem pokonywał ponad sto kilometrów dziennie, aby dojechać na upragniony trening. Rozpoczynający się sezon będzie już 22. w jego bogatej karierze. Czas mija, a on wciąż gra dla ukochanego klubu. Oby jak najdłużej.