Odejście Ronaldo to rozwód z rozsądku. Cristiano powinien odejść z Juventusu już rok temu
Miał być tym, który wzniesie Juventus na jeszcze wyższy poziom i w końcu doprowadzi “Bianconerich” do wygranej w Lidze Mistrzów. Już wiemy, że tego nie zrobi. Po trzech latach Cristiano Ronaldo żegna się z Turynem, pozostawiając za sobą drużynę słabszą, niż kiedy do niej dołączał. Projekt CR7 okazał się niewypałem.
Juventus nigdy nie słynął z kupowania największych gwiazd. Jeśli takie już posiadał, to zazwyczaj dlatego, że wcześniej sam je kreował, czy to z Fabio Cannavaro, Davida Trezeguet czy Alexa Del Piero. Jeśli już brał udział w galaktycznych transferach, to z reguły jako strona sprzedająca Zinedine’a Zidane’a lub Paula Pogbę. Oczywiście zdarzało mu się płacić znaczne kwoty za Gigiego Buffona i Pavla Nedveda, jednak obaj dopiero w Turynie osiągali pełnię swoich możliwości.
Za czasów Beppe Marotty “Stara Dama” miała wręcz alergię na ogromne transfery i budowana była po kosztach, często w oparciu o ściąganie piłkarzy bez kontraktów lub na zakrętach kariery. Na takie zasadzie do Turynu trafiali między innymi Paul Pogba, Andrea Pirlo, Kingsley Coman, Patrice Evra, Andrea Barzagli, czy Carlos Tevez. Nawet Arturo Vidala ściągnięto za niewygórowaną kwotę 10.,5 miliona euro, jako wyróżniającego się piłkarza Leverkusen, ale nic ponad to.
Relacja kosztów i ryzyka do osiąganych efektów była wręcz oszałamiająca. Dziesięciu piłkarzy z pola, którzy w czerwcu 2015 wybiegli na finał Ligi Mistrzów z Barceloną, a wcześniej wyeliminowali między innymi Real Madryt, kosztowało Juventus niecałe 70 milionów euro. Bagatela około 7 milionów na jednego zawodnika. Dziesięć baniek więcej kosztował sam biegający wówczas w barwach “Blaugrany” Luis Suarez.
Oczywiście z czasem, wraz ze wzrostem przychodów “Stara Dama” zaczęła iść po coraz gorętsze nazwiska i wydawać większe pieniądze. Tak było w przypadku Paulo Dybali z Palermo, czy Miralema Pjanicia z Romy, jednak wciąż były to transfery na poziomie lokalnego hegemona, a nie europejskiego magnata. Zazwyczaj wykonywano też ruchy polegające na pozyskiwaniu zawodników młodych, na których będzie można w przyszłości zarobić, albo przynajmniej odzyskać wyłożoną kwotę.
Wyjątek? Gonzalo Higuain, ściągnięty z Napoli za 90 milionów euro, bo tyle wynosiła jego klauzula. Po spektakularnym, wręcz szalonym sezonie, w którym pobił rekord zdobytych bramek w jednym sezonie Serie A, zaliczając aż 36 trafień. Efekty okazały się wyborne. Juventus zdobył siedem mistrzostw Włoch i pięć Pucharów Włoch z rzędu, do tego dorzucił trzy Puchary Włoch. Poza Italią także wyglądało to coraz lepiej. “Bianconeri” dwukrotnie docierali w imponującym stylu do finału Ligi Mistrzów, dwa razy odpadali ‘na styku po świetnych dwumeczach z Bayernem oraz Realem Madryt. Wydawało się wtedy, że turyńczykom brakuje już tylko poprawy detali, by sięgnąć po wymarzone trofeum dla najlepszej drużyny w Europie.
Portugalski detal
Cristiano Ronaldo miał być właśnie tym detalem, który zrobi różnicę. Gdy pojawiły się plotki o tym, że Portugalczyk przejdzie do Juventusu, trudno było im dać wiarę. “Stara Dama” nigdy w swojej historii nie przeprowadziła takiego transferu, ściągając jednego z dwóch najlepszych piłkarzy na świecie, absolutną gwiazdę światowej marki, zawodnika jakiego w Turynie nigdy wcześniej nie widzieli. Człowieka z innego, lepszego świata, formatu jaki kibice “Juve” mogli do tej pory oglądać z zazdrością tylko u swoich rywali.
Mariaż jak ze snów, spełnienie transferowych marzeń, które wydawało się nierealne nawet wtedy, gdy kolejne źródła potwierdzały doniesienia o planach Juventusu. Coś, co było zarezerwowane dla Barcelony, Realu Madryt, Manchesteru United, nagle stało się rzeczywistością. Wtedy wydawało się, że jest to początek czegoś wielkiego. Juventus, o którym Antonio Conte chwilę wcześniej mówił, że chce jeść w restauracji danie główne warte 100 euro, mając w kieszeni zaledwie 10 euro, nagle wchodził z przytupem na salony, rezerwując sobie najlepszy stolik przy oknie.
Portugalczyk miał wesprzeć “Juve” w wejściu na najwyższy poziom, umożliwić zdobywanie trofeów także w Europie i pomóc ugruntować pozycję lokalnego hegemona na wiele lat. Tymczasem po trzech latach brzmi to wręcz absurdalnie. “Stara Dama” nie dość, że zaledwie raz zameldowała się w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, to jeszcze utraciła prymat we Włoszech na rzecz Interu, a sama ledwo zdołała załapać się do pierwszej czwórki Serie A.
Swoje zrobił
Patrząc na Cristiano Ronaldo przez pryzmat indywidualnych osiągnięć trudno mu coś zarzucić. 134 mecze i 101 bramek to wynik wyborny, nikt w historii Juventusu tak szybko nie dobił do liczby 100 trafień w biało-czarnych barwach. Nawet jeśli aż 27 z nich padło z rzutów karnych.Jednak w pierwszym sezonie w Serie A więcej goli od niego zdobyli Krzysztof Piątek, Duvan Zapata oraz Fabio Quagliarella, zaledwie cztery trafienia mniej zanotował Arkadiusz Milik. Sezon później w klasyfikacji strzelców wyprzedził go Ciro Immobile i tytuł “Capocannoniere” zdołał zapewnić sobie dopiero w trzecim roku spędzonym w Turynie. Wynik tak czy siak znakomity, ale czy wart płacenia aż 120 milionów euro za transfer oraz 60 milionów brutto pensji rocznie?
Przede wszystkim jednak, czy Ronaldo faktycznie sprawił, że Juventus jako zespół zdobywał więcej bramek niż przed jego przyjściem? Nie, nie sprawił. W sezonie 2017/18 “Stara Dama” zanotowała 86 goli, wcześniej zdobywała ich odpowiednio 77 oraz 75, a w rozgrywkach 2013/14 miała ich na koncie 80. Po przyjściu Portugalczyka “Bianconeri” zdobyli najpierw 70, a później 76 i 77 bramek. Pod tym względem, drużynowo, wiele się nie zmieniło. Po prostu wcześniej trafiania rozkładały się szerzej po reszcie drużyny.
Trudno też twierdzić, by Cristiano Ronaldo pełnił w Juventusie rolę człowieka, który strzelał więcej niż mógł, a drużyna nie tworzyła mu sytuacji. Spójrzmy jak to wyglądało z uwzględnieniem xG, oczekiwanych bramek.
- 2016/17 Real Madryt: xG 25.41 / 25 goli
- 2017/18 Real Madryt: xG 27.00 / 26 goli
- 2018/19 Juventus: xG 23.32 / 21 goli
- 2019/20 Juventus: xG 29.43 / 31 goli
- 2020/21 Juventus: xG 29.84 / 29 goli
Różnicy tak naprawdę nie widać, w dwóch ostatnich sezonach Portugalczyk miał wręcz łatwiej o szanse na zdobywanie bramek, a zdobywał ich tyle, ile powinien zgodnie z modelem statystycznym. Co poszło więc nie tak, skoro przynajmniej na papierze Cristiano prezentował się tak, jak pod koniec przygody w Madrycie?
Upadek kolektywu
Przede wszystkim trudno nie odnieść wrażenia, że w “Juve” zaszła ogromna zmiana. Wcześniej drużyna z Turynu imponowała przede wszystkim kolektywem, grą drużynową. W sezonach poprzedzających przyjście Portugalczyka, trio Higuain, Dybala, Mandżukić zdobywało łącznie 62 i 59 bramek. Do tego Miralem Pjanić potrafił dorzucić osiem trafień, Sami Khedira dziewięć, nie wspominając o jeszcze wcześniejszych latach, gdy Paul Pogba zaliczał dziesięć trafień, a Arturo Vidal w sezonie 13/14 aż 18 razy pokonywał bramkarzy rywali.
Po przyjściu Cristiano Ronaldo tego już nie było. Gra w ogromnym stopniu skupiła wokół byłego goleadora Realu Madryt, a kluczowym elementem zespołu stał się Blaise Matuidi, piłkarz co prawda ograniczony czysto piłkarsko, jednak zabezpieczający flankę CR7 dzięki swoim walorom motorycznym i fizycznym. Z czasem Juventus, w którym wcześniej potrafili dobrze funkcjonować nawet tacy piłkarze jak Stefano Sturaro, czy Hernanes, Alvaro Morata był ważnym elementem zespołu, który dotarł do finału Ligi Mistrzów, a Mario Mandżukć imponował grając na boku ataku, stał się drużyną uzależnioną od jednej gwiazdy. Gdy “Bianconeri” atakowali, odruchowo szukali na boisku Cristiano Ronaldo. Na siłę, do przesady, czasem podejmując wręcz absurdalne decyzje, gdy w polu karnym rywali byli lepiej ustawieni piłkarze.
Najbardziej jaskrawy przykład? Rzuty wolne. Przez trzy lata i po 152 (!) próbach CR7 zaledwie raz trafił do siatki rywali. W normalnych okolicznościach Portugalczyk już w trakcie pierwszego sezonu zostałby odsunięty od wykonywania stałych fragmentów gry, zwłaszcza że miał obok świetnych specjalistów, Paulo Dybalę i zwłaszcza Miralema Pjanicia. Jednak uparcie to wciąż on podchodził do piłki, po czym posyłał ją w mur lub wysoko nad poprzeczką.
Sprowadzając Portugalczyka, Juventus zrezygnował też ze swojej największej broni, elastyczności taktycznej Maxa Allegriego. Człowieka, który potrafił w trakcie sezonu nagle przestawić Mario Mandżukicia na lewy atak i zrobić z niego wręcz defensywnego skrzydłowego. Który zmieniał ustawienie kilkakrotnie w trakcie sezonu, a nawet meczu, a piłkarzy przesuwał niczym pionki na szachownicy, które miały dostosowywać się do jego planu. Teraz to Allegri dostosowywał się do Cristiano Ronaldo i tego jak może wyciągnąć z Portugalczyka jak najwięcej.
Turyńskie wielbłądy
Oczywiście trudno za to winić Cristiano. On tak naprawdę, przynajmniej na poziomie indywidualnym, swoje zrobił. Świetnie wykańczał, potrafił urywać się obrońcom, został królem strzelców Serie A. Pytanie tylko, czy z perspektywy Juventusu było to warte 120 milionów euro transferu oraz 60 milionów brutto rocznie pensji. To niby tylko liczby, jednak znacząco ograniczające możliwości budowy drużyny, w dużym uproszczeniu koszt jednego dużego transferu sezonowo. Być może gdyby turyńczycy byli wierni swoim wcześniejszym założeniom, to udałoby jej się zbudować silniejszą drużynę.
Z pewnością jednak w warunkach jakie mieli nie udało im się obudować Ronaldo na poziomie, na jakim był obudowany w Realu Madryt. Środek pomocy Juventusu z sezonu na sezon robił się wręcz coraz bardziej miałki, Paulo Dybala miał początkowo duże problemy ze znalezieniem wspólnego języka z Portugalczykiem. A klub, trzymany krótko przez Financial Fair Play, ruszył w kierunku pomocników z kartą w ręku - Adriena Rabiot, Aarona Ramseya. Obaj zawiedli, zawiódł też grający już tutaj wcześniej Rodrigo Bentancur. Część ruchów transferowych “Bianconerich” zupełnie zawiodła, za co trudno winić Portugalczyka.
Trudno też go winić za próbę przeprowadzenia rewolucji w turyńskim DNA. Porzucenia ukochanego przez Maxa Allegriego pragmatyzmu na rzecz pięknej, ofensywnej gry, którą miał zapewnić Maurizio Sarri. Juventus nie był ani piękny, ani nie grał lepiej w ofensywie, za to zupełnie posypał się w defensywie. Eksperyment z Andreą Pirlo lepiej pominąć, z perspektywy czasu był rzuceniem ręcznika zanim rozpoczęła się walka.
Rozwód z rozsądku
Cristiano Ronaldo powinien opuścić Turyn już rok temu, oswobadzając napięty budżet “Juve” i ratując siebie przez straconym sezonem na finiszu wspaniałej kariery. Patrząc na liczby, jakie wykręcił w Turynie, trudno powiedzieć, że zawiódł. Paradoksalnie, trudno nie mieć też wrażenia, że Juventus z Portugalczykiem był zwyczajnie słabszy niż przed jego transferem. Sportowo, bo marketingowo wyszedł na tym ruchu przynajmniej bardzo dobrze.
Na wyniki sportowe jednak się to nie przełożyło. “Stara Dama” po dziewięciu latach przestała być ligowym hegemonem i ledwo załapała się do pierwszej czwórki. Także w Lidze Mistrzów zjechała na znacznie niższy poziom. Zespół, wcześniej dwukrotnie dochodzący do finału Ligi Mistrzów, walczący do ostatnich minut o awans z Bayernem Monachium, potrafiący wygrać w Madrycie 3:1 z Realem, nagle stał się przeciętny. Zasłużenie odpadł w 1/4 z Ajaxem Amsterdam, a potem w 1/8 z Olympique Lyon oraz Porto, po wręcz zawstydzających jak na ich ambicje występach.
Turyński “projekt CR7” pod względem sportowym okazał się kompletnym niewypałem. Choć winy samego Cristiano Ronaldo było w tym chyba najmniej.