Nowa perła w Hiszpanii. Wyśmiewany trener już ograł Real i Barcę. Ekscytujący projekt

Nowa perła w Hiszpanii. Wyśmiewany trener już ograł Real i Barcę. Ekscytujący projekt
pressinphoto / pressfocus
Wojciech - Klimczyszyn
Wojciech KlimczyszynWczoraj · 19:00
Jest jedyną drużyną w 2024 roku, która pokonała Barcelonę i Real Madryt. W obu przypadkach na własnym stadionie. Istotny fakt, mówiący nam jedno: w tej chwili nie ma bardziej gorącego terenu w Hiszpanii niż San Mames Athletiku.
Czujesz się tu jak w kotle. Atmosfera więcej niż gorąca. Można ją wręcz kroić nożem. 50 tysięcy kibiców zdziera gardła, w górze czerwono-białe szaliki dumnie wzniesione do nieba, a z potężnych głośników słychać skandowanie każdego nazwiska należącego do klubu z Bilbao. Dla przeciwników to zawsze wrogie środowisko: bardzo mało piknikowych kibiców i ogłuszający hałas pętający nogi. Znikąd pomocy. Musisz sobie poradzić przez 90 minut.
Dalsza część tekstu pod wideo

Potęgi na kolanach

Na początku roku, w styczniu, Barcelona udała się na północny zachód, aby zmierzyć się z Athletikiem w ćwierćfinale Copa del Rey. Gdy środa powoli zmieniała się z czwartkiem, bo dogrywka wskazywała, że mecz zakończy się po północy, było jasne, że Duma Kraju Basków rzuci na kolana Dumę Katalonii. Gospodarze natchnieni dopingiem 12. zawodnika napierali na bramkę Marca-Andre ter Stegena, aż dwukrotnie wbili się sztyletem prosto w serce aktualnych wówczas mistrzów Hiszpanii. Dwa gole braci Williams wyrzuciły Barcę z rozgrywek, a Athletikowi utorowały drogę do 24. Pucharu Hiszpanii, pierwszego po 40 latach.
Niedawno w Bilbao zszokowali raz jeszcze. Przyjęli u siebie wprawdzie mocno poobijany Real Madryt, uszczuplony o kontuzjowane gwiazdy, ale wciąż z ogromem jakości na boisku. I “Królewscy” poczuli na własnej skórze, co znaczy rywalizować na trudnym, nieprzyjaznym terenie. Może to właśnie nieznośnie głośny doping, albo nacisk piłkarzy z Bilbao spętał nogi Fede Valverde, gdy popełnił kosztowny błąd, dający Baskom cenne ligowe zwycięstwo.
To jest właśnie ta drużyna. Waleczna, nieustępliwa, bezwzględna. San Mames stał się twierdzą, klub marzy o powrocie do Ligi Mistrzów, na boisku na tyłkach jeździ 11 świetnych piłkarzy, a na ławce trenerskiej siedzi charyzmatyczny (jak to brzmi, w kontekście jego rozdziału w “Blaugranie”) szkoleniowiec. Z Bilbao, leżącej nad Zatoką Biskajską, wreszcie powiało sukcesem.

Pogoniony z Barcelony, tu szanowany

Ernesto Valverde to postać znana prawdopodobnie z dwóch najgorszych wieczorów Barcelony w Lidze Mistrzów. Gdy w 2018 roku poległ z AS Romą mając komfortową przewagę trzech goli z pierwszego meczu i z pamiętnej kwietniowej środy następnego roku, kiedy jego zespół skompromitował się na Anfield z Liverpoolem. Uczeń Cruyffa, który raczej unikał “cruyffismo”, musiał w niełasce opuszczać Camp Nou. Potrzebował przerwy od futbolu. Wykorzystał wolny czas na opublikowanie albumu pt. “Half-Time” (Valverde jest zapalony fotografem), niektórzy nawet sądzili, że już nikt nie zgłosi się do niego z atrakcyjnym projektem, mogącym skusić go do powrotu na ławkę. Siwy pan w średnim wieku powoli zbliżał się do 60. roku życia. Ale dostał ofertę nie do odrzucenia. I to tam, skąd przybył.
W ciągu zaledwie 21 miesięcy Valverde wprowadził niezwykłą zmianę, dzięki której Athletic znów zaczął być istotnym elementem hiszpańskiej elity, wyprzedzając w tabeli sąsiada Real Sociedad po raz pierwszy od czasu jego odejścia z San Mames pięć lat temu. A do tego prezentując pełen energii i ekscytujący styl gry.
Ekipa Ernesto stara się przywrócić na boisko atmosferę z trybun, którą się żywi. Dlatego prezentuje futbol na wskroś agresywny (najwięcej prób odbiorów piłki w lidze) i ofensywny, najbliższy przekonaniom trenera i w ogóle wyobrażeniom baskijskiej piłki. Dużo pracy w pressingu, doskoki, które tylko pozornie wydają się chaotyczne, oraz szybkie manewry z futbolówką. W każdym meczu wygląda to bardzo podobnie, schematycznie. Pressing, odbiór, przerzut na któreś skrzydło do Nico Williamsa lub Alexa Berenguera i szybka piłka w pole karne na Inakiego Williamsa albo Oihana Sanceta. Wiedzą, co chcą, a rywal nie wie, jak temu zapobiec.

Siła w jedności

Trenerzy przychodzą i odchodzą, ale pewne wartości trwają dłużej. Tak jest też i w przypadku “Los Leones”. Być może gdyby nie samoograniczenie, jakie sobie nałożyli, czyli sprowadzanie piłkarzy o pochodzeniu baskijskim, Athletic już dawno byłby czwartą siłą La Liga, a kto wie, czasem biłby się o podium, a nawet pokusiłby się o jakieś mistrzostwo raz na dekadę. Ale historii klubu nie tworzy się na zasadzie “co by było, gdyby”. Bilbao działa na własnych zasadach i ma to swój urok.
Obsesyjnie zwracają uwagę na swoją akademię i drużyny młodzieżowe w całym Kraju Basków. A to z biegiem czasu stwarza wyjątkową relację między teamem a jego kibicami, bliższą i bardziej ludzką niż w przypadku innych zespołów. Sami piłkarze są jednocześnie fanami klubu, w którym dorastali i będącym częścią większej społeczności od dzieciństwa.
Ale nawet ekipa, która świetnie spisuje się w jednym sezonie, może nie wytrwać w tym samym kształcie w kolejnym. Mamy najświeższy przykład z Hiszpanii. Girona. Rewelacja ostatniej kampanii została rozprzedana i dziś okupuje środek tabeli La Liga, a w Lidze Mistrzów… no szkoda gadać. Athletic potrafi zatrzymać swoje gwiazdy. Scementować jedność. Nico Williams, grając w innym zespole, prawdopodobnie odszedłby po ostatnich Mistrzostwach Europy. Z Bilbao się jednak nie pożegnał. Mimo plotek, mimo zapewnień ze strony mediów, że wyląduje w Barcelonie, on z uśmiechem wrócił do treningów. Odejdzie latem, to prawie jasne, ale na swoich i jego starego pracodawcy warunkach.
Athletic prawdopodobnie zawsze będzie przegrywał w finansowych bataliach z dwoma wielkimi firmami z Madrytu i jedną z Katalonii, ale to nie znaczy, że należy do pariasów w Hiszpanii. Trzeba pamiętać, że hojnie płaci swoim graczom, a to niemała zasługa korzystnego, lokalnego systemu podatkowego. Dzięki temu zatrzymywanie gwiazd zdaje się dużo łatwiejsze. Kolejną zaletą jest utrzymywanie mniej więcej stałej grupy zawodników przez wiele lat. Ciągłość dla “Los Leones” to rzecz niezbędna. Każdy z liderów ma tu przynajmniej po pięć-sześć sezonów gry na wysokim poziomie.
Wraz z kolejnym rozdziałem otwartym przez Ernesto Valverde, rozpoczął się nowy cykl. I to taki, który wyniósł drużynę w górę tabeli, z dala od przeciętności. Ósme miejsce w pierwszym sezonie, piąte w ostatnim plus Puchar Hiszpanii, a teraz otwarta walka o kwalifikację do Ligi Mistrzów. Bez względu na to, jak się ten bój zakończy, kibice już mogą być dumni z tego, co prezentują ich idole. Jak zamienili San Mames w twierdzę, o którą rozbijają się “Królewscy” i Barcelona. Gracze wychodzą na murawę z myślą, że pokonać mogą absolutnie każdego. Dlatego ten sezon może okazać się wyjątkowy dla Athletic Club.

Przeczytaj również