Nikt nie gra już jak Zidane, Ronaldinho czy Riquelme. Rola klasycznej „dziesiątki” to futbolowy archaizm
Pozycja nr 10 to chyba najbardziej ikoniczna z ról na boisku. Rozgrywający, mózg zespołu, człowiek, który macza palce w każdej akcji ofensywnej drużyny. Wszyscy dorastaliśmy w kulcie futbolowych magików, którzy operowali za plecami napastnika. Teraz jednak rola „playmakera” zaczyna stawać się przeżytkiem.
Futbol jest jak żywy organizm. Ciągle się zmienia, ewoluuje. Nieustannie pojawiają się nowe aspekty gry, a inne zanikają. Jak to często bywa w takich sytuacjach, pojawiają się beneficjenci, jak i ofiary takich procesów.
Jak dobrze wiadomo, piłka nożna staje się sportem wymagającym coraz większej dyscypliny i kontrybucji wszystkich zawodników na wielu polach. I tak, krok po kroku, jesteśmy świadkami tego, jak nasza ukochana gra się rozwija. A w ostatnich latach najbardziej cierpią na tym klasyczni rozgrywający.
Rola piłkarskiego artysty
Przez lata koszulka z numerem dziesięć zarezerwowana była dla gości, którzy swoją grą powalali na kolana. Mistrzów improwizacji i niekonwencjonalnych rozwiązań. Nienagannych techników, którzy swoimi popisami porywali trybuny. Ludzi, którzy dla futbolu byli kimś takim, jak Picasso czy Dali dla malarstwa.
Teraz „dycha” na plecach to najwyższa nobilitacja, a taki stan rzeczy zawdzięczamy właśnie tym postaciom, które przez długie lata wspominane będą z sentymentem. Piłkarze tacy jak Ronaldinho, Zinedine Zidane czy Juan Roman Riquelme, których wielu z nas z pewnością miała jeszcze okazję oglądać na własne oczy, podtrzymali niesamowitą renomę roli klasycznego ofensywnego pomocnika.
Można wręcz powiedzieć, że bycie dobrym „playmakerem” wiązało się ze statusem „świętej krowy”. Praca w defensywie? Nie. Odpowiedzialność taktyczna? Nie. „Dziesiątka” to był „wolny elektron” – piłkarz, który sam decydował o tym, co ma robić i w jaki sposób.
Taki gracz wymykał się wszelkim ramom i założeniom. Zasadniczo na odprawie przedmeczowej mógł usłyszeć po prostu: „rób swoje”. I właśnie dlatego tę rolę pełniły przede wszystkim ogromne gwiazdy.
Cała drużyna musiała pracować, aby w defensywie nie było widać ubytku jednego gracza. Wszyscy jednak wiedzieli, że kolega o ponadprzeciętnych umiejętnościach to wynagrodzi – przebłyskiem swojego geniuszu, którym niejednokrotnie zadecyduje o losach spotkania.
I tak, przez lata, toczył się żywot rozgrywających, którzy cieszyli nas, zakochanych w „pięknej grze” kibiców. Zmiana intensywności gry i tego, w jaki sposób podchodzi się do indywidualnych zadań na murawie spowodowała jednak, że na boisku nie ma już miejsca dla tego typu futbolowych artystów.
Efektywność ponad efektowność
W obecnej piłkarskiej erze mamy do czynienia ze zdecydowanym ograniczeniem inwencji jednostki. O ile tacy piłkarze jak Leo Messi, Cristiano Ronaldo czy Eden Hazard dostają od swoich szkoleniowców wolną rękę, to są to odosobnione przypadki. Teraz liczy się kolektyw. Zarówno w ofensywie, jak i w defensywie.
W dzisiejszych czasach drużyna jest jak organizm. Atakuje cała i broni cała. Napastnik jest pierwszym obrońcą, a boczni obrońcy grają już niemal jak skrzydłowi. Stoperzy czy nawet bramkarz z kolei inicjują akcje zaczepne.
Każdy musi być wszechstronny, każdy musi wpisać się w określone ramy, aby koncepcja trenera dobrze funkcjonowała. Filozofia taka, jak słynny gegenpressing Jürgena Kloppa, wymaga tego, aby wszyscy pracowali w równym stopniu – z przodu i z tyłu.
W takiej taktyce nie ma miejsca dla „wolnego elektronu”. Jedynie jednostki w futbolowym świecie mogą pozwolić sobie na zwolnienie z zadań defensywnych i odpowiedniego ustawienia.
Dziś bowiem taki rodzaj „niesubordynacji” - zamierzonej lub nie – od razu przynosi negatywne skutki. Przy obecnej intensywności i tempie gry niemożliwe jest pozwolenie sobie na to, aby któryś z graczy wyłamał się z założonego schematu, bo to natychmiast stwarza zagrożenie.
Wystarczy zaobserwować, jak poruszają się drużyny, gdy to rywale są w posiadaniu piłki. Napastnicy inicjują pressing, a wraz z nimi porusza się cała drużyna. Wygląda to jak zwarta masa, a tak naprawdę jest to jedenaście dobrze naoliwionych trybików, które pracują tak, jak powinny.
Dostosuj się lub przepadnij
Jak to zawsze bywa w przypadku procesu ewolucji – ten, kto nie zdoła zaadaptować się do nowych realiów, zwyczajnie staje się ich ofiarą. I to właśnie możemy zaobserwować również w piłce nożnej.
Jeszcze kilka lat temu Mesuta Özila wymieniano wśród najlepszych piłkarzy na świecie. Dziś jednak ma kłopoty z regularną grą. Wszyscy słyszymy o tym, jakie ma problemy pozaboiskowe, ale tak naprawdę to na murawie ma największą trudność. Trudno mu się odnaleźć w nowych realiach.
Niemiec jest idealnym wręcz przykładem klasycznej „dyszki”. Boiskowy „człapak”, który nie pracuje, nie naciska na rywala, ale gdy dostanie piłkę, to jest w stanie wyczyniać z nią istne cuda.
Niestety, era takich graczy minęła. Świadczą o tym chociażby słowa selekcjonera reprezentacji Niemiec, Joachima Löwa, wypowiedziane po tym, jak Özil zrezygnował z gry w narodowych barwach.
- Dziś nie mamy już do czynienia z „playmakerem” lub „dziesiątką” i to tak naprawdę od wielu lat. Obecnie rozgrywający, ci którzy kierują grą, pełnią bardziej cofnięte, bardziej defensywne role – wyjaśniał trener.
I to właśnie można zaobserwować. David Silva, gdy jeszcze przychodził do Anglii, był graczem podobnym do zawodnika Arsenalu. Teraz jednak gra niżej i kontroluje grę, będąc w samym sercu wydarzeń, w stylu późnego Andrei Pirlo czy Andresa Iniesty (przy okazji – robi to fantastycznie).
James Rodriguez na mundialu w 2014 roku wybił się jako klasyczny, „południowoamerykański” ofensywny pomocnik w starym stylu. Teraz, w Bayernie, jest jednak świetnie wkomponowanym elementem układanki. Nie, nie „świętą krową”, zwolnioną z zadań defensywnych, ale nowoczesnym rozgrywającym, który gra odpowiedzialnie.
Inny przykład? Giovani Lo Celso, czyli gość, który nie odnalazł się w PSG. W Betisie jednak bardzo dobrze wkomponował się w zespół dzięki temu, że ustawiany jest niżej, jako „deep lying playmaker”. Imponuje swoją grą do tego stopnia, że klub z Sevilli jest w stanie wyłożyć za niego bardzo duże, jak na swoje standardy, pieniądze.
Są oczywiście i tacy, którzy zmierzają w stronę podobną do Özila. Przykładem może być chociażby Juan Mata, który niegdyś został wypchnięty z Chelsea przez Jose Mourinho właśnie z uwagi na to, że nie pracował w obronie. Obecnie znowu ma problemy ze znalezieniem minut na boisku, już pod wodzą Ole Gunnara Solskjæra.
Latynoska wizja futbolu jest „passé”
Za ojczyznę klasycznych „dziesiątek” można uznać Amerykę Południową. Gra tam jest zdecydowanie wolniejsza, drużyny bronią niżej i to właśnie stwarza idealne środowisko dla piłkarza, który jest spuszczony z taktycznej uwięzi.
Europejskie realia są więc często ogromnym wyzwaniem dla piłkarzy, którzy przebywają Ocean Atlantycki, aby spróbować swoich sił na Starym Kontynencie. Tutaj trzeba już grać inaczej.
Boleśnie przekonał się o tym sam Juan Roman Riquelme, który trafił do Barcelony w 2002 roku. Menedżerem zespołu był wtedy Louis van Gaal, czyli swego rodzaju „taktyczny służbista”.
Argentyńczyk był jednak typowym latynoskim ofensywnym pomocnikiem – właśnie takim „wolnym elektronem”. Jedna z pierwszych uwag, jakie Holender wyraził w stosunku do nowego nabytku miała brzmieć:
- Jesteś najlepszym piłkarzem, kiedy masz piłkę, kiedy jednak tak nie jest, to jakby nas było o jednego mniej.
Były szkoleniowiec Ajaksu nie zamierzał zmieniać swojej filozofii i dostosowywać całej drużyny pod gracza, którego ściągnął zarząd. Uparcie ustawiał go na skrzydle, gdzie nie czuł się najlepiej i panowie nigdy nie znaleźli wspólnego języka.
Ostatecznie, van Gaal stracił pracę, a Riquelme nie odnalazł się w „Barcy”, nawet u kolejnego szkoleniowca – Radomira Anticia. Bratnią duszę znalazł dopiero w osobie Manuela Pellegriniego, który ściągnął go do Villarrealu i zbudował drużynę opartą na geniuszu swojego latynoskiego pobratymca.
Z bardziej niedawnych przypadków można przytoczyć chociażby zapomnianego już nieco Ganso. Gdy grał w Santosie u boku Neymara, to właśnie jego uważano za większy talent. Występował jednak na bardzo niefortunnej pozycji, bo właśnie za plecami napastnika.
Jeszcze przed transferem do Sevilli Clarence Seedorf zaszokował futbolowych ekspertów z Kraju Kawy, sugerując, że tempo i wymagania europejskiej piłki sprawią, że ogromny talent nie zrobi wielkiej kariery za oceanem. Jak się okazało, miał rację, chociaż z pewnością wpływ na to miał również fakt, że Brazylijczyk opuścił ojczyznę dopiero w wieku 26 lat.
W Andaluzji Ganso nie mógł wywalczyć sobie miejsca w składzie u trzech szkoleniowców i odbił się niemal jak od ściany. Nie poradził sobie również na wypożyczeniu we francuskim Amiens i wrócił do domu po dwóch i pół roku.
„Nowy” rozgrywający
Dzisiejsza wizja playmakera jest kompletnie inna niż kilkanaście lat temu. Nie mówimy już o gościu, który operuje bezpośrednio za plecami napastnika, a raczej o metronomie, który porusza się gdzieś przed własną linią obrony.
Rozgrywającego nie rozlicza się już za finalne podania, a raczej za te kluczowe. Zagrania, które kierują akcję na właściwe tory, na przykład uruchamiają skrzydłowych.
Dlatego też narzekania na brak asyst u Jorginho czy Piotra Zielińskiego (akurat w tym przypadku ustawianego jako fałszywy skrzydłowy) są zwyczajnie bezpodstawne. Niektórzy zwyczajnie jeszcze nie zrozumieli, jakie procesy zachodzą obecnie w futbolu.
Koncepcja „nowego” dyrygenta, operującego niżej jest już niesamowicie powszechna. Przykładami graczy klasy światowej, którzy idealnie wpisują się w tę rolę są chociażby Paul Pogba czy zdobywca Złotej Piłki Luka Modrić.
W popularnych dziś systemach, takich jak 4-3-3 czy 3-4-3 nie ma miejsca dla „playmakera” w ujęciu klasycznym. Niewykluczone jednak, że kiedyś taki typ piłkarza powróci do łask. Obecnie jednak jesteśmy świadkami odwrotnego trendu.
Trendu, przypominającego o tym, że piłka nożna nie stoi w miejscu, nie czeka, a cały czas idzie do przodu i to nie tylko pod względem technologii. Wielcy futbolowi myśliciele stale wpadają na nowe pomysły, które rewolucjonizują to, jak postrzegamy nasz ukochany sport. Czy to nie właśnie za taką nieprzewidywalność i zmienność go kochamy?
Kacper Klasiński