Szokujące odejście Papszuna z Rakowa? Skądże znowu. "Zachowanie najbardziej normalne pod słońcem"
Wyobraźcie sobie, że macie rodzinę i nagle, pewnego dnia, na siedem lat znikacie z domu. Współczesna wersja Odyseusza? Ojciec z ponurego żartu, który wyszedł po mleko? Ano nie - trener piłkarski.
Marek Papszun przejął Raków w 2016 roku, gdy sam był postacią anonimową, a i klub nie znaczył zbyt wiele na piłkarskiej mapie Polski. Od tamtej pory zmieniło się jednak wszystko - szkoleniowiec trafił na pierwsze strony prasy sportowej, przymierzano go do reprezentacji, a jego drużyna jest właściwe pewna mistrzostwa kraju. Przez siedem lat Papszun budował swój drugi dom, spychając w cień ten właściwy.
Żeby uświadomić sobie, jak wiele czasu upłynęło od momentu, w którym trener zaczął zajmować się "Medalikami", warto spojrzeć na losy jego kolegów po fachu. Weźmy tylko najgłośniejsze nazwiska - Czesław Michniewicz i Franciszek Smuda pracowali z pięcioma drużynami, Michał Probierz, Maciej Skorzą i Jerzy Brzęczek z czteroma, a Adam Nawałka z dwoma. Każdy z nich miał przy tym jakiś moment wytchnienia, którego wagę podkreślał Dariusz Banasik w rozmowie dla portalu "Weszło.com". Były szkoleniowiec Radomiaka przyznał, że roczną przerwę starał się wykorzystać nie tylko na samokształcenie, ale też rzecz siłą rzeczy zaniedbywaną - rodzinę.
- Znalazłem się w sytuacji, w której długo nie byłem, zacząłem mieć czas dla siebie, dla rodziny. Czas na wyjazdy, szkolenia; mogłem próbować nowych rzeczy bez wiszącej nad głową presji i wykorzystać też czas na dalszy rozwój. Niektórzy mówią, że to wygodne, bo jest kontrakt, można odcinać kupony. Tylko ja tak nie myślę, wręcz przeciwne. Po prostu mam komfort robienia tego, na co trenerom zwykle brakuje czasu - powiedział w wywiadzie przeprowadzonym przez Szymona Janczyka.
Papszun zaś takiej przerwy nie miał. Siedem lat ciągłej pracy w jednym miejscu i poświęcenia się dla dobra klubu, co stało się jednym ze znaków charakterystycznych 48-latka. Tylko że to zupełnie drenuje człowieka i może odbijać się na jego relacjach z innymi. Zauważyli to także zawodnicy Rakowa. Mateusz Wdowiak w "Kanale Sportowym" dał w niedosłowny sposób do zrozumienia, że on swojego przełożonego doskonale rozumie.
- Te siedem lat to ogromny nakład pracy. To bardzo obciążające dla człowieka. Myślę, że tak nie da się funkcjonować w nieskończoność. Trener i jego rodzina mają tego świadomość - stwierdził skrzydłowy, o czym pisaliśmy TUTAJ.
Oczywiście, niektórzy ludzie spędzają w jednym miejscu kilkadziesiąt lat. Z pewnością zarabiają znacznie mniej niż trener jednej z najlepszych drużyn w Polsce. Tylko że ten przywilej dotarcia na szczyt - zarówno sportowy, jak i finansowy - sporo kosztował. Dlatego nie zdziwię się, jeśli Papszun, wbrew ostatnim doniesieniom, faktycznie weźmie rozbrat z futbolem i skupi się na rzeczach najważniejszych. Będzie to rzecz najbardziej normalna pod słońcem.
Cena do zapłacenia
Czy Marek Papszun jest pracoholikiem? Nie wiem. Nie mam jednak wątpliwości, że jest człowiekiem w 100% oddanych swojej pracy. W reżimie, który sam sobie narzucił, nie ma miejsca na rozpraszacze. Trudno żeby było inaczej, skoro Raków wyciągnął z drugiej ligi na zaplecze Ekstraklasy, następnie przebojem wdarł się do elity, wygrał Puchar Polski, trafił do europejskich rozgrywek, a teraz jest o włos od mistrzostwa. Oczywiście, 48-latek słusznie zauważył, że architektem tego wyjątkowego sukcesu jest też Michał Świerczewski, ale przecież właściciel "Medalików" nie stanowi jednoosobowej armii. Bez umiejętności Papszuna nie byłoby sukcesu Świerczewskiego, bez zaufania i nosa Świerczewskiego nie byłoby sukcesu Papszuna.
Tak samo bez tytanicznej pracy.
Często bagatelizujemy zawód trenera, szczególnie w Polsce, gdzie wielu szkoleniowców nieopatrznie otrzymało łatkę nieudaczników, którzy nie potrafią wygrać niczego konkretnego. Do tego dochodzi wspomniany aspekt finansowy, bo przecież osoby pracujące w Ekstraklasie są sowicie opłacane. Po pierwsze - nie wszędzie, po drugie są, ale ciągle będzie wracał przywołany już przeze mnie argument ceny, jaką trzeba zapłacić. Nadchodzi dzień, w którym rzeczywistości puka do drzwi i nie można już dłużej spędzać czasu będąc wpatrzonym w piłkarskie boisko. Być może futbol powinien być profesją dla kawalerów lub egoistów, bo na rodzinę chronicznie brakuje czasu. Żony trenerów są na to najlepszym dowodem.
- Znam przypadki kolegów, którzy zostawiali swoje rodziny, wyjeżdżali zarabiać raczej niewielkie pieniądze - chodziło o poziom I lub II ligi - i ich związki się rozpadały. Potracili żony, nie mają kontaktu z dziećmi i dziś bardzo tego żałują. Czerwona lampka zapalała się jednak za późno, pewnych rzeczy nie dało się odbudować. Słyszałem historie trenerów, którzy już po tygodniu ruszenia w Polskę mieli pierwsze trudne rozmowy z żonami, sfrustrowanymi, że zostały same z dziećmi i wszystko jest na ich głowie. Kobiety mają znacznie większe potrzeby relacyjne niż mężczyźni, nie wolno o tym zapominać. Po miesiącu taki trener nie potrafił już odebrać telefonu od żony w trakcie dnia, bo ciągle miał dodatkowe zajęcia. Wieczorem dochodziło do awantury przez telefon, więc otwierał butelkę wina. Najpierw jedną, z czasem dwie, tak dzień w dzień i w końcu się rozpił. To nie jest dobre w żadnym aspekcie, bo żeby wydajnie pracować, najpierw trzeba mieć spokój w domu, mieć odskocznię, mieć dzieci, które pozwalają w danej chwili poświęcić się im bez reszty - mówił Jacek Magiera dla "Weszło".
- Od razu przyjęliśmy, że gdziekolwiek ruszałbym w Polskę za pracą, to nie ciągnę za sobą rodziny. Będąc trenerem klubowym często pracowałem od rana do nocy, więc i tak prawie byśmy się nie widywali. Z perspektywy czasu na takim układzie nie wyszliśmy z żoną źle. W dalszym ciągu jesteśmy ze sobą, nie ma żadnych problemów między nami. Synowie odchowani, żyją już na własny rachunek. Da się to wszystko pogodzić, co nie znaczy, że jest łatwo. Przegapione uroczystości rodzinne i inne ważne wydarzenia były na porządku dziennym. Synowie zdawali matury, wchodzili w dorosłe życie i niekoniecznie byłem wtedy obok. Oni też jednak pokochali piłkę nożną, są z nią teraz związani zawodowo. Najbardziej "na wyjeździe" doskwierało wracanie do pustego, wynajętego mieszkania - szczególnie po jakimś rozczarowującym meczu. Człowiek zostawał sam ze swoimi myślami. To były najtrudniejsze chwile - dodał Jacek Zieliński w rozmowie z tym samym portalem.
Nikt zatem nie powinien być szczególnie zdziwiony, gdy okaże się, że związki części szkoleniowców po prostu nie przetrwały próby rzuconej przez bezwzględną piłkę nożną. Przyznał to między innymi Maciej Bartoszek - były opiekun Korony Kielce nie krył, że jego małżeństwo się rozpadło, a futbol odegrał w tym swoją rolę, skutecznie odsuwając go od żony.
Romantyzowanie pracoholizmu zdarza się zaskakująco często, a to naprawdę nie jest nic dobrego. Wyświechtane już nieco porzekadło, że pracuje się po to, aby żyć, a nie żyje, aby pracować, wydaje się przy tym zaskakująco zasadne. Jasne, trąci nieco Paulo Coelho, ale ileż można zżymać się, żyłować swoją wytrzymałość, nadwyrężać relacje, którą budowaliśmy z drugim człowiekiem? Wreszcie - po co robić, skoro niekoniecznie będzie z kim dzielić się radością? Czy nie stanie się ona ułudą, wspomnieniem, chwilowym zastrzykiem endorfin, który zniknie, gdy wejdziemy do pustego domu?
Zapowiedziane pożegnanie
Po chwilowym zastanowieniu bardziej dziwię się głosom zdziwienia na decyzję Marka Papszuna niż samemu szkoleniowcowi. On swoją część projektu pod tytułem Raków Częstochowa doprowadził do końca. Nie ma co kryć - musiałaby wydarzyć się katastrofa, żeby "Medaliki" nie zdobyły mistrzostwa Polski. Pełna droga z trzeciego poziomu rozgrywkowego na sam szczyt. Co miałoby być dalej? Niepewny los w eliminacjach do Ligi Mistrzów? Ochota na spróbowanie jeszcze raz, jeśli, odpukać, się nie powiedzie? Przecież żaden polski klub w ciągu najbliższych dziesięciu lat nie zdobędzie najważniejszego trofeum w klubowej piłce. To możliwe w Football Managerze, którego w każdej chwili można zamknąć, zapisać i odpocząć. Od codziennej pracy w klubie nie da się zaś odejść od tak.
Sam Papszun od dłuższego czasu miał tego pewną świadomość. Teraz jego priorytetem jest futbol, ale kwestią prymarną na resztę życia pozostaje rodzina. Słowo dane żonie jest na szczęście bardziej wiążące niż jakiekolwiek zapewnienie prezesa odnośnie stabilności posady. Skoro się coś obiecało, to wypada się z tego wywiązać. Tym bardziej, że poprzedni związek trenera, w którym szkoleniowiec został ojcem, rozpadł się właśnie w trakcie wymagającej kariery.
- Praca trenera wymaga dużo poświęcenia, wyrzeczeń i tak też jest w moim przypadku. Gorące podziękowania dla mojej rodziny, córki Aleksandry, mamy Janiny i przede wszystkim mojej wspaniałej żony Małgorzaty. Bez niej nie byłoby mnie w tym miejscu. Wiem, że to brzmi brutalnie, ale praca jest na pierwszym miejscu i jest to jej osobistym kosztem. Dziękuję ci żono, że to tolerujesz i w takich momentach, jak ostatnio, gdy byłem w Turcji i usłyszałem w słuchawce, że znowu mnie nie ma, a tutaj wszystko się wali, ja wiem, że to ogarniasz - powiedział podczas gali tygodnika "Piłka Nożna".
- Życie to jest plan do wykonania. Żeby było sensowne i dobre, nie można mu pozwalać ot tak sobie płynąć. Życiem trzeba logicznie zarządzać. Ponieważ to, jak pracuję dziś, oznacza absolutne zaangażowanie, nie mam zamiaru w to brnąć bez końca - podkreślił dla "Gazety.pl".
Oczywiście, istnieje promil szansy - realizowany pewnie w jednym z wariantów naszej rzeczywistości - że Papszun wróci na ławkę trenerską zaskakująco szybko. Przyznam otwarcie, że zdziwiłbym się wtedy niemniej niż agentka Scully, gdy pierwszy raz zobaczyła kosmitę.