Nie tylko Messi. Argentyna ma też innego bohatera. Jeden z najbardziej niedocenionych piłkarzy obecnej ery?

Nie tylko Messi. Argentyna ma też innego bohatera. Jeden z najbardziej niedocenionych piłkarzy obecnej ery?
Foto Cao Can/Xinhua/PressFocu
Argentyna to Messi, a Messi to Argentyna. Nie możemy jednak zapominać o tym, że “Albicelestes” mają jeszcze jednego bohatera, który przeszedł z reprezentacją podobną, jeśli jeszcze nie bardziej wyboistą drogę. Jest nim Angel Di Maria.
Osiem lat. Tyle minęło od jednego z najsmutniejszych dni w karierze Angela Di Marii aż do tego pewnie najszczęśliwszego. W 2014 roku to on był jednym z tych piłkarzy, dzięki którym reprezentacja Argentyny zbliżyła się do mistrzostwa świata. Wtedy jednak z powodu kontuzji w finale nie zagrał. Dramat Leo Messiego, swojego przyjaciela z boiska, a także pozostałych 45 milionów rodaków oglądał jedynie z ławki rezerwowych. Nic nie mógł zrobić, w żaden sposób zareagować. Czuł się po prostu bezradny.
Dalsza część tekstu pod wideo
Od tego czasu miewał wzloty i upadki. Doskonale jednak wiedział, że nie zrezygnuje i spełni największe marzenie. Już jako młody chłopak, kiedy przez długi czas pozostawał niedostrzeżony przez poważny futbol, zrozumiał bowiem, że w tym sporcie czasem trzeba wykazać się naprawdę ogromną cierpliwością. Di Maria potrafi poczekać na sukces, nawet jeśli ma on nastąpić w ostatnim możliwym momencie. Ten nastał podczas niedzielnego finału z Francją, który Argentyna, również dzięki niemu, wygrała po serii rzutów karnych.

Na śmierć i życie

Wytrwałości nauczyło go życie. Podobnie jak Messi, urodził się w Rosario, jednak jego początki zupełnie nie przypominały pierwszych kroków Leo. Rodzice, Diana i Miguel, prowadzili sklep z chemikaliami, ale kiedy ze względu na ich zaangażowanie w biznes Angel o mały włos nie wpadł pod samochód, mama przyszłego piłkarza podjęła decyzję o zmianie ich życia. To wtedy Di Maria senior zajął się produkcją… węgla drzewnego. To dlatego Angel po latach wyjawi, że ich dom, choć w teorii powinien być biały, od niemal kiedy tylko pamięta, był szary, aż w końcu przemienił się w zupełnie czarną bryłę.
Jako dziecko Angel sam przykładał zresztą rękę do węglowego interesu, kiedy wraz z siostrą pomagali tacie przy pakowaniu tego niezwykle pożądanego surowca. Chłopiec nie narzekał, bo od małego był bardzo aktywnym dzieckiem. Być może nawet nieco nadaktywnym. Kiedy miał cztery lata, jego mama podczas jednej wizyty u lekarza chciała dowiedzieć się, jak może zaradzić na tę nadpobudliwość swojego syna. Doktor, jak na prawdziwego Argentyńczyka przystało, odpowiedział jej tylko jednym słowem: futbol.
Zaczął w dzielnicowym Torito. Angel tak kochał piłkę, że gdy tylko wracał z treningu czy szkoły, brał piłkę i kopał przez kolejne godziny z kolegami. Średnio co dwa miesiące mama musiała sklejać jego rozpadające się od eksploatacji buty. Po tym, jak w trakcie jednego sezonu strzelił dla lokalnego zespołu aż 68 goli, do ojca piłkarza zadzwonił jeden z trenerów młodzieżowych Rosario Central, jednego z dwóch największych klubów w mieście. Przed Angelem pojawiła się szansa na wielki krok naprzód. Był jednak jeden zasadniczy problem.
- Mój ojciec jest wielkim fanem Newell’s Old Boys. Moja mama natomiast to zagorzała kibicka Rosario Central. Jeśli nie jest się stąd, ciężko zrozumieć, co to oznacza, ale rywalizacja pomiędzy obiema ekipami jest ogromna - niemal na śmierć i życie. Kiedy rozgrywane były mecze derbowe, moi rodzice potrafili drzeć się na siebie przy każdym golu dla swojej drużyny, a ten, którego ekipa wygrała, drwił później z drugiej strony przez przynajmniej miesiąc - wyjawił Angel w rozmowie z “The Players' Tribune” w 2018 roku.

Talent za 25 piłek

Diana, nie po raz pierwszy, a przede wszystkim nie po raz ostatni postawiła jednak na swoim. Central zapłaciło za młodego adepta futbolu 25 piłek. Z kolei mama Angela zobowiązała się dowozić przyszłego gwiazdora “Albicelestes” na treningi nowego zespołu. Rodzina Di Marii nie posiadała auta, na szczęście w domu znajdowała się Graciela. Tak nazywał się zardzewiały rower, który po odpowiednich przeróbkach, służył za środek transportu Angela na trening przez kolejnych kilka lat.
- Traktowałem ten rower jako prawdziwy skarb, był dla mnie czymś naprawdę wyjątkowym. Pojawił się w moim życiu na początku mojej przygody z piłką i jest obecny w mojej głowie za każdym razem, kiedy gram. Odzwierciedla on bowiem poświęcenie mojej mamy, która podwoziła mnie na nim na każdy trening, a tak naprawdę wszędzie, gdzie chciałem pojechać. To jest coś, o czym nigdy nie zapomnę i pamiętam podczas każdego meczu. Chcę osiągnąć jak najwięcej, aby wynagrodzić jej to, jak się dla mnie poświęciła - mówił w rozmowie dla “UEFA.com” w kwietniu 2020 roku.
Diana odegrała bardzo dużą rolę w jego rozwoju. Angel w młodości dwukrotnie był bowiem bliski zerwania z futbolem. Po raz pierwszy, kiedy jako 15-latek został zbesztany przez swojego trenera, popłakał się przed kolegami z drużyny i uciekł do domu. Mama namówiła go jednak, by nie rezygnował z piłki. Rok później rodzice martwili się o przyszłość Angela. Ojciec zaproponował, by ten pomógł mu w firmie na pełny etat. Ale mama przekonała, by dać mu jeszcze rok, podczas którego albo wyjdzie mu w futbolu, albo będzie musiał znaleźć sobie jakieś inne zajęcie. Rozmowa odbyła się w styczniu. W grudniu Angel Di Maria zadebiutował w Primera Division w barwach Rosario Central.
- Mam wielu kolegów, którzy mieli podobne szczęście jak ja i mogli kontynuować grę w piłkę, ale też innych, którzy niestety musieli się z nią rozstać. Nie jest to łatwe, czasem człowiek poświęca się czemuś w stu procentach i mu się nie udaje, a niektórym wszystko wychodzi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dostaję gęsiej skórki za każdym razem, gdy wychodzę na boisko i to się nigdy nie zmieniło. Każdy mecz jest dla mnie czymś wyjątkowym. Miałem to szczęście, że mogłem wtedy dalej podążać tą drogą - mówił na łamach argentyńskiego “ESPN” pod koniec października.

Nie było łatwo

Jego tata też dużo poświęcił dla kariery syna. Ponoć senior rodu był nawet bardziej utalentowany od Angela, ale w pewnym momencie życia doznał poważnej kontuzji obu kolan. A w rodzinie panuje opinia, że największym potencjałem dysponował dziadek piłkarza, lecz on akurat miał jeszcze mniej szczęścia, bo za młodu stracił obie nogi w wypadku pociągowym. Zanim jednak Miguel Di Maria rzucił pracę, by wraz z synem wyprowadzić się do Lizbony, gdzie ten stawiał pierwsze kroki w europejskim futbolu, Angel musiał zaznaczyć swoją obecność na krajowym podwórku.
Di Maria w sumie przez dwa lata wystąpił w 39 meczach Rosario Central, w których strzelił sześć goli. Młodemu piłkarzowi wcale nie było jednak łatwo, a najbardziej pamiętna anegdota z tamtego czasu dotyczy wyjazdu z zespołem na wyjazdowy mecz Copa Libertadores do Kolumbii. W Central się nie przelewało, więc zawodnicy na mecz polecieli… samolotem towarowym. Żeby było ciekawiej, na pokładzie “Herculesa”, jak nazywał się owy statek powietrzny, nie znalazło się wystarczająco wiele foteli, więc część z zawodników musiała spędzić ośmiogodzinną podróż na materacach.
- Argentyński futbol, nawet ten na najwyższym poziomie, potrafi być naprawdę trudny. Czasem możesz nie mieć nawet wystarczającej ilości pieniędzy, by udać się na trening. W ten sposób zmarnowało się wielu ciekawych zawodników. Nie stać ich było na grę czy zakup odpowiedniego sprzętu takiego jak buty. Bywa bardzo ciężko. Dlatego gdy już dostaniesz okazję, musisz ją jak najmocniej wykorzystać. Było wielu zawodników, którym udało się tego dokonać, ale i równie wielu takich, którzy nie byli w stanie wykorzystać tej szansy od losu - mówił skrzydłowy.
Dla Di Marii taką szansą okazał się właśnie transfer do Benfiki. “Orły” zapłaciły za niego latem 2007 roku osiem milionów euro, co do dzisiaj pozostaje drugim najwyższym transferem wychodzącym z Central po Giovanim Lo Celso. O ile argentyński klub z pewnością mógł być zadowolony z wówczas astronomicznych dla niego pieniędzy, o tyle Angel doskonale zdawał sobie sprawę, że przeprowadzka do Europy to wcale nie zwieńczenie, ale dopiero początek jego drogi na szczyt.

Olimpijski przełom i podarty list

Na Starym Kontynencie w pierwszych miesiącach też miał pod górkę. Nie grał tyle, ile sobie wyobrażał, często wchodził jedynie z ławki rezerwowych. Wszystko zmieniły igrzyska w Pekinie. Mimo że nie był podstawowym graczem Benfiki, selekcjoner Sergio Batista (ten sam, który przyniósł w niedzielę Puchar Świata na płytę Lusail Stadium) zaufał mu i go powołał. To wtedy też po raz pierwszy Di Maria spotkał się na boisku z Leo Messim, nazywanym przez samego Angela w wielu wywiadach po prostu “kosmitą”.
Skrzydłowy rozpoczął olimpijski turniej również tylko jako rezerwowy, ale od ostatniego meczu fazy grupowej był już kluczowym graczem “Albicelestes”. W Pekinie w sumie zanotował trzy asysty oraz strzelił dwa gole, w tym tego najważniejszego - na wagę zwycięstwa 1:0 w finale z Nigerią. Do Portugalii powrócił jako zupełnie odmieniony piłkarz. W ciągu dwóch kolejnych sezonów stał się filarem Benfiki, z której odszedł latem 2010 roku do Realu Madryt, stając się członkiem reinkarnacji słynnych “Galacticos”.
Tego chciało przeznaczenie. Dla "Królewskich" pierwszego gola strzelił przeciwko… Herculesowi, drużynie o tej samej nazwie co wspomniany już wcześniej samolot. Z “Los Blancos” później zdobył “La Decimę”, ale rozstawał się z nimi w jednym z najtrudniejszych momentów kariery. Po przegranym finale mistrzostw świata w Brazylii. Po meczu, w którym nie mógł zagrać, choć przyjął jeden zastrzyk przed początkiem spotkania z Niemcami, a drugi w jego przerwie. Chciał być gotowy, gdyby jednak selekcjoner Alejandro Sabella, z którym Di Maria był mocno związany, ostatecznie zdecydował się zaryzykować jego zdrowiem. Do tego jednak nie doszło, a najbardziej z takiego obrotu sprawy ucieszyli się zapewne… w Madrycie, gdzie wszyscy gorączkowo pracowali już nad jego odejściem i zastąpieniem przez Jamesa Rodrigueza.
- Już do meczu z Belgią byłem gotowy na 90 procent. Noga nie była w porządku, ale chciałem grać. Groziło mi złamanie. Wiedziałem, że Real chce mnie sprzedać, więc kiedy lekarz reprezentacji Argentyny wręczył mi list, w którym klub próbował wywołać presję, bym nie zagrał w finale, nie chciałem nawet na niego spojrzeć i po prostu go podarłem. Poszedłem porozmawiać z Alejandro i powiedziałem mu, że nie jestem gotowy w stu procentach. Wiedziałem, że mnie kocha i że chce, żebym grał, ale chciał jak najlepiej dla drużyny - mówił po latach Di Maria w rozmowie z “Telefe”.

Nie ma za co dziękować

Wydaje się, że od tamtego czasu triumf z reprezentacją był tym bardziej jednym z jego głównych piłkarskich celów. Po kompletnie nieudanym epizodzie w Manchesterze United, zdobywał kolejne trofea z Paris Saint-Germain, ale podobnie jak w przypadku Messiego, tak i on cierpiał na brak sukcesu z kadrą. W dwóch przegranych finałach z Chile w Copa America ze względów zdrowotnych rozegrał łącznie ledwie 86 minut. Odkuł się dopiero na zeszłorocznym turnieju w Brazylii, na którym Argentyna pod wodzą Lionela Scaloniego wywalczyła pierwszy od 1993 roku tytuł. Po tym przyszedł jeszcze triumf w “Finalissimie” przeciwko Włochom (więcej o tym spotkaniu przeczytacie TUTAJ).
- Hymn jest dla mnie wszystkim, całym życiem. Drużyna narodowa to dla mnie gra w koszulce, dzięki której reprezentujesz 45 milionów ludzi, którzy cię podziwiają. Grając w tych barwach, czujesz, że grasz dla nich wszystkich. Po wygraniu Copa America poszedłem do piekarni i usłyszałem “dziękuję”. Pomyślałem wtedy, że w sumie przecież nie ma za co, że robię to, co lubię najbardziej. To bardzo miłe uczucie, że ludzie tymi podziękowaniami zmieniają mój nastrój, sprawiają, że jest inaczej, lepiej - mówił w wywiadzie dla “ESPN”.
Angel Di Maria w meczu z Francją najpierw po kapitalnej szarży wywalczył rzut karny, a potem sam trafił do siatki. Strzelał gole w każdym zwycięskim meczu finałowym Argentyny w karierze. To jego bramki w decydujących momentach sprawiły, że miliony kibiców “Albicelestes” mogły cieszyć się z sukcesu reprezentacji. Być może to jeden z najbardziej niedocenionych graczy w nowożytnej historii futbolu. A na pewno obok Leo Messiego to największy piłkarz tego pokolenia argentyńskiej piłki. Piłkarz, któremu teraz w piekarni mogą dziękować już nie tylko za Copa America, ale również i Puchar Świata.

Przeczytaj również