Nie róbmy wariata z kolejnego selekcjonera. Koniec z wymówkami, niech piłkarze w końcu wymagają od siebie

Od niepamiętnych czasów reprezentacja Polski nie miała normalnego selekcjonera. Z każdym kolejnym wiązał się jakiś problem. Nie pomagały ani rozwiązania krajowe, ani rozwiązania zagraniczne. Okazuje się, że wadliwym egzemplarzem jest też Fernando Santos. Portugalczyka już można wymienić na lepszy model, bo przecież to piłkarzy mamy idealnych w każdym calu.
Każdy selekcjoner reprezentacji Polski zmaga się z jednym problemem. Na pewnym etapie jego pracy z kadrą ktoś stara się zrobić z niego wariata. Zazwyczaj takie działania mają skuteczny efekt, wystarczy tylko pogrzebać w historii ostatnich szkoleniowców. Taki Adam Nawałka, który dał nam historyczny wynik na EURO, ostatecznie został człowiekiem przesiąkniętym nerwicą natręctw - brak kobiet w pobliżu drużyny, zakaz cofania autokarem, mierzenie szafek w szatni. Spuścizną jednego z najlepszych naszych trenerów w historii został nie tyle jakiś efektywny model gry, co właśnie powielane wciąż i wciąż stereotypy.
Nie przeczę, że u kresu kadencji Nawałki faktycznie dało się wyczuć zmęczenie materiału. Najlepszym dowodem był koszmarny mundial w Rosji. Jednocześnie z zadziwiającą konsekwencją zarzuty dotyczące inności selekcjonerów powtarzały się w kolejnych przypadkach. Pomijając aspekty czysto sportowe, to z kadrowiczami nie potrafili się dogadać Jerzy Brzęczek (bo był gościem wyciągniętym ze średniaka Ekstraklasy), Paulo Sousa (bo Grzegorz Krychowiak narzekał na to, że nie jadł z drużyną każdego obiadu), Czesław Michniewcz (bo afera premiowa i ogólny brak sympatii), a teraz okazuje się, że na podobną przypadłość cierpi Fernando Santos, bo nie wchodzi on w szczególnie bliską relację z zawodnikami.
Wygląda więc na to, że na całym świecie - no dobra, przynajmniej w Polsce i Portugalii - nie ma szkoleniowca odpowiedniego dla biało-czerwonych. Nieważne, ile sukcesów masz na koncie, nieważne, jak dobry wynik osiągasz, nieważne, jak wybitnych piłkarzy prowadziłeś wcześniej. Każdego, absolutnie każdego, można sprowadzić do poziomu faceta wnoszącego nic, albo, w najlepszym wypadku, niewiele. Oczywiście na taką postać najłatwiej zrzucić całą winę, od kilku lat konsekwentnie narzekać na komunikację i... nie zmienić właściwie nic. Zachować bezpieczny dla siebie status quo.
Pan piłkarz się obraził
Z pewnym rozbawieniem, a zarazem grozą, obserwuję ostatnie przecieki z kadry, które dotyczą Fernando Santosa. 68-latek prowadzi zespół od stycznia bieżącego roku. Swój pierwszy mecz rozegrał w marcu, kolejne dwa w czerwcu. W gruncie rzeczy wystarczyły więc trzy miesiące, żeby dojść do wniosku, że to nie do końca jest trener, który pasuje naszym reprezentantom. Niedługo po odrażającej klęsce w Kiszyniowie pojawiły się doniesienia, że Portugalczyk nie potrafi znaleźć wspólnego języka ze swoimi podopiecznymi. Ba! Ma nawet nie próbować, o czym powiedział Roman Kołtoń. - Fernando Santos w ogóle nie rozmawia z piłkarzami i mam tę informację z wewnątrz ekipy. Trenerzy są różni i to nie jest zarzut. To jest stwierdzenie faktu - przekazał dziennikarz (więcej TUTAJ).
To w gruncie rzeczy dość paradne stwierdzenie, nawet jeśli spojrzymy tylko na losy spotkania w Mołdawii. Jeśli za jego przebieg nie odpowiadał trener - a jak mogłoby być inaczej, skoro nie mówi im tego, jak mają grać - to szczerze współczuję naszym zawodnikom. Okazało się bowiem, że zawodnicy z piątego szeregu europejskiej piłki są w stanie przechytrzyć w 45 minut graczy zdobywających mistrzostwa Włoch oraz Hiszpanii, grających regularnie w Bundeslidze, Serie A i Premier League.
Sytuacja nie jest oczywiście żadną nowością w naszej piłce, bo, jako się rzekło, powtarza się regularnie. Gdy tylko powinie się noga - cyk, wciskamy przycisk bezpieczeństwa i wszelką winę spychamy na osobę w teorii najbardziej odpowiedzialną za wyniki. Daję sobie rękę uciąć, że gdyby biało-czerwoni zachowali odrobinę koncentracji i trzeźwości umysłowej, czyli dowieźli 2:0 ze 171. reprezentacją rankingu FIFA, to nie pojawiłoby się pół zarzutu dotyczącego komunikacji z Santosem. Portugalczyk byłby pewnie chwalony pod niebiosa, bo przecież kilka dni wcześniej przeszedł do historii jako drugi pogromca Niemców, a i w eliminacjach drużyna narodowa miałaby coraz lepszą sytuację.
Stało się jednak inaczej, doszło do komedii pomyłek i kilka dni po samym spotkaniu koncentrujemy się bardziej nie na tym, co wyprawiali poszczególni piłkarze, ale na tym, że człowiek zupełnie nowy na stanowisku, mający za sobą dwa zgrupowania i pochodzący z innego kręgu kulturowego, nie jest pierwszą osobą do żyrowania kredytu swoim podopiecznym. Piłkarze niezmiennie jawią się przy tym jako mistrzowie autopromocji. Z większości zapalnych sytuacji wyszli przecież całą stopą, winnego szukano niemal zawsze po stronie trenera.
Rozstanie z Adamem Nawałką tłumaczono wyższą koniecznością, z Jerzym Brzęczek w cień osunął się Jakub Błaszczykowski, Paulo Sousa wymknął się porównaniom, chociaż nieoczywistą "ofiarą" został Kacper Kozłowski, ale najbardziej znamienny wydaje się przykład Czesława Michniewicza. Kto bowiem został realnie pożegnany w wyniku afery premiowej? Ano właśnie Michniewicz i, o zgrozo, Łukasz Skorupski - na tym koniec. Odsunięcie Kamila Glika, Kamila Grosickiego oraz Grzegorza Krychowiaka wynikało przecież zupełnie z czegoś innego. Wspomniany bramkarz jest zaś w tym zestawieniu postacią o tyle ciekawą, że jako jedyny ośmielił się naświetlić całą sytuację, co później było mu wypominane jako przewinienie względem pozostałych kolegów z szatni.
Z tak stworzonego układu zamknięto właściwie nie da się uciec i Santos szybko się o tym przekonał. Kiedy tylko reprezentant Polski wyjdzie do wywiadu telewizyjnego i przeprosi za niechlubny wynik, to cała sprawa zadziwiająco szybko zaczyna się rozchodzić po kościach. Jeśli jednak to nie pomaga, to zaczynamy uderzać w selekcjonera. W końcu na stanowisko wskoczy ktoś nowy i, w razie konieczności, proces będzie można powtórzyć. Nieuchronnie odnoszę wrażenie, że praca w PZPN-ie nawet świętego wpakowałaby w kaftan.
A może zacząć od siebie?
Chociaż nie byłem największym entuzjastą zatrudnienia Fernando Santosa, to nie wyobrażam sobie, aby został zwolniony. Pierwsza połowa starcia z Mołdawią utwierdziła mnie w przekonaniu, że to trener, który wie, co chce grać. Nie jest to futbol jakiego pragnę, nie jest to futbol, jaki sobie wymarzyłem, ale obawiam się, że na inny, bardziej techniczny sposób gry nas po prostu nie stać, przynajmniej nie w najbliższym czasie. Tak jak bowiem byłem zwolennikiem frywolności Paulo Sousy, tak wiem, że podobnego eksperymentu po prostu nie uda się powtórzyć. Zbyt wiele osób sparzyło się wtedy tak mocno, że pokiereszowana twarz Freddy'ego Krugera jawi się jako idealnie gładka.
Jednocześnie przy całych moich obawach względem 68-latka nie ulegało wątpliwości, że to trener po prostu bardzo dobry. Jeśli chodzi o doświadczenie i wyniki z reprezentacjami, to nie mieliśmy lepszego w całej historii. Pod tym względem Portugalczyk przebija nawet Leo Beenhakkera. Osiem lat spędzonych u sterów ojczyzny, cztery w Grecji, mistrzostwo Europy, prowadzenie całej śmietanki futbolowego świata z Cristiano Ronaldo na czele. Zawodnik z Madery - jeden z największych perfekcjonistów i egoistów jakiego nosiła piłkarska ziemia - jakimś sposobem dogadywał się z selekcjonerem, nawet jeśli, siłą rzeczy, musiało dochodzić do konkretnych tarć między takimi charakterami. Nas po prostu nie stać na pożegnanie takiej postaci. Z całego serca pragnę wierzyć, że Santos zaproponował konkretny plan na rozwój naszej piłki, a skoro tak, to potrzebuje on czasu. Żaden sukces nie urodził się w pięć minuty, poza tym jednym wyjątkiem, w którym nazywasz się Roberto Di Matteo i akurat objąłeś Chelsea.
Żywię przy tym gorącą nadzieję, że w końcu dojdziemy do momentu, w którym kadrowicze zaczną sami od siebie wymagać. Nie będą dłużej wrzucać gorącego ziemniaka w ręce selekcjonera, bo przecież mógł on wykończyć akcję 2 na 1 z mołdawskim bramkarzem, zachować koncentrację na dłużej niż 10 sekund przeciwko Czechom lub lepiej wyjść do stosunkowo niegroźnej centry z rzutu wolnego. Zaczną brać winę na własne barki i, zamiast ciągle się tłumaczyć, faktycznie postanowią działać. Przyznaję, że jestem nieco zmęczony postacią Jana Bednarka i jego rolą cierpiętnika całej reprezentacji. Zbyt wiele razy obrońca Southampton przepraszał za przewiny całego zespołu i zbyt wiele absolutnie nic z tego nie wychodziło. To już po prostu nudne i niesmaczne.
Jednocześnie, paradoksalnie, bardziej przemawia do mnie konsekwentne posyłanie w bój "Bediego", rzucającego kolejnymi frazami, niż zupełne chowanie głowy w piasek i uciekanie przed konsekwencjami w wykonaniu innych kadrowiczów, w tym, niestety, tych najważniejszych. Prawdziwym pokazem braku cojones jest bowiem zupełne miganie się od jakiejkolwiek odpowiedzialności względem kibiców i nerwowe oczekiwanie na to, co podpowiedzą najbliżsi współpracownicy, bo przecież trzeba wysmarować jakiś płaski, wizerunkowo wygładzony przekaz. Tylko to nie jest futbol, ani to nie jest życie. Z niecierpliwością czekam wykucie prawdziwego charakteru tej reprezentacji, bo w ostatnich latach rozmył się on zupełnie.
Ślepo liczę na to, że faktyczną zmianą związaną z kadencją Santosa będzie zniesienie tego statusu, tej ambicyjnej bylejakości. Jeśli tej grupy nie ujarzmi nawet facet, który z jednej strony trzymał lejce Cristiano Ronaldo, z drugiej Pepe, a jeszcze musiał ogarniać Bruno Fernandesa, Ricardo Carvalho i Naniego, to chyba nawet Pep Guardiola by wymiękł. Jasne, być może z perspektywy kilku lat i popisów reprezentacji stawiam w tym momencie nierealne wymagania, ale - jak rzekł twórca wybitny - jak się nie ma, co się lubi, to nie lubi się i tego, co się ma. A ja tę kadrę zaczynam po prostu darzyć coraz mniejszą sympatią.