Nie pojechał na Mundial, bo doznał kontuzji... pod prysznicem. Absurdalny przypadek Santiago Canizaresa
Gdy analizujemy listę niedorzecznych urazów, które dotknęły piłkarzy, natychmiast przychodzi nam na myśl złamanie kości nadgarstka przy przełączaniu kanałów telewizyjnych przez Davida Seamana, ambitna próba usunięcia wiertarką znajdującego się na stopie pęcherza wypełnionego krwią pióra Dariusa Vassella, czy zażycie doustnie preparatu na infekcję zęba w postaci czopków autorstwa Ramalho. Jeśli uzupełnimy zestawienie irracjonalną kontuzją Santiago Canizaresa, możemy być bezapelacyjnie pewni, że w futbolu rzeczywiście zdarzają się historie pozbawione odrobiny (?) sensu.
Zanim przejdziemy do meritum, warto pokrótce przybliżyć sylwetkę Canizaresa, który przyszedł na świat 18 grudnia 1969 roku w Madrycie, ale wychowywał się w Puertollano. Juniorską karierę rozpoczął w lokalnej drużynie Calvo Sotelo, skąd trafił pod skrzydła trenerów akademii Realu Madryt, gdzie grywał zarówno w drugim, jak i trzecim zespole „Królewskich”. Gdy jednak nie zdołał przebić się do składu pierwszej drużyny, zarząd klubu wypożyczał utalentowanego golkipera do Elche oraz Meridy. Właśnie w drugiej z wymienionych ekip wywalczył koszulkę z numerem „1”.
Po powrocie na Santiago Bernabeu, hiszpański bramkarz postanowił, że dalszy rozwój sportowy będzie kontynuował w Celcie Vigo. Zdecydowanie wyszło mu to na zdrowie, a „Królewscy” prędko upomnieli się o Canizaresa, który stał się podstawowym zawodnikiem zespołu, lecz w finalnej fazie sezonu 1997/98 stracił miejsce między słupkami na rzecz Bodo Illgnera. Wtedy zapadła decyzja na temat definitywnej rozłąki z Realem. Zainteresowanych usługami „Dragona” nie brakowało, ale wyścig po podpis Hiszpana na kontrakcie wygrali działacze Valencii, oferując mu miejsce w wyjściowej jedenastce.
Przebudzenie „Nietoperzy”
Przybyciu Santiago na Estadio Mestalla towarzyszył rozkwit piłki nożnej, natomiast golkiper z każdą kolejną kampanią dokumentował własną jakość, popisując się znakomitymi paradami bramkarskimi oraz ewoluując piłkarsko w zaporę prawie nie do pokonania. Valencia dzięki Canizaresowi, Gaizce Mendiecie, Claudio Lopezowi oraz trenerowi Hectorowi Cuperowi z roku na rok czyniła progres, śmiało podążając po zwycięstwo w Champions League.
Niestety, piękny sen „Dragona” o sięgnięciu po najbardziej prestiżowe europejskie trofeum podczas rozgrywek 1999/2000 został przerwany przez Real Madryt, który w meczu finałowym zwyciężył nad „Nietoperzami” 3:0. Za rok zawodnicy Valencii ponownie zameldowali się na tym szczeblu rywalizacji, a ich oponentami była drużyna Bayernu Monachium. W trakcie spotkania Santiago obronił rzut karny egzekwowany przez Mehmeta Scholla, ale później dał się kompletnie zmylić Stefanowi Effenbergowi i o tytule najlepszego zespołu w Europie rozstrzygnął konkurs „jedenastek”.
Oliver Kahn bohaterem, Canizares na kolanach. Monachium przeżywające chwile euforii, Valencia pogrążona w rozpaczy. Dwie olbrzymie szanse na triumf w Lidze Mistrzów przeszły podopiecznym Cupera koło nosa. Najwymowniejszym obrazkiem było zachowanie „Dragona” tuż po odebraniu pamiątkowego medalu, kiedy z rozgoryczonym wyrazem twarzy zdjął go z szyi, po czym trzasnął nim z całej siły o murawę stadionu San Siro.
Następnie nadeszła era Rafy Beniteza na stanowisku szkoleniowca „Nietoperzy”. Pod jego wodzą piłkarze z Estadio Mestalla dwukrotnie zdobyli tytuł mistrzów Hiszpanii, a także sięgnęli po Puchar UEFA w 2004 roku. Jednak Canizares bez dwóch zdań nie mógł sobie wybaczyć, że Valencii uciekła wymarzona okazja, aby znaleźć się na absolutnym szczycie europejskiej piłki nożnej. Za żadne skarby nie przewidywał również tego, że najgorsze momenty sportowej kariery są jeszcze przed nim.
Zimny prysznic
Przed Mistrzostwami Świata rozgrywanymi na boiskach w Korei i Japonii, Santiago był pewniakiem do strzeżenia bramki „La Furia Roja”. Wszystkim wydawało się, że pozycji Canizaresa może zagrozić wyłącznie Iker Casillas, ale golkiper Valencii dysponował wówczas tak kapitalną formą, że w cuglach zgarnąłby miejsce w wyjściowym składzie reprezentacji Hiszpanii. Tylko totalna apokalipsa mogła odebrać mu prym. I stało się.
19 maja 2002 roku agenci „Dragona” podali do informacji publicznej wiadomość, że piłkarz doznał kontuzji i w związku z tym nie poleci na Mundial. Komunikat brzmiałby zwyczajnie, ale powód dostarczony prasie to już czysta groteska. Canizares brał prysznic, jak gdyby nigdy nic, aż nagle upuścił na podłogę flakonik z wodą kolońską. Odłamek rozbitego szkła wbił się Santiemu w duży palec, przecinając ścięgno, co wykluczyło go z kadry na mistrzostwa.
- Nie uważam się za pechowca. Przez całą karierę miałem dużo szczęścia. Ale jak każdemu piłkarzowi, zdarzają mi się złe momenty, z którymi trzeba sobie jakoś radzić. Myślę, że za tydzień, może nawet trzy dni, w pełni odzyskam równowagę. Nie tracę optymizmu. Wciąż wierzę, że najlepsze momenty kariery są jeszcze przede mną. Jeśli zdrowie pozwoli, chcę osiągnąć sukces na następnym Mundialu - mówił dziennikarzom opanowany bramkarz.
Bądź co bądź, Canizares na następnym Mundialu nie dokonał z reprezentacją Hiszpanii niczego szczególnego. Niefortunny zbieg okoliczności, a może przeznaczenie wyraziło własne weto dla rządów bramkarza między słupkami drużyny narodowej. Ostatni mecz w barwach „La Furia Roja” rozegrał w fazie grupowej MŚ w Niemczech przeciwko Arabii Saudyjskiej. Po dwóch latach pożegnał się z czynnym uprawianiem sportu.
Sztuka dla sztuki
„Dragon” to zawodnik, którego miłośnicy futbolu obserwowali z zapartym tchem. Zwłaszcza kibice na Estadio Mestalla tęsknią za tak fenomenalnym człowiekiem jako ostatnią linią obrony, ale nie tylko oni. Każdy pamiętający go kibic w jakimś stopniu czuje sentyment do historii Santiago i wspomina szereg rewelacyjnych, instynktownych interwencji w jego wykonaniu. W poniższym materiale wideo serwujemy Wam namiastkę umiejętności hiszpańskiego golkipera.
Przykład Santiago Canizaresa jest dobitnym dowodem na to, że nieszczęścia wcale nie chodzą parami, one grupują się w stadach. Wprawdzie zasłużony bramkarz ma na koncie mnóstwo cudownych sukcesów, aczkolwiek brakuje mu medalu na wielkiej imprezie z kadrą Hiszpanii. Dzisiaj można dywagować, co by było gdyby, chociaż chyba nie warto się zagłębiać i wcielać w rolę czarnoksiężnika wróżącego z fusów. Czasem należy przyjąć posępny los na klatę. Jak sztuka nie polemizuje z kompromisami, tak życie to nie piłka nożna - nie uznaje remisów.
Mateusz Połuszańczyk