"Nie ma już koszykówki, nie ma w niej piękna. Jest nudna". Tak "Ostrogi" przechodziły do historii NBA
W bieżącym roku przestało być aktualne powiedzenie, że w życiu są pewne trzy kwestie: śmierć, podatki oraz San Antonio Spurs w play-offach NBA. Wspaniała, 22-letnia passa drużyny z Teksasu dobiegła końca. Ale za to jaka to była passa!
Przez ponad dwie dekady „Ostrogi” sześć razy meldowały się w finale ligi, pięciokrotnie schodząc z największej estrady basketu w charakterze zwycięzców tudzież z charakterem zwycięzców. Ale od początku…
***
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce zwanej NBA uformowały się szyki bojowe wojsk imperium San Antonio Spurs, nad którymi pieczę sprawował mistrz enologii, posiadający w piwnicznej kolekcji ponad trzy tysiące butelek win różnych gatunków. Jego uczniami, zgłębiającymi potęgę mocy basketu, byli m.in.: lord David Robinson w stopniu „Admirała”, wapniak Tim Duncan w przykrótkich spodenkach, ochrzczony przydomkiem „The Big Fundamental” i młody argentyński chuderlak, czyli Manu Ginobili, który potrafił to i tamto.
Jeśli dokooptować do tego zacnego towarzystwa znakomitego Tony’ego Parkera czy Kawhia Leonarda, to mamy całkiem niezłą koszykarską flotę, której siwiuteńkiemu trenerowi „Ostróg” mógłby pozazdrościć każdy szkoleniowiec na kartach dziejów NBA. I choć nie jest to kolejna część sagi w reżyserii George’a Lucasa, warto zapoznać się bliżej z początkami pięknej historii Gregga Popovicha oraz jego świty. Zapraszamy na seans.
Gregg Popovich - Być jak Bobby Knight
Pomona i Pitzer były szkołami w Południowej Kalifornii, stawiającymi raczej na rozwój artystyczny, aniżeli sportowy. Hala do gry w koszykówkę wyglądała jak ruina trwale zakonserwowana, zawodnicy przypominali niedożywionych, potrzebujących natychmiastowej aplikacji hormonu wzrostu, nie mówiąc już o jakimkolwiek potencjale uśpionym głęboko w tych chłopakach. Gregg Popovich często nie mógł skompletować ekipy, która wykonałaby gierkę treningową 5 na 5. Niektórzy młodzieńcy w ogóle odpuszczali zajęcia z „Popem”, ponieważ wiązali przyszłość z naukami ścisłymi i woleli być obecni na wykładach.
Doskonałym przykładem tego, że Greggowi niestraszna żadna przeszkoda był mecz przeciwko drużynie uniwerku Redlands, w którym trener postanowił prowadzić poczynania ofensywne czterema zawodnikami. Wyobrażacie sobie? Czterech na pięciu, jeden zostaje w okolicach połowy boiska. Szaleństwo! Ale w tym szaleństwie jest metoda. Gdy gracze Redlands zapominali o kryciu piątego, ten prędko przesuwał się na czyste pozycje i od czasu do czasu udawało mu się znaleźć drogę do kosza. Koniec końców, Sagehens przerżnęli to spotkanie.
Po latach jeden z podopiecznych Popovicha wypowiadał się w następującym tonie: - Wyciągał króliki z kapelusza. Był jak magik, który próbuje znaleźć jakikolwiek sposób, żeby poprawić naszą grę. W naszym zespole mieliśmy czterech, może pięciu chłopaków, którzy grali w pierwszych piątkach w szkole średniej. Większość drużyny nie była nawet na tyle dobra. „Poppo” naprawdę przejmował się naszymi porażkami. Wcześniej byliśmy gromieni i nic nie było zmieniane. Nikt nie krzyczał. Nikt nie był karany, ani wskazywany jako winny. Wygrywanie czy przegrywanie tak naprawdę nie miało znaczenia. Teraz nagle zaczęło mieć.
Premierowy sezon pod dowództwem Popovicha był - łagodnie rzecz ujmując - kiepski. Dwa zwycięstwa i aż dwadzieścia dwie porażki. Wtedy oczom Gregga ukazała się genialna wizja basketu na Pomonie - natarczywa rekrutacja graczy ze szkół średnich. Wcześniej nikt na to nie wpadł. Inna sprawa, że niecny plan „Popa” nie wypalił w stu procentach.
Niewielu chłopaków decydowało się na występy dla słabego zespołu z trzeciej dywizji NCAA, który na domiar złego nie fundował stypendiów. Popovich wydzwaniał do wybrańców, pisał listy, nieraz odwiedzał ich osobiście. Dowiadywał się o nich wszystkiego, co było w zasięgu wiedzy. Prawił o pięknym kampusie uczelni, zachęcał możliwościami poszerzania horyzontów naukowych, albo po prostu szansami na regularną grę.
- Miał obsesję na punkcie procesu rekrutacji, ale przejście go było bardzo ważne. Ta dokładność przy całej procedurze. Wiadomo było, że to straszne i nieefektywne, gdy to robiłeś, aczkolwiek żeby wyglądało poprawnie, trzeba było być perfekcjonistą - tak mówił na temat rekrutacji ówczesny asystent Popa, a teraz główny trener Sagehens, Charles Katsiaficas.
W drugiej kampanii liczba zwycięstw Pomona-Pitzer wyniosła dziesięć, zaś w następnym roku Sagehens osiągnęli 50% ligowych wygranych. Gregg krzyczał, przeszywał podopiecznych mrożącym krew w żyłach spojrzeniem, grzeszył wulgarnością, łamał tablice do rozrysowywania akcji, jednak najbardziej nienawidził bolączki, z jaką zmagali się jego zawodnicy. Mianowicie rzutów wolnych.
Pewnego razu zarządził trening. Zasłonił okna hali i kazał ustawić się swoim graczom w kolejce. System był prosty. Jeżeli trafisz, to idziesz na koniec kolejki i czekasz na następną próbę. Gdy spudłujesz, musisz się pozbyć wyznaczonej przez „Popa” części garderoby. Bywali tacy, co zostawali w samej bieliźnie. We współczesnym świecie oskarżono by go o molestowanie czy inne tego typu sprawy. W każdym razie, ten sposób też nie przyniósł efektów. Skuteczność osobistych nadal pozostawiała wiele do życzenia. Dawny koszykarz Popovicha - Dan Dragan - stwierdził, że rygorystyczne metody treningowe „Popa” były spowodowane pragnieniem. Jakim?
- On pragnął być jak Bobby Knight. Wtedy każdy chciał być Bobbym Knightem - zaznaczał Dragan.
Podczas rozgrywek 1985/86 Sagehens pod batutą Gregga Popovicha zdobyli pierwsze mistrzostwo konferencji od sześćdziesięciu ośmiu lat. Sezon 1986/87 „Pop” spędził u boku Larry’ego Browna na University of Kansas, gdzie odgrywał rolę asystenta trenera i wolontariusza Jayhawks. Później jeszcze przez rok zajmował się ekipą Pomona-Pitzer, aż w 1988 roku Browna zatrudniono na stanowisku głównego trenera San Antonio Spurs. Legendarny szkoleniowiec Kansas Jayhawks nie miał wątpliwości, kogo obsadzić jako swojego asystenta. Tego zaszczytu dostąpił właśnie Gregg Popovich.
Admirał kontra Shaq
W miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. A ponieważ terminologia bitewna jest często metaforą stosowaną w sporcie, przypomnijmy dzień, w którym San Antonio Spurs i David Robinson z powodzeniem przeprowadzili zamach stanu, aby odebrać Shaquille’owi O'Nealowi z Orlando Magic tytuł najlepiej punktującego zawodnika kampanii 1993/94. Plan bitwy „Admirała” był prosty. Zostać w grze tak długo, jak to możliwe i wykorzystać każdą okazję, aby zdobyć punkty.
Podchodząc do ostatniej potyczki sezonu, Robinson ustępował Shaqowi dokładnie o średnio 0,6 oczka na mecz. Potrzebował gigantycznego występu punktowego w celu ograbienia środkowego Orlando Magic z korony. Trener Spurs, John Lucas, nakazał drużynie kierowanie podań do Robinsona. I to nawet gdy był podwajany lub potrajany przez 44 minuty gry. Robił wszystko, żeby pomóc Davidowi rzucić 71 punktów w pojedynku przeciwko Los Angeles Clippers, który odbył się 24 kwietnia 1994 roku.
Poprzedni rekord kariery „Admirała” wynosił 52 punkty. Natomiast historyczny career-high zespołu „Ostróg” został ustanowiony przez George'a Gervina w 1978 roku, kiedy uzyskał 63 oczka i zgarnął tytuł strzelca rozgrywek. Robinson dołączył do Gervina jako jedyny gracz w dziejach San Antonio, który tej sztuki dokonał.
- Zerknąłem na tablicę ze statystykami. 71 punktów! Wielkie nieba! To było niewiarygodne. Kumple ze Spurs wspierali mnie przez cały sezon. Zawsze naciskali, bym grał indywidualnie. Rola lidera zobligowała mnie do zwycięstw, ale koledzy naprawdę chcieli, żebym rzucał. Kiedy rozpoczął się mecz, za każdym razem szukali mnie na boisku - wspominał Robinson.
Robinson utrudnił zadanie O'Nealowi, który potrzebował 68 punktów przeciwko New Jersey Nets, aby odzyskać prym. Center „Magii” zgromadził 32 oczka i ukończył kampanię ze współczynnikiem 29,346 punktu na mecz, podczas gdy David zaliczał przeciętnie 29,787.
Robinson zainaugurował zawody, rzucając pierwsze 18 oczek Spurs. Na dwadzieścia trzy sekundy przed końcem premierowej odsłony widowiska wśród punktujących koszykarzy „Ostróg” wreszcie zapisał się ktoś inny niż „Admirał”. Tym graczem był Negele Knight, który posłał celną próbę z wyskoku.
W trakcie drugiej, trzeciej oraz czwartej kwarty David uzyskał odpowiednio: sześć, dziewiętnaście i dwadzieścia osiem punktów. Gdy na zegarze pozostały niespełna dwie minuty do ostatniej syreny, miał na koncie 64 oczka, zaś Spurs prowadzili 101:80. Konkurenci z Los Angeles Clippers byli wściekli. Biegali za nim po parkiecie i ciskali gromami: „Nie ma mowy, żebyś zgarnął tytuł!”.
Jego 18 celnych rzutów wolnych wyrównało rekord organizacji, natomiast 25 wykonanych prób z charity stripe pobiło dotychczasowe najlepsze osiągnięcie drużyny. Robinson zdobył siedem punktów podczas finałowych 59 sekund, wliczając rzut z półdystansu, po którym szkoleniowiec San Antonio zdjął go z boiska. „Admirał” trafił 26 na 41 rzutów z gry w meczu. Nawet sympatycy Clippers pragnęli zobaczyć Davida na szczycie listy najlepszych strzelców rozgrywek, zwracając się przeciwko własnemu zespołowi.
Za kadencji trenera Browna, San Antonio Spurs byli ekipą, która zwykle meldowała się w play-offach, kończąc sezon już po pierwszej rundzie fazy pucharowej. Red McCombs, ówczesny właściciel drużyny, wymagał od sztabu szkoleniowego znacznie więcej. Larry Brown i jego współpracownicy w końcu nadużyli cierpliwości McCombsa, po czym wszyscy zostali zwolnieni. Gregg Popovich objął wtedy posadę asystenta trenera Dona Nelsona w Golden State Warriors i zabawił tam przez dwa następne lata.
W 1994 roku powrócił do Teksasu, gdzie mianowano go menedżerem generalnym oraz wiceprezydentem ds. operacji koszykarskich. „Pop” niemal z punktu rozpoczął działania, mające na celu poprawienie pozycji SAS. Ściągnął Avery’ego Johnsona, Doca Riversa i Monty’ego Williamsa. Dokonał wymiany Dennisa Rodmana za Willa Perdue. W 1996 roku podjął decyzję o usunięciu ze stanowiska trenera Boba Hilla i jako jego następcę wyznaczył… samego siebie! To posunięcie wywołało olbrzymią medialną burzę wokół osoby Popovicha. Rok później Spurs wybrali z pierwszym numerem draftu Tima Duncana, co zapoczątkowało erę „Twin Towers” w San Antonio.
Tim Duncan - Starość w protokole
Zanim doszło do wyselekcjonowania Tima przez klub z Teksasu, Duncan oglądał za pośrednictwem przekazu telewizyjnego relację z loterii draftowej. Więcej piłeczek w maszynie losującej posiadały zespoły na etapie przebudowy, mianowicie Vancouver Grizzlies oraz Boston Celtics. Kiedy losowanie wyłoniło, że z pierwszym pickiem będą wybierać San Antonio Spurs, Tim Duncan nie krył entuzjazmu. Trener Gregg Popovich również.
- Tim Duncan nie potrafi dobrze podawać, on czyni to w sposób kapitalny. To najlepszy asystent takich rozmiarów od czasów Billa Waltona. Może i mierzy 212 centymetrów wzrostu, ale dla mnie jest po prostu quarterbackiem w przykrótkich spodenkach - zachwycał się silnym skrzydłowym „Poppo”.
David „Admirał” Robinson i Tim Duncan, dwie bliźniacze wieże, baszty teksańskiej fortecy, w otoczeniu odważnych wartowników, którymi byli: Avery Johnson, Vinny del Negro, Sean Elliott oraz Chuck Person. Generał wojsk Gregg Popovich spędził tamto lato na taktycznym przegrupowaniu rozwiązań ofensywnych. Robinson i Duncan cały czas pracowali nad pełnym porozumieniem w strefie podkoszowej. Ćwiczyli dzielenie się piłką w różnych sytuacjach meczowych, wpływali na swoją grę tyłem do kosza, wspierali się w obronie.
Sezon 1997/98 zakończyli na piątym miejscu Konferencji Zachodniej, legitymując się bilansem 56 zwycięstw oraz 26 porażek. Wprawdzie z play-offami pożegnali się na szczeblu półfinału konferencji przeciwko Utah Jazz (4-1), ale w San Antonio uznano to za świetny prognostyk. Średnie statystyczne Timmy’ego prezentowały się fantastycznie: 21,1 punktu, 11,9 zbiórki, 2,7 asysty i 2,5 bloku na spotkanie. Nagroda dla najlepszego debiutanta w stawce była formalnością - Tim Duncan.
Druga kampania to niesamowite wyczyny San Antonio Spurs. Najlepszy bilans w skróconym przez lokaut sezonie (37-13), rozbicie w pył wszystkich oponentów w drodze po tytuł mistrzów NBA, czyli odpowiednio: Minnesoty Timberwolves (3-1), Los Angeles Lakers (4-0), Portland Trail Blazers (4-0) i New York Knicks w finale ligi (4-1). Nagroda MVP serii finałowej powędrowała na konto Timmy’ego. Inaczej być nie mogło, a liczby mówią same przez się: 27,4 punktu, 14 zbiórek, 2,2 bloku na mecz.
Niespełna trzynaście lat od zdobycia pierwszego mistrzowskiego pierścienia z San Antonio Spurs, dokładnie 25 marca 2012 roku, „Ostrogi” odniosą zwycięstwo nad Philadelphią 76ers (93-76), natomiast ofiarą dowcipów Gregga Popovicha zostanie Tim Duncan. Protokół przedmeczowy zazwyczaj zawiera nazwiska zawodników, którzy są gotowi do gry oraz tych, którzy są kontuzjowani bądź odpoczywają. Trenerski as wywiadu, wszak wytrawny kawalarz, wpisze przy nazwisku silnego skrzydłowego komunikat takiej oto treści: „DND - OLD”.
Podać starość jako przyczynę absencji Timothy’ego? Tylko „Pop” mógł wpaść na wykręcenie takiego numeru. Starość nie radość, młodość nie wieczność, rok nie wyrok, lato nie zima. Upływającego życia nie da się zatrzymać. Gdyby tak można było oszukać czas i znowu poobserwować Tima Duncana w akcji, a nie wyłącznie chłonąć jego popisy z archiwalnych materiałów wideo. Może nie oddalibyśmy za to wszystkiego, lecz na pewno wiele.
Emanuel Gee-No-Bee-Lee
Pierwsze dwa lata Manu Ginobiliego na europejskich arenach zwróciły uwagę koszykarskiego świata zza oceanu. Wśród wielu zwolenników Argentyńczyka znalazł się R.C. Buford, generalny menadżer San Antonio Spurs. Wychwycił go już w 1997 roku podczas mistrzostw świata w baskecie U-22. Buforda fascynowała sprawność fizyczna Ginobiliego, determinacja i brak jakiegokolwiek egoizmu. Przed naborem do ligi poczuł, że być może warto poświęcić pick na argentyńskiego obrońcę.
- Miał ukształtowanego ducha przywódcy w wielu aspektach gry - mówił R.C. Buford.
Późnym wieczorem 30 czerwca 1999 roku Tim „The Big Fundamental” Duncan siedział spokojnie na domowej sofie, oglądając transmisję draftu NBA z waszyngtońskiego MCI Center. Rokrocznie zatapiał wzrok w ekranie odbiornika telewizyjnego, aby śledzić przekaz z tego wydarzenia, choć w ciągu dnia zarzekał się przed wszystkimi, że nie będzie ślepił oczu na obserwowanie naboru. Jednak zakwitł przed telewizorem i patrzył, jak klub przygarnia zawodników, o których nigdy wcześniej nie słyszał.
W międzyczasie odebrał połączenie telefoniczne od Gregga Popovicha, z którym dyskutował na temat nowych wzmocnień. Nagle ze sceny areny sportowej w stolicy USA padło: „Z pięćdziesiątym siódmym numerem draftu NBA w 1999 roku San Antonio Spurs wybierają Emanuela Gee-No-Bee-Lee z Argentyny”.
- Kogo my właśnie wybraliśmy? - zapytał Timmy zatrwożonym głosem.
- Ach, tak! On będzie świetnym graczem. Wiesz, potrafi to i tamto.
- Okej, Pop. Nieważne.
Organizacja ze stanu Teksas pokładała w Ginobilim ogromne nadzieje, dostrzegali w nim inwestycję, która ma spłacić się w przyszłości. Mówiono o tym, że za kilka lat - jeżeli jeszcze trochę dojrzeje mentalnie - może zostać solidnym zadaniowcem. Gregg Popovich pierwszy raz zobaczył go w akcji na Turnieju Ameryk, odbywającym się w lipcu 1999 roku. Wtedy właśnie doznał oświecenia. Zyskał świadomość, że ktoś taki jak Manu będzie mu potrzebny, by wykrzesać energię z ławki rezerwowych, co jest przecież nieodzowne, jeśli chcą z powtarzalnością walczyć o mistrzowskie tytuły w NBA. Szkoleniowiec uciął z nim pogawędkę. Ginobili był zaszczycony komplementami Popa, lecz stawiał sobie poprzeczkę jeszcze wyżej i odparł, że pragnie wrócić do Europy, żeby poprawić własne niedoskonałości.
- On był takim rodzajem faceta, któremu należy powierzyć piłkę w sytuacjach, kiedy mecz jest na styku. Jeśli jej nie dostaje, patrzy na kolegów z drużyny niczym trener, jakby pytał: „Czy masz pojęcie, że jestem na otwartej pozycji?”. Nieco zbyt młody i chudy, ale z wyglądem zwycięzcy - analizował argentyńskiego rzucającego obrońcę Popovich.
Koszykówka jest nudna
We współczesnej historii NBA często ulegamy zachwytom nad bitymi rekordami, wysypom triple-double podczas jednej zarwanej nocy. Sprawdzamy dogłębnie statystyki, analizujemy wspaniałe rywalizacje. Przekraczamy granice kibicowskiego obłędu, i nie ma w tym nic złego. Szybka, small-ballowa, ofensywna koszykówka jest przyjemna dla oka. Sami bardzo ją lubimy, pomimo nieokiełznanej tęsknoty za twardą obroną lat dziewięćdziesiątych. Za moment ktoś podniesie larum, że to był brzydki oraz brudny basket. Nie mamy zamiaru polemizować. Tak było.
Bądź co bądź, wojna pokoleń trwa. A to, że teraz lepsza NBA, a to że w latach dziewięćdziesiątych. A to, że LeBron James lepszy, a to że Michael Jordan. I wszystkie argumenty poparte zdobyczami statystycznymi. Gregg Popovich uznaje tylko jedną statystykę. Należy mu przyznać rację, wcale nie żywnościową. Po prostu gość zyskał nasz szacunek następującym stwierdzeniem: - Ten wynik, tam na tablicy świetlnej, po zakończeniu meczu jest bardzo istotny. Nie sądzę, by kiedykolwiek się mylił. Udowodniono, że to najbardziej konsekwentna statystyka.
Pod koniec listopada ubiegłego roku Gregg Popovich wreszcie skomentował tematykę rewolucji, jaką sprowokowała zintensyfikowana ilość rzutów zza łuku. Styl bez stylu, może i miły dla sympatyków, ale czy to jeszcze jest koszykówka? „Pop” uważa, że nie.
- Dzisiejszy basket kładzie olbrzymi nacisk na trójki, ponieważ stanowi to dowód na bycie analitycznie poprawnym. Patrzysz na statystyki po meczu i pierwsze, co zwraca twoją uwagę, to trafione trójki. Jeżeli my trafiamy, a rywale nie, wygrywamy. Nie patrzysz nawet na zbiórki, straty, czy jak dobrze radziłeś sobie w bronieniu kontr. To nieistotne. Do tego stopnia rzuty za trzy zdominowały grę i wpłynęły na to, jak wszyscy dziś grają - powiedział.
Nienawidzę tego, ale zawsze tak było. Nie znoszę trójek od dwudziestu lat. Dlatego przez cały czas żartuję, że jeśli znowu będziemy zmieniać zasady, zróbmy rzut za cztery punkty. Skoro wszyscy kochają trójki, naprawdę pokochają czwórki. Ludzie będą wyskakiwać z miejsc, gdy uda nam się wprowadzić też rzuty za pięć punktów. Byłoby rewelacyjnie. Nie ma już koszykówki, nie ma w niej piękna. Koszykówka jest nudna. Trzeba się przyzwyczaić i pracować dalej - przedstawiał klarownie ewolucję basketu najbardziej znany enolog wśród trenerów NBA.
Koszykówka jest nudna, ale lepszy basket spowity nudą, niż żaden, ponieważ samotność poprzedzająca nudę jest motorem napędowym procesu twórczego. Nieśmiertelnemu trenerowi San Antonio Spurs życzymy długowieczności w nudnej do bólu koszykówce. Głównie dlatego, żeby nam - zbzikowanym kibicom NBA - przenigdy nie było nudno.