Lewandowski znów olał kibiców. Kadra skompromitowana nie tylko na boisku. Reprezentanci bez klasy
Liechtenstein, Łotwa, Andora, Uganda, San Marino, Gruzja i jeszcze Polska. Oto jedyne kraje, które od 2015 roku straciły przynajmniej dwie bramki w meczu z Mołdawią. Na tym właściwie można skończyć opisywanie dramatu, którego wszyscy byliśmy świadkami, ale wydarzenia w Kiszyniowie nie mogą przejść bez echa. Oto bowiem biało-czerwoni napisali kolejną część "Dziadów".
Pierwsza połowa - wzorem Jerzego Engela - była po prostu perfect. Wszystko się ze sobą spinało, zawodnicy wychodzili na pozycje, Jakub Kiwior imponował rozegraniem piłki, Piotr Zieliński cofał się, aby odciążyć mniej pewnego w tym aspekcie Jana Bednarka. Do tego dobrze funkcjonował duet Arkadiusza Milika oraz Roberta Lewandowskiego, co, w połączeniu z jakością transmisji, cofnęło nas gdzieś w okolice 2016 roku. Tylko nic z tego nie ma żadnego znaczenia, bo druga połowa przejdzie do historii jako najgorszy (tu stawiam minimalny znak zapytania) występ w dziejach naszej kadry.
Wielka Mołdawia, 171. drużyna rankingu FIFA. Wielka Mołdawia, która w swoich szeregach naprawdę ma tylko jednego zawodnika na jakkolwiek europejskim poziomie. Wielka Mołdawia, dostająca od Albanii, Azerbejdżanu, Łotwy, Ugandy (!!!), Wysp Owczych, przyjmująca pięć bramek od Rumunii. Ta właśnie wielka Mołdawia była w stanie po zmianie stron zupełnie zdominować ekipę Fernando Santosa. Co więcej, dokonała tego nie tylko pod względem boiskowym, sportowym, a może przede wszystkim mentalnym.
Nasi piłkarze, zamiast potwierdzić swoją klasę z pierwszej części meczu, usiedli na grzędach i nie zrobili niczego, co pozwoliłoby choćby na grosz współczucia w ich stronę. Brak zaangażowania, niechlujstwo, zupełne pokpienie sprawy. Obrzydliwy obraz degrengolady, która przyszła nagle, bo w 45 minut. Jeśli ten zespół po wodzą portugalskiego szkoleniowca ma przejść jakąkolwiek drogę zakończoną sukcesem, to będzie to droga równie przyjemna, co szorowanie gołym tyłkiem po asfalcie. Wina nie leży jednak tylko po stronie selekcjonera.
Cóż więcej miał zrobić poczciwy Santos? Plan na mecz był dobry, pokazała to przywoływana już pierwsza połowa. W strategii doświadczonego trenera nie znajdowało się przecież podawanie piłki pod nogi rywali, wpuszczanie strzałów z połowy boiska, puste przeloty przy stałych fragmentach gry, a także niemożność finalizacji akcji 2 na 1 z mołdawskim bramkarzem. A to są przecież czynniki, które położyły Polskę w tym eliminacyjnym starciu. Nie żadna wymyślna taktyka rywala, ale gen autodestrukcji zakorzeniony tak mocno, że nie da się go wyrwać nawet zagranicznymi obcęgami.
Na miejscu nowego selekcjonera najchętniej nie wracałbym teraz nad Wisłę. Szkoda po prostu zdrowia, szkoda nerwów. Zrezygnowanie na twarzy 68-latka, który w futbolu widział już chyba wszystko, jest w tej kwestii niezwykle wymowne. Przy golu na 2:3 to już nie była wściekłość. To była czysta personifikacja bezradności, bo cóż można wskórać w momencie, gdy zawodnik zatrzymujący wcześniej Niemców teraz bawi się w Latający cyrk Monty Pythona?
Z popularną grupą brytyjskich satyryków mieli nasi reprezentanci nawet więcej wspólnego, bo zachowanie wszystkich defensorów zaangażowanych w stratę bramek przypominało słynne Ministerstwo głupich kroków. Pokraczne próby odtworzenia stylu Virgila van Dijka kończyły się na zostawieniu Mołdawianom hektarów wolnego miejsca, co skutkowało kolejnymi strzałami na bramkę Szczęsnego. Nasi stoperzy - mający za sobą przecież występy w Premier League - dawali się mijać rywalom tak łatwo, jakby naprzeciw ruszał nie Ion Nicolaescu, ale Ronaldinho u szczytu swoich możliwości. Jest to wprost nieprawdopodobne, że najgorszy nawet rywal jest w stanie zagrać przeciwko biało-czerwonym tak, jak nie grał prawdopodobnie nigdy w życiu.
Kwestią kluczową jest jednak to, że schemat ten powtarza się od kilkunastu lat. To nie jest efekt krótkiej pracy Santosa, ale przypadłość, która chronicznie trapi naszą reprezentację. Nie ma po prostu tak słabego przeciwnika, żeby nie był on w stanie przynajmniej raz zaskoczyć Polaków.
Od samej porażki bardziej bolesne jest chyba to, że naszej drużynie nie ma liderów na tyle mocnych, aby byli oni w stanie potrząsnąć całą drużyną w kluczowym momencie. Piotr Zieliński i Robert Lewandowski to świetni piłkarze, wyjątkowi w skali całej Europy. Ale gdy trzeba wpłynąć jakoś na charaktery, rozpalić wolę walki, to okazuje się, że to my powinniśmy plasować się gdzieś w okolicach 171. miejsca rankingu FIFA. Gdy tylko biało-czerwonym zaczyna nie wychodzić jedna rzecz, to wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Na ślepo podążają oni w stronę przepaści. Ta kadra, przynajmniej w Kiszyniowie, okazała się przezroczysta, wypłowiała, żadna.
Wymowny jest również fakt, że po tym obrazie nędzy i rozpaczy długo nie potrafił znaleźć się ktokolwiek, kto byłby w stanie przeprosić kibiców za sromotną klęskę z jednym z najgorszych rywali w naszej grupie. Dopiero Jan Bednarek pojawił się przed kamerami "TVP" i przyznał, że doszło do prawdziwej katastrofy, a zawodnicy w drugiej połowie grali po prostu na stojąco. - Chcieliśmy zagrać drugą połowę na stojąco. Myśleliśmy, że ten mecz dogra się sam do końca, że zostało 45 minut i jedziemy na wakacje - powiedział obrońca.
Co jednak z resztą zawodników? Co z, nie wiem, strzelam, kapitanem tej reprezentacji? O Lewandowskim wiemy tyle, że rzekomo nie był on w stanie przetrawić tego wyniku i przez dwie minuty miał chodzić w kółko. Co jednak dalej? Zasłona milczenia zupełnie niczego nie załatwia, bo ono samo, wbrew porzekadłu, nie jest złotem. Jest symbolem żenady, która wykroczyła daleko poza boisko.
Po tym oszałamiającym 2:3 nasi kadrowicze ODMÓWILI wywiadu na murawie. Do mix-zony trafili wyłącznie wspomniany już Bednarek oraz Zieliński, a także trener Santos. Widocznie reszta uznała, że nikt - nawet te osoby, które postanowiły przejechać kilkaset kilometrów do Kiszyniowa, nie zasługuje na wyjaśnienia.
Wracając jeszcze do postaci samego selekcjonera, to - jakkolwiek bym nie starał się go bronić - po trzech meczach mamy na swoim koncie trzy punkty i zanotowane wpierdziele od Czech oraz Mołdawii. Gdyby reprezentacją dalej dowodził Czesław Michniewicz, to do Arabii Saudyjskiej trafiłby on nie dzięki luksusowemu samolotowi, ale na taczkach rozwścieczonych kibiców.
Portugalczyk zupełnie stracił kredyt zaufania, bowiem coś, co wcześniej wydawało się nierealne, teraz zagląda nam głęboko w oczy. Zajmujemy przedostatnie miejsce w grupie, straciliśmy drugą największą liczbę bramek w grupie, tracimy cztery punkty do liderów zza naszej południowej granicy. Ta kadra nie ma ani stylu, który pozwala wierzyć w wyniki w przyszłości, ani nie ma klasy.
Chciałbym trzymać za nią kciuki, ale coraz mniej potrafię to robić.