Największy problem Simeone. Tak właściwie przegrał sezon w tydzień. "Płacą najwyższą cenę"
Czarny tydzień za Atletico Madryt. Ekipa Diego Simeone w krótkim odstępie czasu podjęła na Metropolitano dwóch największych rywali i w obu przypadkach zakończyła te mecze na tarczy. Trudno nie mieć pewnych pretensji do samego “Cholo”.
Remontada. Rollercoaster. Szaleństwo. Można mnożyć określenia, które opiszą niedzielny hit ligi hiszpańskiej. FC Barcelona potwierdziła mistrzowskie aspiracje, dokonując wielkiego powrotu ze stanu 0:2. Katalończycy w pewnym momencie byli już na deskach, ale nie dali się znokautować Atletico. I przede wszystkim trzeba pochwalić podopiecznych Hansiego Flicka, ponieważ to oni pokazali charakter, będąc w tak trudnym położeniu. Jednocześnie nie należy zapominać o samym "Atleti", które po raz kolejny nie zdołało wyprowadzić decydującego ciosu. “Los Colchoneros” w odstępie czterech dni odpadli z Ligi Mistrzów i bardzo mocno skomplikowali sobie życie w rozgrywkach La Liga. Porażki te niestety mają oblicze trenera.
- Barcelona od początku była naszym jedynym rywalem w walce o tytuł. Atletico w pięć dni przegrało Ligę mistrzów i ligę. Oto dzieło "Cholo" - ocenił kibicujący Realowi Tomas Roncero z dziennika AS. - Nie ma drużyny z większą skłonnością do porażek niż Atletico i lepszego sprzedawcy dymu od Simeone - wtórował Jose Carlos Cajero, nawiązując do ulotnych celów “Atleti”.
Okopać się i czekać
- W jaki sposób przyjedziemy na Bernabeu? Jak zwykle, autobusem - mówił ironicznie "Cholo" przed ligowymi derbami, stosując małą grę słów.
Wszyscy wiedzą, że Atletico jest drużyną, która w pierwszej kolejności skupia się na defensywie. Najpierw uszczelnia własną bramkę, a dopiero potem myśli o wkroczeniu na połowę rywala. Filozofia ta sprawiła oczywiście, że “Rojiblancos” od dekady są trzecią siłą w Hiszpanii. Natomiast wciąż odwiecznym mankamentem tej ekipy pozostaje brak taktycznej elastyczności. W meczach o największym ciężarze gatunkowym madrytczycy nieustannie potrafią okopać się całym zespołem przed własnym polem karnym. Taką taktykę można zrozumieć, kiedy naprzeciw Realu czy Barcelony staje, z całym szacunkiem, Getafe lub Leganes. Ale tutaj mówimy o ekipie, która naprawdę ma narzędzia i możliwości do zaprezentowania nieco odważniejszego podejścia. Problem w tym, że z tego nie korzysta.
Ostatni dwumecz w Lidze Mistrzów pokazał, że “Atleti” czasem po prostu boi się zaatakować, za co płaci najwyższą cenę. Kiedy w rewanżu podopieczni “Cholo” strzelili gola w pierwszej minucie i doprowadzili do remisu w całym dwumeczu, wydawało się, że Metropolitano zapłonie. Zaraz Julian Alvarez czy Antoine Griezmann napędzą kolejne ataki, wykorzystując letarg rywali z Bernabeu. I co? I nic. “Los Colchoneros” mieli Real na linach i niespecjalnie próbowali to wykorzystać. Przez większą część drugiego spotkania bronili zwartym blokiem, czekając na karne. Jedynie pojedyncze strzały Alvareza i okazjonalne zrywy Correi przerywały przesuwanie dwóch nisko ustawionych formacji. Wszyscy dobrze wiemy, czym zaowocowało takie podejście w końcowym rozrachunku.
Według danych UEFA w ostatnich derbach Atletico przeprowadziło 51 prób ataku, a Real 101. “Królewscy” mieli 92 zagrania w ofensywną tercję boiska, ich rywale zaledwie 28. A podkreślmy, że “Los Blancos” rozegrali naprawdę słaby dwumecz, Mbappe poza akcją, w której wywalczył karnego, był schowany do kieszeni. Vinicius nawet nie otarł się o swój optymalny poziom, Bellingham to samo. Tamta porażka to jednak przeszłość, więc przejdźmy do spraw bardziej aktualnych. A te również nie prezentują się w kolorowych barwach z perspektywy “Bandy Cholo”.
Wypunktowane kunktatorstwo
Niedzielny szlagier z Barceloną był idealną okazją na wynagrodzenie kibicom wcześniejszej porażki. I po raz kolejny “Atleti” nie zaprezentowało stylu, który poderwałby z fotelu kibica dobrej piłki. Na początku meczu wyglądało jak wyraźnie słabszy zespół, który akceptuje przewagę rywala i raczej skupia się na neutralizowaniu niż kreacji. Oczywiście, plan ten mógł wypalić za sprawą szybkich kontr, które wykończyli Alvarez i Sorloth. Kiedy jednak przez większość spotkania nie masz piłki, bronisz głęboko w dziewiątkę, dziesiątkę lub nawet całym składem, to jesteś zależny od przeciwnika. To on kontroluje przebieg rywalizacji, nawet w sytuacji, w której musi gonić wynik.
Można mieć obiekcje do konkretnych decyzji Simeone. W 60. minucie niedzielnego hitu zdjął z boiska Alvareza, który do tego momentu był najlepszym graczem meczu. Później “Cholo” wytłumaczył, że napastnik miał problemy żołądkowe, więc akceptujemy takie usprawiedliwienie. Ale już nie da się w pełni zrozumieć zmian przy remisie 2:2. Jose Gimenez i Nahuel Molina zajęli miejsca Giuliano Simeone i Rodrigo De Paula. Sygnał był jeden - obrona Częstochowy. Rozumiemy, że “Barca” złapała wiatr w żagle, miała tzw. momentum. Jednak wpuszczanie na boisko kolejnych obrońców mogło tylko napędzić Katalończyków. Oni widzieli, że przeciwnik właściwie przestał grać o zwycięstwo. Raczej chce tylko przetrwać z remisem do ostatniego gwizdka. A piłkarscy bogowie dobrze wiedzą, w jaki sposób karać tak minimalistyczne założenia.
- Po pierwszym straconym golu weszliśmy w strefę strachu. Nie możesz kontratakować od razu, bo dostaniesz na 2:2. Myślę, że mogłem od razu wprowadzić Gimeneza, jestem samokrytyczny. Nie było czasu na zmianę, dokonaliśmy jej już przy remisie. Możemy pogratulować przeciwnikowi i iść dalej - ocenił “Cholo”, cytowany przez dziennik Marca.
- Pierwszy gol Barcelony był zaskakujący, to stało się nagle po naszym trafieniu. Coś takiego sprawia, że jesteś w szoku. W tym momencie nasza gra osłabła, po drugim golu zaczął wkradać się strach i od tego momentu nie radziliśmy sobie dobrze - przyznał Giuliano Simeone dla DAZN. - Zwykle to my jesteśmy tą drużyną, która strzela w doliczonym czasie. Dziś musieliśmy cierpieć, to wstyd - dodał Pablo Barrios.
Po sezonie?
Pedro Fullana ze stacji Cadena Ser podał, że Atletico po raz pierwszy za kadencji Simeone przegrało mecz ligowy, prowadząc dwiema bramkami. Wcześniej “Atleti” przeszło do historii, odpadając piąty raz z rzędu z tym samym rywalem w Lidze Mistrzów. I chociaż mówimy tylko o dwóch spotkaniach, to są one bardzo znaczące dla całościowej oceny madryckiego projektu. Szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę ich przebieg. Z Realem 38% posiadania piłki, z Barceloną 35. Czy tak powinna grać ekipa aspirująca do walki na wszystkich frontach? “Atleti” miało przewagę własnego stadionu, która nie wystarczyło do zakrycia braków w odwadze.
Ktoś może powiedzieć, że dla takiego klubu porażki z Realem czy Barceloną nie są niczym strasznym. Pamiętajmy jednak, że nie mówimy już o skromnym Kopciuszku, który dopiero wchodzi na salony. “Atleti” w tym sezonie wydało na wzmocnienia 185 mln euro, ma kadrę jakościową, szeroką i gotową do rywalizacji o najwyższe cele. Oczywiście, że Simeone należy się chwała i pomnik za to, że doprowadził ten projekt w takie miejsce. Swoją tytaniczną pracą umożliwił konkurowanie o najlepszych zawodników i budowę topowej drużyny. Teraz pozostaje wprowadzić ten zespół na jeszcze wyższy poziom. I z tym są największe kłopoty.
Atletico od sezonu 2014/15 miało 30 szans na wygranie ligi, Ligi Mistrzów lub Copa del Rey. W tym czasie podniosło jedno z tych trofeów. Nie chcemy być złymi prorokami, ale istnieje możliwość, że teraz znów nie włoży niczego do gabloty. Jest poza Europą, w lidze traci cztery punkty do Barcelony, która ma w dodatku mecz zaległy. Pozostaje Puchar Króla, gdzie w pierwszym półfinale “Rojiblancos” zremisowali z Katalończykami 4:4. Rewanż odbędzie się na Metropolitano, więc teoretycznie podopieczni Simeone będą mieli przewagę. Teoretycznie.
“Cholo” zapewne nigdy nie stanie się trenerem preferującym ofensywny i efektowny futbol. Nawet największy zwolennik pragmatyzmu musi jednak znać umiar. “Atleti” to zbyt dobra drużyna, aby wiecznie chować się za podwójną gardą w starciach z innymi gigantami. Gra defensywna to sztuka. Ale sztuką jest też odpowiednie wykorzystanie potencjału kadrowego. Powtórzmy to jeszcze raz. Simeone swoim geniuszem doprowadził klub do miejsca, w którym ma szansę stawiać się najlepszym. Teraz musi wykorzystać warunki, na które zapracował. Na razie tego nie robi.