Największe zmartwychwstanie w historii NBA. Byli blisko dna, powalczą o tytuł mistrzowski

Boston Celtics dziś w nocy rozpocznie walkę o 18. tytuł mistrzowski w historii NBA. Zespół z Massachusetts już odniósł jednak gigantyczny sukces w tym sezonie. Kilka miesięcy temu ekipa z TD Garden była blisko rozpadu. Dziś podopieczni trenera Ime Udoki znajdują się cztery kroki od wieczności.
W dziejach najlepszej koszykarskiej ligi świata doszło do wielu wielkich powrotów. Wystarczy przypomnieć finały z 2016 roku, kiedy Cleveland Cavaliers przegrywali 1:3 z Golden State Warriors, żeby ostatecznie wygrać trzy kolejne mecze i zgarnąć tytuł. Jeśli chodzi jednak o zmartwychwstanie na przestrzeni całego sezonu, żadna inna organizacja nie może równać się z tegorocznymi Celtics. W przyspieszonym trybie przeszli oni drogę z dna niemal na szczyt.
Na skraju upadku
Dziś Boston znajduje się w finałach NBA, chociaż na początku roku nikt nie postawiłby na tę ekipę złamanego pensa. Nawet najwięksi optymiści wśród fanów “Celtów” nie mieli prawa wierzyć, że ich ulubieńcy powalczą o tytuł. Nic nie przemawiało bowiem za nagłym odrodzeniem, a każdy mecz pogłębiał wewnętrzny kryzys.
Przez pierwsze tygodnie sezonu regularnego w TD Garden niemal nic nie funkcjonowało tak jak powinno. Gra drużyny była katastrofą, regularność odległym marzeniem, a chemia w drużynie ponurym żartem. Wydawało się, że projekt oparty na debiutującym na ławce trenerskiej Ime Udoce zakończy się kompletną klapą. Na początku stycznia Celtics przegrali z New York Knicks po wypuszczeniu z rąk 25-punktowego prowadzenia. Po tym meczu mieli oni bilans 18 zwycięstw i 21 porażek, który plasował ich na 11. miejscu w Konferencji Wschodniej. Nikt nie myślał wtedy o finałach. Sufitem Bostonu miał być wymęczony awans do play-offów.
Problemy Bostonu wynikały z wielu powodów. Duet wysokich zawodników Al Horford-Rob Williams nie był gwarantem defensywnych sukcesów, Marcusowi Smartowi, etatowemu rozgrywającemu, brakowało jakościowego zmiennika, a Jayson Tatum, naturalny lider drużyny, nie otrzymywał odpowiedniego wsparcia. Druga najlepsza opcja Celtics w osobie Jaylena Browna przeżywała kryzys. JB zmagał się z urazami, a kiedy już grał, to jego średnia punktów nie przekraczała 20 na mecz.
- Wszyscy wiedzą, że będziemy polegać na Jaysonie i Jaylenie, więc rywale są zaprogramowani na zatrzymanie ich. Oni nie chcą podawać piłki, a to coś, czego muszą się nauczyć. Oni wciąż się uczą i jesteśmy dumni z ich progresu, ale muszą poczynić następny krok, aby tworzyć grę nie tylko dla siebie, ale też dla drużyny, aby szukać innych rozwiązań, zamiast próbować ciągle oddawać trudne rzuty albo grać 1 na 1 z innymi - grzmiał Marcus Smart pod koniec listopada.
Koniec dekadencji
Po wstydliwej porażce z Knicks w Bostonie wreszcie doszło do przełomu. Celtics znaleźli się w tak fatalnym położeniu, że tylko radykalna zmiana mogła uratować zespół przed rozpadem i sportową implozją. Wtedy w końcu zawodnicy udowodnili, że nie są tylko zbiorem indywidualności, ale stanowią jedność. Za zgodą sztabu zorganizowali spotkanie, w którym nie wzięli udziału trenerzy. Według doniesień Zacha Lowe’a, dziennikarza “ESPN”, koszykarze sami postanowili zebrać się, aby po kolei omówić błędy, które prowadzą ich na dno. Każdy mógł wówczas zabrać głos, co poskutkowało tym, że zarówno doświadczeni gracze z Alem Horfordem czy Marcusem Smartem na czele, jak i młode gwiazdy - Jaylen Brown i Jayson Tatum - omówiły aspekty, które nie funkcjonują. Wspólnie przedłożono dobro drużyny nad poczynania jednostek. Ta inicjatywa prawdopodobnie uratowała C’s.
- W tym roku zaczęliśmy organizować specjalne spotkania z zawodnikami. Nie chodzi tylko o wytykanie błędów, kiedy coś funkcjonuje dobrze, również się na tym skupiamy. Nowością jest, że pod koniec zebrań zostawiamy czas naszym chłopcom, aby wspólnie wszystko omówili. Potem wracamy ze sztabem do sali. To ma nakłonić koszykarzy do bycia liderami, do lepszej komunikacji. My pokazujemy im, co mogą poprawić, a później oni mówią nam, co możemy ulepszyć jako trenerzy - podkreślał Udoka na łamach “Celticsblog.com”.
Od połowy stycznia widać było, że w Bostonie doszło do gigantycznej zmiany. Niemal rozbita zbieranina koszykarzy nagle zaczęła grać na niewyobrażalnym dotąd poziomie. Wielu zawodników z Jaylenem Brownem na czele podkreślało, że sezon regularny to maraton, a nie sprint i teraz dopiero ujrzymy prawdziwe oblicze tej drużyny. O ile początkowo można było uznać to za czcze gadanie, o tyle wyczyny na parkiecie potwierdzały, że w Celtics doszło do całkowitego przełomu. Zespół zmartwychwstał, odrodził się z popiołów, zanim jeszcze został spalony na sportowym stosie.
Bracia
Na słowa pochwały zasługują również osoby decyzyjne w ekipie Celtics. W trakcie okienka transferowego media nakładały bowiem ogromną presję, domagając się natychmiastowych zmian i wywrócenia rosteru do góry nogami. Wielu twierdziło, że Boston musi po niespełna pięciu latach rozdzielić duet Tatum-Brown. Sugerowano, że ten drugi jest problemem i powinien zostać czym prędzej wymieniony. Brad Stevens, były trener, a obecnie prezes organizacji, nie zamierzał jednak stawiać krzyżyka na tej grupie. W lutym dokoptowano jedynie Daniela Theisa, który wcześniej grał już w TD Garden, a także Derricka White’a, rozgrywającego dobrze znanego Ime Udoce. Obecny szkoleniowiec C’s współpracował z nim za czasów San Antonio Spurs.
Od tego momentu Boston stał się najlepszą drużyną w NBA. Na przełomie stycznia i lutego “Celtowie” wygrali dziewięć kolejnych meczów z rzędu. Później dołożyli do tego jedenaście zwycięstw w następnych dwunastu spotkaniach. W końcu liderzy zaczęli grać na miarę swoich możliwości. Jayson Tatum wskoczył na taki poziom, że na koniec sezonu został wybrany uznany za jednego z pięciu najlepszych zawodników, co zaowocowało obecnością w pierwszym składzie All NBA. Swoje dołożył też Jaylen Brown. Wystarczy przytoczyć, że w marcu zaliczył on 10 kolejnych spotkań, w których zdobywał minimum 25 punktów. Jays wyrośli na najlepszy duet w NBA. W samym sezonie zasadniczym czterokrotnie zdarzyło się, że zarówno Tatum, jak i Brown zdobyli po 30 punktów w jednym meczu. W tym czasie żaden inny tandem nie dokonał tego więcej niż dwa razy.
- Myślę, że najlepszą rzeczą dla naszych karier jest to, że ja i Jayson możemy grać razem, wspierać się, popychać do jeszcze lepszej gry - zaznaczył Jaylen Brown na łamach “ESPN”.
Celtics zakończyli sezon zasadniczy z dorobkiem 51 zwycięstw i 31 porażek. Po raz pierwszy w historii NBA zespół, który na półmetku rozgrywek miał ujemny bilans, przekroczył barierę 50 wygranych. Nigdy wcześniej drużyna zajmująca w styczniu 11. lokatę nie dotarła nawet do finałów konferencji. Boston dokonał tego i nawet je wygrał.
- Wszystko, przez co przeszliśmy, pomogło nam, dodało paliwa. Ludzie mówili, że trzeba rozbić tę grupę, rozdzielić niektórych, że ja i Jaylen Brown nie możemy grać razem. Zamiast się rozdzielić, staliśmy się bliżsi - podkreślił Tatum na konferencji prasowej po wygranej serii z Miami Heat w finałach konferencji.
- Ktoś powiedział rozłam. My powiedzieliśmy rodzina. Jeszcze cztery mecze - dodał Marcus Smart.
Kolektyw kluczem do sukcesu
Nie ulega wątpliwości, że Tatum i Brown to najgroźniejsze bronie w arsenale zwycięzców Konferencji Wschodniej. W tegorocznych play-offach obaj zdobywają średnio po 49 punktów przy skuteczności rzutów na poziomie 45-46%. Nic dziwnego, że JT po ostatniej serii z Miami Heat otrzymał statuetkę imienia Larry’ego Birda dla MVP Wschodu.
Największą siłą Bostonu jest jednak to, że nie mówimy o drużynie uzależnionej od dyspozycji dwóch największych gwiazd. W tym zakresie “Celtowie” kompletnie różnią się od choćby Brooklyn Nets, gdzie sukces lub porażka to wypadkowa tego, w jakiej formie znajdują się Kevin Durant i Kyrie Irving. Dwóch liderów to jednak za mało, aby przeciwstawić się prawdziwemu kolektywowi. Dość powiedzieć, że w pierwszej rundzie play-offów Celtics pozamiatali Nets, wygrywając serię 4:0.
Cała droga do finałów NBA udowadnia, że Boston to nie tylko Tatum i Brown. Kiedy trzeba, pierwsze skrzypce potrafi grać Marcus Smart, autor 24 punktów, 9 zbiórek i 5 asyst w decydującym siódmym spotkaniu z Miami Heat. W poprzedniej serii z Milwaukee Bucks w role liderów potrafili wcielić się Grant Williams czy Al Horford. Ten pierwszy w siódmym meczu z obrońcami tytułu rzucił siedem trójek. Z kolei 35-letni Horford w ostatnich tygodniach przeżywa prawdziwą trzecią młodość. Zdarzają się spotkania, w których imponuje defensywnymi popisami, zalicza po cztery bloki, ale swoje dokłada też w ataku. Być może Celtics nie awansowaliby do finałów, gdyby “Big Al” w czwartym meczu z Bucks nie zdobył 30 punktów, upokarzając Giannisa Antetokounmpo, dwukrotnego MVP.
Defensywne potwory
Od stycznia w Bostonie widać także efekt tytanicznej pracy Ime Udoki. Debiutujący trener zaimplementował wszystkie elementy, których nauczył się od legendarnego Gregga Popovicha, kiedy był jego asystentem w San Antonio Spurs. “Coach Pop” zawsze podkreśla, że najważniejsza jest defensywa, bowiem to ona kreuje atak. Trudno o lepszy dowód na słuszność tych słów, niż poczynania Celtics w ostatnich miesiącach.
W tym roku C’s mogą się pochwalić najlepszą defensywą spośród wszystkich ekip w NBA. W samych play-offach podopieczni Udoki aż sześć razy nie pozwolili rywalom na zdobycie więcej niż stu punktów. Dla porównania Golden State Warriors, czyli zwycięzcy Konferencji Zachodniej, dokonali tego jedynie cztery razy. Twarzą obrony Bostonu pozostaje oczywiście Marcus Smart, który otrzymał zresztą tytuł dla najlepszego defensora sezonu zasadniczego. Tatum, Brown, Horford, White czy Grant i Rob Williams jednak nie odstają w popisach pod swoim koszem.
- Dzięki naszej defensywie nakładamy na rywali mentalną presję, stresujemy ich, dusimy. Zawsze mogę liczyć na obronę, a kiedy ona jest na wysokim poziomie, to samo dzieje się z ofensywą - przyznał Udoka cytowany przez serwis “The Athletic”.
- Teraz każdy z nas może grać swoją koszykówkę. Czujemy dumę z naszej defensywy, z tego, że jesteśmy tak konkurencyjni po obu stronach parkietu. Każdy dokłada swoją cegiełkę - wtórował Tatum.
- Tegoroczni Celtics grają najlepszą obronę w historii NBA - stwierdził niedawno Kendrick Perkins, były koszykarz, obecnie ekspert “ESPN”.
Droga do finałów NBA nie zakończyłaby się sukcesem, gdyby “Celtowie” nie stworzyli defensywnego monolitu. Przypomnijmy ostatnią serię, kiedy tak wybitny gracz, jak Jimmy Butler zaliczył passę spotkań z dorobkiem kolejno 6, 8 i 13 punktów. W pierwszej rundzie zmagań na Wschodzie do podobnego kryzysu został doprowadzony Kevin Durant, jeden z najlepszych zawodników świata. W serii z Bostonem lider Brooklyn Nets grał na dramatycznej skuteczności. Miewał mecze, gdzie trafiał 4 rzuty z 17, 9 z 24 czy 13 z 31.
- Celtics potrafili wygrać mecz z Milwaukee Bucks bez Marcusa Smarta, najlepszego obrońcy NBA. To luksus posiadać tylu znakomitych defensorów w swoim składzie. Jest Smart, Rob Williams wrócił do zdrowia i od razu wywarł wpływ, obrona Horforda na Bamie Adebayo w serii z Heat była wspaniała. Nawet Payton Pritchard miewał udane akcje, w których zatrzymywał rywali. Celtics mają niesamowitą głębię, jeśli chodzi o liczbę obrońców, którzy potrafią kryć - zachwycał się JJ Redick, który przez 15 lat grał w NBA.
To dopiero początek
- Myślę, że spokojnie możemy być dumni z tego, co już osiągnęliśmy. Ale nie jesteśmy jeszcze usatysfakcjonowani - przyznał kilka dni temu Jayson Tatum.
- To wszystko pójdzie na marne, jeśli damy plamę w finałach. Jesteśmy tu i chcemy dokończyć ten biznes - dodał Ime Udoka.
Dla Celtics sam awans do najważniejszej serii roku jest sporym osiągnięciem. Żaden zawodnik z TD Garden nie zamierza jednak teraz osiąść na laurach czy paść na kolana i poprosić Golden State Warriors o jak najniższy wymiar kary. Chociaż to zespół z San Francisco może być uznawany za nieznacznych faworytów, Boston również ma swoje argumenty, by po raz 18. sięgnąć po mistrzostwo.
Największą przewagą Warriors jest niewątpliwie większe doświadczenie w finałach. Na tym etapie rozgrywek zawodnicy z Chase Center rozegrali 123 spotkania. Dla wszystkich koszykarzy Bostonu będzie to debiut w meczach o tak gigantycznym ciężarze gatunkowym. Nie można jednak wykluczyć, że młodzieńczy zapał i głód trofeów sprawi, że Celtics powtórzą wyczyn z 2008 roku i zdobędą drugi tytuł w XXI wieku.
Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że Boston to bardzo niewygodny rywal dla Golden State Warriors. To jedyny zespół, który ma dodatni bilans z “Wojownikami” odkąd w 2015 roku GSW objął Steve Kerr. W ciągu czterech ostatnich lat C’s wygrali wszystkie wyjazdowe spotkania w Chase Center. Do tego zespół Ime Udoki wie, jak rywalizować z najlepszymi. Przypomnijmy, że na koniec sezonu zasadniczego “Zieloni” mogli umyślnie przegrać, aby uniknąć w pierwszej serii konfrontacji z Brooklyn Nets z Kevinem Durantem i Kyriem Irvingiem. Nie zrobili tego. Rozbili ekipę z Nowego Jorku, później uporali się z obrońcami tytułu z Milwaukee, żeby na koniec pokonać Miami Heat. Tym samym zrewanżowali się na wszystkich przeciwnikach, którzy eliminowali ich w trzech poprzednich sezonach.
- Wybraliśmy najtrudniejszą możliwą drogę. Chcieliśmy awansować w odpowiednim stylu - tłumaczył Tatum.
Już dziś w nocy rozpocznie się koszykarski spektakl, który z pewnością przejdzie do historii NBA. Naprzeciw siebie staną dwie drużyny pełne gwiazd, opierające się jednak na sile kolektywu. Ekipy z jednym wyraźnym liderem i bandą statystów już pożegnały się z play-offami. W grze o mistrzowskie pierścienie pozostały dwie drużyny, które wiedzą, ile znaczy współpraca.
Golden State Warriors wracają do finałów po trzyletniej nieobecności naznaczonej serią kontuzji. Celtics czekali na ten moment aż dwanaście sezonów. W połowie rozgrywek prędzej można byłoby jednak pomyśleć, że poczekają sobie jeszcze drugie tyle. Cierpliwość zarządu, charakter trenera oraz pokora i jakość zawodników sprawiły jednak, że już teraz Boston stoi u bram sportowej nieśmiertelności. Czy znajdzie do niej klucz? Przekonamy się w najbliższych spotkaniach.