Oto przekaz Lecha w stronę kibiców. Niebywała degradacja klubu
Moją pasją w ostatnim czasie stało się sprawdzanie średnich punktowych trenerów w Ekstraklasie. Mariusz Rumak wyrósł na niekwestionowanego bohatera takiego rankingu, obecnie ma 1,46 na mecz. W niedzielę szkoleniowiec znów zawiódł, a Lech oddalił się nie tylko od mistrzostwa, ale i pucharów. Winić należy jednak nie tylko szkoleniowca, ale przede wszystkim zarząd.
Istnieje przekonanie, że Lech Poznań się nasycił. Czym? W ostatnich dziesięciu latach zespół zarządzany przez rodzinę Rutkowskich zdobył dwa mistrzostwa Polski. Była też piękna przygoda w Lidze Konferencji, ale to tyle. Ani awansu do fazy grupowej Ligi Mistrzów, ani Pucharu Polski, gdzie przecież finały przegrano cztery razy. W bieżącym sezonie "Kolejorz" miał gigantyczną szansę na to, aby swój dorobek poprawić. Na dwie kolejki przed końcem wiemy już, że nie zamierza z tego skorzystać.
Matematycznie rzecz biorąc zespół z Bułgarskiej nie ma już szans na tytuł. W meczu z Legią Warszawa gospodarze rozłożyli się na murawie, doszło do wielopoziomowej kompromitacji, którą tylko uświetniły dwa trafienia samobójcze. Stołeczni przyjechali w naprawdę mało ekskluzywnym składzie, na środku obrony biegał przecież wiekowy Artur Jędrzejczyk, dla którego brakowało odpowiedniego zmiennika. Mimo tego Lech nawet nie spróbował czegoś tak wymyślnego jak pressing. Drużyna dowodzona przez Goncalo Feio miała kuriozalną ławkę składającą się z trzech zawodników wypożyczonych, pięciu juniorów i bramkarza. A mimo tego pod każdym względem była lepsza.
Grając w taki sposób poznaniacy sami zdyskwalifikowali się z walki o najwyższe cele i bardzo dobrze. W klubie nikt na to nie zasłużył. Zawiedli piłkarze, zawiedli działacze, zawiedli też trenerzy. Na finiszu sprawa rozstrzygnie się między Jagiellonią Białystok i Śląskiem Wrocław. To nieprawdopodobne, że nawet przy tak gigantycznych problemach Legii, Pogoni i Rakowa Lech nie był w stanie dorosnąć do miana realnego kandydata. To, co "Kolejorz" zrobił w trzech ostatnich meczach, można określić mianem wyłącznie piłkarskiego kryminału. Kryminału, który najpewniej kończy karierę Mariusza Rumaka w zamożniejszych drużynach Ekstraklasy.
Pomysł sięgnięcia po tego szkoleniowca od samego początku był absurdalny. John van den Brom nie radził sobie dobrze, to fakt. Można jednak zgadywać - z dużym prawdopodobieństwem sukcesu - że przeciwko Cracovii, Ruchowi Chorzów oraz Legii zdobyłby coś więcej niż punkt. O tym jednak się nie przekonamy, bo od lutego za wyniki Lecha odpowiada Rumak. Trener apatyczny, pozbawiony pomysłu na swój zespół. W niedzielę otrzymał bolesną nauczkę od Goncalo Feio, Portugalczyk był lepszy we wszystkich aspektach piłkarskiego fachu. Znamiennym pozostaje, że Rumak przegrał nie tylko pod względem taktycznym.
Mecz w Poznaniu miał kilka przerw wymuszonych przez zachowanie kibiców. Doskonale było widać, jak z grupą pracuje Feio, a jak nie pracuje Rumak. Trener Legii zbierał piłkarzy obok siebie, cały czas podsuwał im wskazówki, motywował. Szkoleniowiec Lecha odpowiadał rozproszeniem, każdy sobie, zero jedności. W oczywisty sposób przełożyło się to na boisko. Brak jakiegokolwiek autorytetu, posłuchu. Zamknięty we własnym świecie, często zgryźliwy na konferencjach prasowych, co bronią jest obosieczną, gdy za taką postawą nie stoją satysfakcjonujące wyniki.
Podczas drugiej kadencji w Lechu Rumak się skompromitował. Nie zrobił tego jednak na własne życzenie. W końcu odpowiedzialność za zatrudnienie 46-latka ponosi wyłącznie zarząd. Nie wiem, co włodarze Lecha mieli w głowie, gdy podejmowali tę decyzję, ale obstawiam, że nic. Zwolnienie Van den Broma nie powinno być przecież celem samym w sobie, ale środkiem do osiągnięcia tegoż. Na Bułgarskiej znów o tym zapomniano, zadowolono się półśrodkami, no i milionami, tym razem przytulonymi dzięki transferowi Michała Skórasia.
Nie będę posądzał obecnego "Kolejorza" o brak ambicji, bo ich tam po prostu nie ma.
Wiem, że nie powinno się ferować przedwczesnych wyroków, ale powyższą tezę udowadnia nawet wybranie następcy Rumaka. Jasne, w obecnej sytuacji trudno myśleć o Wielkim Nazwisku, ale naprawdę Niels Frederiksen. To jest maksimum możliwości jednego z najbogatszych klubów w tym kraju? 53-letni Duńczyk bez pracy od półtora roku (swoją drogą - dlaczego nie przejął sterów szybciej?) z jednym sukcesem na koncie, ale też europejską porażką w rywalizacji z Ruchem Chorzów.
Na papierze Frederiksen to średniak. Lech też. Para idealna.
Potyczka z Legią wykazała ponadto brak liderów. Pal licho z Rumakiem, to nigdy nie był przykład chodzącej charyzmy, a przecież nie każdy trener musi się tym odznaczać. Niemniej więcej należało wymagać od zawodników, a ci byli absolutnie przerażeni, zahukani, cytując klasyka: bali się petard. Wśród sympatyków Ekstraklasy da się słyszeć głosy, że Jagiellonia albo Śląsk totalnie wyłożą się w eliminacjach Ligi Mistrzów. Spokojnie, Lech nie dał podstaw ku temu, aby sądzić, że stanie się inaczej.
W niedzielę "Kolejorz" nie potrafił oddać strzału z pola karnego rywala. Koszmarnie mylił się w rozegraniu. Filipa Szymczaka przerażał Radovan Pankov. Yuri Ribeiro wyglądał momentami jak Roberto Carlos u szczytu możliwości. Do tego, a jakże, popis Bartosza Salamona oraz Mihy Blazicia. Legia miała pewne problemy ze skutecznością oraz respektowaniem przepisów, więc stoperzy postanowili trafić do własnych siatek. To nie były szczególnie trudne zagrania ze strony warszawiaków. Gole samobójcze były bardziej efektem braku koncentracji oraz zdemotywowania.
W oczy musiało się też rzucić skandaliczne zachowanie Kristoffera Velde, którego zmieniono w drugiej połowie po beznadziejnym występie. Norweg był tak zły, ale to TAK BARDZO ZŁY, że aż kopnął butelkę (w piłkę było ciężej), a na koniec rzucił w stronę kamery "spie**alaj". Oto przekaz od Lecha w stronę kibiców w tym sezonie.
Był wielki klub i się zmył. Przynajmniej na czas jakiś.