Najdziwniejszy transfer w historii Barcelony. Siedem trofeów i dwa lata bez gry. "Ludzie myśleli, że to żart"
Był częścią barcelońskiej drużyny, która sięgnęła po potrójną koronę. Na Camp Nou rozegrał tyle samo spotkań, ile wygrał trofeów. Douglas Pereira dos Santos teoretycznie zdobył wiele, ale o statusie legendy “Dumy Katalonii” może jednak zapomnieć. Zostanie zapamiętany co najwyżej jako jeden z najdziwniejszych ruchów transferowych w wykonaniu świty Josepa Marii Bartomeu.
Ta transakcja od momentu pierwszej plotki w mediach pachniała szwindlem. W 2014 roku Barcelona z niewiadomych przyczyn postanowiła w ostatnich dniach okienka “wzmocnić się” 24-letnim prawym obrońcą z Sao Paulo, o którego raczej nie zabijały się w tym czasie Bayern Monachium, Chelsea czy Real Madryt. Dopiero przed sezonem 2019/20 Douglas oficjalnie przestał widnieć na liście płac Barcelony. Teraz od prawie dwóch lat nie wyszedł na boisko. Ale zacznijmy od początku.
Zamiast Asensio
Przed startem rozgrywek 2014/15 “Barca” poczyniła naprawdę wiele, aby nie powtórzył się scenariusz z mizernego sezonu, kiedy na ławce trenerskiej urzędował Gerardo “Tata” Martino. Zatrudniono Luisa Enrique, a do klubu trafili m.in. Luis Suarez, Ivan Rakitić, Claudio Bravo czy Marc-Andre ter Stegen. Pod koniec sierpnia w klubowej kasie było jeszcze kilka wolnych milionów, a włodarze wiedzieli, że w następnych okienkach nie poszaleją ze względu na zbliżający się zakaz transferowy. Można było wyrzucić te pieniądze w błoto, jednak wybrano bardziej spektakularny sposób marnotrawstwa.
Najpierw ówczesny dyrektor sportowy, Andoni Zubizarreta, a także Antoni Rossich rozpoczęli negocjacje z Mallorką. Na Balearach dorastał kapitalnie zapowiadający się piłkarz z lewą nogą, którą mógłby wiązać krawaty. Klub był gotów sprzedać go za cztery miliony, a sam zawodnik miał już nawet szukać mieszkania w Barcelonie. W ostatniej chwili "Barca" zerwała negocjacje i odpuściła kupno Marco Asensio. Tego samego, który dziś, mimo wielu kontuzji i problemów z odnalezieniem właściwej formy, wart jest przynajmniej kilkadziesiąt milionów.
Niedługo potem Antoni Rossich udał się do Brazylii, gdzie błyskawicznie zapłacono 4,5 miliona euro oraz zmienne za Douglasa. Był to szokujący ruch, bowiem nawet w lawinie plotek serwowanych codziennie przez “Mundo Deportivo” czy “Sport”, nigdy wcześniej nie przewinęło się nazwisko Brazylijczyka. Trudno się dziwić, bowiem mało kto go w ogóle wcześniej znał, a tym bardziej przymierzał do transferu na Camp Nou.
- Douglas nie był nawet zbyt wysoko oceniany przez kibiców Sao Paulo. Ludzie myśleli, że to żart, kiedy pojawiły się informacje, że idzie do Barcelony. Tej Barcelony. W pewnych momentach swojej trzyletniej przygody w Sao Paulo Douglas potrafił przegrać rywalizację z Paulo Mirandą czy Luisem Ricardo. Jego głównym problemem, z którym nie umiał sobie poradzić, było prawidłowe ustawianie się na boisku - oceniał Christopher Atkins, dziennikarz “Bleacher Report”.
Barceloński cyrk Monty Pythona
Oczywiście dyrekcja Barcelony przedstawiła ten zakup jako wielki sukces negocjacyjny. Douglas miał być archetypem prawego obrońcy rodem z Brazylii i prawie że drugim wcieleniem Cafu albo Daniego Alvesa. Zabawa zaczęła się już na powitalnej konferencji prasowej, kiedy dziennikarz zapytał, czy Douglas zdaje sobie sprawę po kim odziedziczył numer. Prawy obrońca niestety nie wiedział, że dostał “16” po Sergio Busquetsie, który trochę na Camp Nou już wygrał. Ot, małe nieprzygotowanie.
Całą historię sprowadzenia Douglasa może wyjaśnić fakt, że jego interesy reprezentowała ta sama agencja, która wcześniej pracowała z Keirrisonem. Napastnik kilka lat wcześniej trafił do Barcelony za 14 mln euro i nigdy nie zadebiutował w oficjalnym meczu. Pech chciał, że Luis Enrique niestety postanowił przetestować prawego obrońcę. Szybko pożałował. Douglas dostał swoją szansę od pierwszej minuty w meczu ligowym z Malagą i wyglądał po prostu dramatycznie. Odstawał pod względem motorycznym, technicznym, taktycznym i każdym innym. Gdy kamera wykonywała na niego zbliżenie, miał strach w oczach, wyglądał jakby chciał, żeby sędzia już odgwizdał koniec spotkania. Po tym, jak sprokurował rzut wolny w niebezpiecznej strefie i złapał głupią żółtą kartkę, został zdjęty z boiska, na którym pojawił się dopiero w ostatniej kolejce, kiedy “Barca” miała przypieczętowane mistrzostwo.
- W Barcelonie przeszedłem przez trudne chwile. Miałem kontuzje, otoczenie zawsze było wobec mnie krytyczne. Codziennie przychodziłem do domu z płaczem, ale taka była rzeczywistość. Robię wszystko, żeby pozostać silnym dla siebie, ale przede wszystkim dla swojej rodziny - przyznał Douglas w wywiadzie dla dziennika “AS”.
Fakty są takie, że niestety nieco skrzywdzono zawodnika, który nigdy nie nadawał się do gry w Barcelonie. “Duma Katalonii” prawdopodobnie w swoim stylu ubiła podejrzany interes z brazylijskimi klubami, sprowadzając kota w worku. W dodatku wyliniałego. Kiedyś był Keirrison, później Douglas, niedawno jeszcze Matheus Fernandes. Karuzela się kręci. Później grube ryby w garniturach liczą miliony, a piłkarz jest wystawiony na śmieszność.
Kukułcze jajo
Po dwóch sezonach i zdobyciu fury trofeów, do których nie przyłożył ręki ani nogi, Douglas w końcu miał opuścić Camp Nou. Żaden klub oczywiście nie zamierzał płacić za niego kwoty odstępnego, więc w grę wchodziły jedynie opcje wiecznego wypożyczenia. Wtedy u Brazylijczyka ujawniła się natura karierowicza, który niezbyt chętnie zamierzał opuszczać słoneczną Barcelonę i towarzystwo Leo Messiego, Neymara czy Luisa Suareza.
Katalońscy dziennikarze informowali, że Douglas odmówił złożenia podpisu pod przygotowanym kontraktem ze Sportingiem Gijon. Dopiero po długotrwałych namowach członków dyrekcji sportowej zgodził się łaskawie odejść do klubu, gdzie po raz pierwszy i być może jedyny w karierze udowodnił swoją jakość. W Gijon rozegrał on 23 spotkania, w których strzelił trzy gole. Całkiem niezły bilans dla zawodnika z bloku obronnego. Sporting w tamtym sezonie spadł jednak do drugiej ligi i nie mógł już opłacać nawet części pensji wychowanka Sao Paulo.
Później Barcelona uzgodniła wypożyczenie do Benfiki. W Lizbonie po jego pierwszym meczu chciano odesłać go z powrotem, jednak “Duma Katalonii” stwierdziła, że nie przyjmuje zwrotów. Douglas w blasku chwały ponownie pojawił się u stóp Camp Nou i Sagrady Familii dopiero w 2018 roku. Nie na długo, bowiem tym razem wypożyczono go do Sivassporu. Poziom ligi tureckiej wydawał się wreszcie odpowiadać zdobywcy potrójnej korony.
Come to Besiktas
Dobre występy w Sivassporze sprawiły, że Douglas przykuł uwagę Besiktasu. Gdy w 2019 roku Brazylijczyka przestał obowiązywać kontrakt z Barceloną, jako wolny agent przeszedł do zespołu ze Stambułu. “Czarne Orły” zobowiązały się płacić mu milion euro za sezon. A jak wiadomo: czy się stoi, czy się leży… Douglas wybrał tę drugą opcję.
W pierwszym sezonie w Stambule boczny defensor był trapiony kontuzjami. Tureckie media szybko zaczęły podejrzewać, że nie sprowadzono drugiego Ricardo Quaresmy, a co najwyżej urlopowicza. Po raz ostatni Douglas pojawił się na murawie w styczniu 2020 roku. W bieżącym sezonie klub nawet nie zarejestrował go do rozgrywek. Latem próbowano oddać 31-latka do Brazylii, ale piłkarz bombardował wszystkie propozycje, ponieważ żaden klub z ojczyzny nie był gotów płacić mu tyle, co Besiktas.
- Wielu zawodników grających za granicą nie ma problemu z powrotem do Brazylii, gdy zapewnimy im odpowiednie warunki. Jednak sytuacja tych, którzy grają na Bliskim Wschodzie czy w Chinach, jest inna. Nie mają zamiaru rezygnować z wielkich pieniędzy. Lubią nazywać siebie piłkarzami, którzy nie muszą nawet kopać piłki. Nienawidzę takiego zachowania - stwierdził w rozmowie z tureckim “Fotospor” Muricy Ramalho, były dyrektor sportowy Sao Paulo, który miał okazję pracować z Douglasem.
Kontrakt Douglasa z Besiktasem dobiegnie końca dopiero po zakończeniu sezonu. Do lipca 2022 roku Brazylijczyk nie wyjdzie na murawę, ale i tak przytuli kolejny milion. Co potem? Z takim CV teoretycznie mógłby pukać do drzwi każdego czołowego klubu. Oficjalnie 31-latek wygrał tyle samo mistrzostw Hiszpanii, co choćby Cristiano Ronaldo. W przeciwieństwie do Realu Madryt zna smak podniesienia trypletu. W Barcelonie tylu trofeów nie zdobył nawet Ronaldinho. Ta kariera nie mogła wydarzyć się naprawdę. A jednak.