Mieli blisko 99% szans na awans, nawalili tuż przed metą. Miliony uciekły sprzed nosa
Trudno uwierzyć w to, co na finiszu sezonu Fortuna 1 Ligi zrobiła Arka Gdynia. “Żółto-niebiescy” sami wykopali sobie dół, w który wpadli w dramatycznych okolicznościach. Ekstraklasa i idące za nią grube miliony przeszły im koło nosa. A kac po klęsce może trzymać wyjątkowo długo.
98,8% - tyle według analityka Piotra Klimka 29 kwietnia wynosiły szanse Arki Gdynia na awans do Ekstraklasy (z czego 98% na bezpośredni).
Do końca pierwszoligowego sezonu pozostawały cztery kolejki, a gdynianie byli świeżo po ograniu u siebie Resovii. Na rozkładzie: dwa najgorsze zespoły (Podbeskidzie i Zagłębie Sosnowiec), Lechia Gdańsk i GKS Katowice. Wydawało się, że tylko kataklizm może zabrać Arkowcom promocję do elity. No i ten kataklizm się wydarzył. Raz i drugi. A gdy drużyna Wojciecha Łobodzińskiego podniosła się po dwóch mocnych ciosach i wyszła na prostą, będąc siedem minut od Ekstraklasy, przyszedł gong numer trzy. Ostateczny, szokujący i bolesny w skutkach.
Wielka rozpacz
Cisza i niedowierzanie. Sekundy, minuty po drugim, decydującym golu dla Motoru Lublin w niedzielnym finale baraży, na trybunach stadionu w Gdyni, wyłączając sektor gości, dominowało przerażenie wymieszane z szokiem. Kibice Arki mogli się domyślać, że łatwo tego dnia nie będzie. Piłkarze przyzwyczaili ich w ostatnich tygodniach, że potrafią “nie dowieźć” w decydującym momencie. Ale takiego scenariusza meczu finałowego nie spodziewali się nawet najwięksi pesymiści. Do 87. minuty Gdynia miała pełne prawo szykować się do szalonej fety z okazji awansu. Siedem długich minut później atmosfera była grobowa. Zamiast morza łez radości - łzy smutku. Wielu zawodników “Żółto-niebieskich” długo po ostatnim gwizdku nadal dochodziło do siebie. Cisza i rozpacz.
Przybity Wojciech Łobodziński przyznawał na konferencji prasowej, że jego zespół w kilka tygodni przeszedł drogę z nieba do piekła. Miał rację. To był istny rollercoaster, jednak bez happy endu. Za to z spektakularnym upadkiem w przepaść.
Jasne, gdyby ktoś przed startem sezonu powiedział trenerowi, że Arka do ostatnich sekund sezonu będzie walczyć o awans, pewnie wziąłby to w ciemno. Warto bowiem pamiętać o tym, jaką drogę gdynianie pokonali w ostatnim roku. Otwierali rozgrywki z niejasną przyszłością klubu, bojkotem kibiców, były problemy organizacyjno-finansowe, nerwowa atmosfera. Miesiące niepewności i strachu o jutro. I paradoksalnie w takich warunkach w końcu narodziła się drużyna, która tydzień w tydzień brylowała na pierwszoligowych boiskach. Była efektowna i efektywna. Dość niespodziewanie, ale pewnie i zasłużenie kroczyła w kierunku Ekstraklasy. Doszło też do wyczekiwanej w Gdyni zmiany właścicielskiej. Gdy wreszcie wszystko zaczęło się układać, pękł zespół. W kilka tygodni piłkarze zaprzepaścili cały podejmowany wcześniej wysiłek. Nie ma Ekstraklasy. Jest potworny kac.
Pułapka
Co zawiodło? Najprościej będzie odpowiedzieć: skuteczność. Arka cały sezon tworzyła sobie mnóstwo sytuacji bramkowych. Wielbiciele patrzenia na futbol od strony “cyferek” mogą odpalić Wyscouta i zerknąć, w jak wielu statystykach szeroko pojętej kreacji gry ofensywnej “Żółto-niebiescy” są w czubie ligi. A jednak to nie wystarczyło, bo w najważniejszych chwilach brakowało im wykończenia. W Bielsku i w Gdańsku. Z Motorem też, bo zanim lublinianie wyrównali, gospodarze mieli dwie-trzy “setki” na zabicie meczu. Mylili się wszyscy, także ci najskuteczniejsi, jak Karol Czubak i Olaf Kobacki.
Od nieskuteczności jest prosta droga do jej źródła, które zdaje się leżeć w głowach zawodników. W pewnym momencie ten zespół zaczął się sypać, głównie mentalnie. Dziesiątki zmarnowanych okazji nie wzięły się z braku jakości. Kuriozalnych niekiedy błędów w obronie też nie zamkniemy w szufladzie z powierzchowną metką: “nie potrafią”. Postawię tezę - żadne to wielkie odkrycie - że Arkowcy przegrali ten awans przede wszystkim w głowach. Wpadli we własną pułapkę. Błąd gonił błąd, okoliczności nie sprzyjały (kontuzje liderów), presja rosła. Nadszedł decydujący egzamin, który koniec końców oblali. Aby było jasne: nikt nie ma prawa zarzucać im, że nie chcieli. Chcieli i to na maksa. Byli siedem minut od raju. Ale, jakkolwiek to nie zabrzmi, czasami dzieją się rzeczy niewytłumaczalne. Pojawiają się pomyłki w normalnych okolicznościach nie do wyobrażenia. Miękną nogi, odcina “prąd”, wszystkie plagi egipskie uderzają w jednym momencie. Po prostu prawo Murphy’ego.
Oczywiście, po piłkarzach Arki było widoczne zmęczenie nie tylko psychiczne, ale i fizyczne. Wyeksploatowany do granic możliwości i poobijany Czubak na mecie sezonu był cieniem samego siebie. Robił, co mógł, ale pewnych barier nie przekroczysz. Inni też oddychali rękawami. Można zżymać się na brak zmian w ostatnim fragmencie finału baraży, na zarządzanie piłkarzami w rundzie wiosennej. Tyle że - tutaj zwrócę się bezpośrednio do osób “jadących” po sztabie szkoleniowym, na czele z trenerem - to nie Wojciech Łobodziński
“zabrał” tej drużynie awans. On sprawił, że ta drużyna w ogóle o niego walczyła. A że popełnił błędy? Jasne, że popełnił - a kto w żółto-niebieskim zespole ich nie popełnił?. “Łobo” zdążył już nawet za nie przeprosić. I jestem przekonany, że piłkarze też się pod tym podpiszą.
“zabrał” tej drużynie awans. On sprawił, że ta drużyna w ogóle o niego walczyła. A że popełnił błędy? Jasne, że popełnił - a kto w żółto-niebieskim zespole ich nie popełnił?. “Łobo” zdążył już nawet za nie przeprosić. I jestem przekonany, że piłkarze też się pod tym podpiszą.
Najtrudniejsza misja
Pozostaje zasadne pytanie - co teraz? Arka, mówiąc wprost, w kilka tygodni za sprawą wydarzeń sportowych i niesportowych stała się, wbrew sobie, klubem-memem. Właśnie przeszły jej koło nosa grube miliony, które czekają w Ekstraklasie. Co więcej, brak awansu równoznaczny jest z końcem pewnego cyklu. Resetu projektu. Ewolucyjnie, nie rewolucyjnie, ale ten zespół potrzebuje odświeżenia, wpuszczenia świeżej krwi, kilku nowych liderów. Trudno sobie wyobrazić, by np. Karol Czubak wreszcie nie spróbował sił wyżej, na co bez dwóch zdań zasłużył. Latem klub czekają zmiany, które pośrednio zapowiedział już większościowy akcjonariusz i prezes Marcin Gruchała.
- Nasza drużyna potrzebuje znaczących wzmocnień o sprecyzowanym profilu. Potrzebujemy wartościowych graczy, realnej alternatywy. Po pierwsze: dla wzmocnienia rywalizacji, po drugie: dla szerokości kadry na wypadek kontuzji, czego tak boleśnie doświadczyliśmy w tym sezonie - podkreślił TUTAJ kilkanaście godzin po porażce z Motorem, przy okazji zapewniając o pełnym zaufaniu względem trenera.
Nie ma wątpliwości, że Arka podejmie kolejną, piątą już z rzędu próbę powrotu do elity. Klęska w końcówce sezonu 2023/24 długo może jej się jednak odbijać czkawką. I wcale nie chodzi o stracony rok projektu ani finanse - tutaj można być spokojnym. Natomiast najtrudniejszym, długofalowym, bolesnym skutkiem tego, co się wydarzyło, może być “zabicie” powstałego momentum. Zgaszenie wielomiesięcznej euforii. Kibice w Gdyni, nawet jeśli zespół wróci na właściwe tory sportowe, mogą długo mieć z tyłu głowy sceny z ostatnich tygodni. Zawsze gdzieś będzie ta czerwona lampka, to uczucie: “a co, jeśli znowu…”.
To ponowne wzniecenie żółto-niebieskiego płomienia jawi się jako naprawdę trudna misja. I tutaj całego rola środowiska Arki, by małymi krokami, w zjednoczeniu, budować coś trwałego. A efekty w końcu przyjdą.