Najważniejsza misja Michniewicza po blamażu w Belgii. "Tu nie chodzi o punkty"

Najważniejsza misja Michniewicza po blamażu w Belgii. "Tu nie chodzi o punkty"
Pawel Andrachiewicz / PressFocus
"Gramy u siebie" - śpiewały tysiące polskich kibiców na trybunach stadionu w Brukseli. Po pierwszej połowie i oni, i piłkarze byli pełni optymizmu. Potem jednak "Czerwone Diabły" zgotowały nam piłkarskie piekło. Przed Polską jeszcze bardzo dużo pracy.
Po meczu z Walią komentator "Canal+", Tomasz Ćwiąkała, w swoim vlogu na Youtubie wyznał, że nie może się doczekać meczów z Belgią i Holandią, bo drużyny prowadzone Czesława Michniewicza najlepiej prezentują się w tych spotkaniach, w których "na papierze" mają najmniejsze szanse.
Dalsza część tekstu pod wideo
Pierwsza połowa potwierdzała jego opinię. Jasne, mieliśmy masę szczęścia, ale zespół funkcjonował mniej więcej zgodnie z planem - w fazie defensywnej obronę wspierali w zasadzie wszyscy pomocnicy, w ataku szarpaliśmy ustawieniem 4-1-4-1 z Zielińskim i Żurkowskim wyskakującymi do pressingu.
Udało się dosłownie kilka razy, głównie dzięki indywidualnym możliwościom Lewandowskiego, Szymańskiego i Zielińskiego. Ta trójka rozegrała też akcję bramkową. Przez kwadrans prowadziliśmy 1:0 i wydawało się, że mimo gola Axela Witsela możemy po przerwie powalczyć o to, by nie wyjechać z Belgii z zerowym dorobkiem punktowym.

"Wydawało się, że nic złego się nie dzieje"

To był jednak koniec "Czesławismo", jak Łukasz Wiśniowski określił ostatnio postawę drużyn Michniewicza w meczach z faworytami, nawiązując oczywiście do "Cholismo" w wykonaniu Atletico Madryt Diego Simeone.
- Druga połowa zaczęła się spokojniej niż pierwsza. Częściej wymienialiśmy piłkę, wydawało się, że nic złego się nie dzieje - powiedział nasz selekcjoner na pomeczowej konferencji. Ale taki stan rzeczy utrzymywał się tylko przez kwadrans. Potem nastąpiła seria niefortunnych zdarzeń.
Polacy poczuli się chyba zbyt pewnie (mówił o tym po meczu Roberto Martinez), wypuścili kilka kontr, po których nie nadążali z odbudowaniem obrony. Po odebraniu nam piłki (albo złej finalizacji Lewandowskiego) Belgowie przenosili piłkę bardzo szybko z powrotem pod nasze pole karne, gdzie był już chaos w ustawieniu. Pomocnicy nie nadążali z powrotem, między formacjami robiły się kilkunastometrowe luki, a osamotnieni obrońcy zwyczajnie przegrywali pojedynki z lepszymi technicznie rywalami.
Po łatwym golu Kevina De Bruyne na 2:1 rywale poczuli krew i zwyczajnie nas rozszarpali. Gdyby nie Bartłomiej Drągowski skończyłoby się "dwucyfrówką". Nie pomogły zmiany - było ich za dużo i były nietrafione. Damian Szymański i Bartosz Bereszyński zagrali znacznie gorzej niż Grzegorz Krychowiak i Tymoteusz Puchacz.
Przegraliśmy zasłużenie, ale trzeba podkreślić, że Belgowie trzy z sześciu goli strzelili po pięknych i mocnych strzałach z dystansu. Pamiętajmy, że przed meczem znakomita większość kibiców i obserwatorów była optymistycznie nastawiona do wystawionej "jedenastki", a po pierwszej połowie na pochwały zasługiwali Gumny, Żurkowski, Kamiński czy Szymański (Sebastian). Ale w drugiej połowie oni wszyscy już "oddychali rękawami", a kolejne tracone łatwo gole nie pomagały z utrzymaniem wysokiego morale i koncentracji.
Potwierdzają to pomeczowe słowa Michniewicza:
- Po zdobyciu drugiej bramki Belgowie zaczęli grać szybciej, a niektórym naszym piłkarzom z upływem minut brakował sił, dynamiki, pojawiły się proste błędy i to napędzało rywali. W dobrych momentach dla Belgów padały te bramki, bo jak tylko podnosiliśmy nieco głowę to traciliśmy bramkę. Każda kolejna odbierała nam może nie chęci, ale odbierała poczucie, że coś możemy w tym meczu zmienić.

W stronę Brzęczka czy w stronę Sousy

Wyszło na to, że na dziś, w meczu z rywalem ze światowej czołówki po prostu nie jesteśmy w stanie grać z taką intensywnością jak w pierwszej połowie. Innymi słowy - Czesław Michniewicz wybrał po prostu zły plan na ten mecz. Albo zrobił źle, nie zmieniając go w okolicach 60. minuty. Ale zmiana oznaczałaby jeszcze głębsze "murowanie" bez gwarancji korzystnego wyniku. Wszyscy pamiętamy jak wyglądały i tak przegrywane mecze z faworytami za kadencji Jerzego Brzęczka.
Michniewicz w tym meczu ewidentnie chciał zagrać z faworytem bardziej jak Paulo Sousa. Chciał z Belgami grać w piłkę. Tym razem boleśnie za to zapłaciliśmy, ale jedna porażka uczy więcej niż dziesięć zwycięstw. Szkoda tylko kibiców, którzy w środowy wieczór długo sprawiali, że naprawdę graliśmy u siebie.
Nauka na dalszą przyszłość to jedno, ale teraz przed sztabem jeszcze trudniejsze zadanie. Szybkiego wyciągnięcia wniosków i wdrożenia odpowiedniego (!) planu na mecz z Holandią. A to już w sobotę. Holendrzy są wypoczęci i pewni siebie. Od powrotu na ławkę Louisa van Gaala jeszcze nie przegrali. Pewnie z nami też nie przegrają, ale tu nie chodzi o punkty, tylko o to, jaką drużynę zobaczymy. Jak to mówią na Zachodzie - zaufajmy procesowi. Bo co nam zostało?

Przeczytaj również