Zatrudniony jak Santos, pokazuje mu miejsce w szeregu. Kraj i piłkarze go kochają. Ostatnio dał lekcję Polsce
Sylvinho, były piłkarz Barcelony czy Arsenalu, wszedł do reprezentacji Albanii wyważając drzwi. Pracuje tam dopiero od roku, ale już wyraźnie widać jego rękę, a przede wszystkim to, że potrafił poruszyć serca i umysły albańskich piłkarzy. Trafił na podatny grunt i czuje się tam jak ryba w wodzie.
Kariera piłkarska bardzo imponująca - Corinthians, Arsenal, Celta Vigo, Barcelona i Manchester City. Ale już ta trenerska... budząca wątpliwości. Sylvinho w reprezentacji Albanii to nie była oczywista kandydatura.
Rozgrzać serca i umysły
Zatrudniony 2 stycznia, zaczął kadencję od porażki z Polską na Narodowym. Później były cztery wygrane (z Mołdawią 2:0, z Wyspami Owczymi 3:1, z Polską 2:0 i z Czechami 3:0). Do tego remis z Czechami. Jeżeli argumentem dla Fernando Santosa był brak czasu i niewiele treningów, to wystarczy spojrzeć, co z Albanią zrobił Sylvinho. Brazylijczyk odnalazł się w bałkańskim kotle. Reprezentantom powtarza, że są wojownikami, walczą dla całego kraju. Podkreśla, że jest z nich dumny. Mówi publicznie, że się zakochał w tej całej mentalności. Dlatego zawodnicy daliby się za niego pokroić. Szybko kupił otoczenie osobowością. Rozgrzewa i tak już nagrzane serca i umysły. - Piłka nożna potrzebuje twojej duszy i serca. Dlatego tutaj jesteśmy - powiedział już na pierwszej konferencji prasowej na początku stycznia 2023 roku.
- Pod jego rządami staliśmy się zwartą grupą. Spędzamy razem dużo czasu i często rozmawiamy nawet poza boiskiem. Trener ciężko pracował, żeby scalić naszą grupę. Dzisiaj byliśmy zespołem i to od pierwszej do ostatniej minuty - ocenił po wygranym we wrześniu meczu z Polską Kristjan Asllani, 21-letni pomocnik Interu.
Trudno zaprzeczyć. Nie chcemy specjalnie wracać do wstydliwej klęski w Tiranie, ale była ona w pełni zasłużona. Bo gospodarze byli jednością, a Polacy indywidualnościami. Jedni wiedzieli, że potrzeba determinacji i zaangażowania, a drudzy myśleli, że sama technika i jakość klubów wystarczy, może się uda przebimbać 1:0. Walka, doskok, spójność, wiara w sukces, pójście jeden za drugiego. Wszystko na korzyść Albańczyków.
Ryzyk-fizyk
Z jednej strony wielka ekscytacja, bo Sylvinho to nie anonim. Grał w Arsenalu, Barcelonie, Manchesterze City. W Albanii zaś mieli dość starego systemu i grania wahadłami. Pomysł był taki, by przejść na formację 4-3-3 i zatrudnić dobrze zorientowanego w systemie fachowca. A skoro Sylvinho grał w Barcelonie…
Jego poprzednik Edouardo Reja prowadził zespół przez ponad trzy lata. Notował pojedyncze, ciekawe wyniki. Pamiętamy, jak Albańczycy próbowali wymieniać odważne podania na Stadionie Narodowym, stworzyli kilka szans, a kompletnie niezasłużenie przegrali aż 1:4. Nie było jednak w drużynie takiego poczucia jedności i przynależności, jak teraz. Bilans dziesięciu spotkań bez wygranej pogrzebał Reję. Gruzja, Islandia, Estonia, Arabia Saudyjska, Katar, Izrael. Z żadną z tych drużyn nie był w stanie wygrać.
Zatrudnienie Sylvinho budziło wątpliwości. Gdy pracując w Cortinhians przegrał derbowe spotkanie z Santosem, to kibice zaczęli krzyczeć, że jeśli nie zostanie zwolniony, to zniszczą stadion. Tak byli sfrustrowani. Przeplatał dobre wyniki z wtopami. Nie potrafił ustabilizować formy zespołu. Jeszcze trzy miesiące wcześniej ten sam Santos w derbach pokonał. Oczekiwania w takim klubie jak Corinthians potrafią jednak przeciążyć kręgosłup. Dla Brazylijczyka to bardzo przykre, bo tam się wychował i spędził prawie dziesięć lat, dopóki nie trafił do Arsenalu. Najbardziej ciekawe, że Albańczyków kupił charyzmą, wiarą i słowami, a w Brazylii właśnie mocno wątpiono, czy ma dostateczną charyzmę, żeby samodzielnie prowadzić taki klub. To już nie bycie asystentem Tite w reprezentacji, ale poważne wyzwanie.
Spalił się też w Lyonie, który poprowadził w 11 spotkaniach. 141 dni pracy. Z zaledwie dziesięcioma punktami po dziewięciu meczach, Lyon zaliczył najgorszy start od sezonu 1995/96. Sylvinho wyleciał po przegranych derbach z AS Saint-Etienne. Tylko punkt przewagi nad ostatnim w tabeli Strasbourgiem i Dijonem to była kompromitacja. Po ośmiu meczów bez wygranej w lidze szybko odeszły w zapomnienie wyniki 3:0 z Monaco i 6:0 z Angers w dwóch pierwszych kolejkach. Ale... ciekawą rzecz powiedział wtedy Memphis Depay:
- To nie wina trenera, że mieliśmy złe wyniki mecz po meczu. Ciągle powtarzam, że to zespół powinien wziąć odpowiedzialność. Bardzo mi go szkoda, że został poświęcony, bo uważam, że wniósł do zespołu prawdziwą pasję, dużą świeżość i całkiem nowe podejście. Ale zmiana wymaga czasu. Żal mi go, ale po jego pracy tutaj wiem, że w przyszłości dokona wielkich rzeczy.
Warto dodać, że Brazylijczyk wszedł do Lyonu sam, nie pozwolono mu wybrać pracowników, tylko zostawiono stary sztab, który się nie sprawdzał. Jak oczekiwać cudów?
Patrząc na Wengera i Pepa
Wiele nauczył się od Arsene'a Wengera już tylko przez samą obserwację:
- Cokolwiek wydarzyło się w zespole, Arsene tam był. Nie zaniedbał żadnego szczegółu. Miał wszystko pod kontrolą. To był pierwszy raz, kiedy widziałem trenera podejmującego decyzje dotyczące czegoś w rodzaju nowego obiektu treningowego, który budował wówczas Arsenal. Arsene wiedział również, jak kontrolować wszystko wokół piłkarza, ale bez przytłaczania, dobijania go. Dziś łatwiej to dostrzec, ale w latach, które spędziłem w Arsenalu - od 1999 do 2001 roku - bardzo niewielu trenerów tak robiło - mówił.
- Najbardziej zaskakującą rzeczą dla mnie był harmonogram przed meczami. Nigdy czegoś takiego nie robiłem w Brazylii. W Premier League mecze odbywały się zwykle wcześnie, od 15:00 do 17:00. Wieczorami nie rozgrywano zbyt wielu. Dojeżdżaliśmy do hotelu i... cała ekipa szła na spacer. Potem szliśmy do jakiegoś dużego pomieszczenia w hotelu i wszyscy na podłogę, żeby się rozciągnąć, trochę pomedytować, wykonywać różne ćwiczenia oddechowe. Wszystkim kierował Arsene. Miał wiele zalet, ale dla mnie najważniejszą jest ta, że w pracy z grupą wyprzedził wielu trenerów - opisywał w "The Coaches' Voice".
Sylvinho trafił do Arsenalu w 1999 roku, czyli już po dużych transformacjach Francuza i po pierwszym mistrzostwie Anglii w sezonie 1997/98. Kilka lat wcześniej starzy Brytyjczycy, przyzwyczajeni do swoich zwyczajów, ironicznie nazywali Wengera "Professeur", śmiali się z akcentu i tych wszystkich jego metod. Tony Adams, Martin Keown, czy inny Ray Parlour chcieli jeść fish and chips i cheeseburgery w McDonald’s, a tu im jakiś obcokrajowiec wciskał warzywa gotowane na parze i zabraniał pić napojów gazowanych. Ale w 1999 roku, zamiast tego śmiechu zażenowania za plecami, słynny menedżer budził już respekt, bo rewolucyjne na tamten czas metody się sprawdzały.
Gdy Sylvinho został zwolniony z Lyonu, Wenger wysłał mu wiadomość. Pouczał go, by nie wątpił w swoje umiejętności i odszedł z podniesioną głową. Guardiola z kolei wpoił Brazylijczykowi głód i pasję, wyzwolenie dodatkowej energii, motywacji. W 2020 roku obecny selekcjoner Albanii opowiadał o tym w "Daily Mail" na przykładzie jednej, konkretnej piłki i akcji, w której myślisz: "Ku..., ta piłka jest moja, muszę ją wygrać". Osławione i oklepane jest też rondo, w Polsce znane jako "dziadek":
- Zawodnicy z innych kultur piłkarskich mówią: “no cóż, to na rozgrzewkę”. Ale rondo Guardioli to nie rozgrzewka, to praca. W tych ćwiczeniach są pewne koncepcje, które można zastosować podczas meczów. I jedno powiem: bez duszy, bez pasji bardzo trudno to osiągnąć - mówił Sylvinho.
Dusza, pasja, serce, głód.
A dlaczego Zabaleta?
Gdyby nie Pablo Zabaleta, nie byłoby wielkiego Sergio Aguero ani też wielu Argentyńczyków w Manchesterze City, a i hiszpańskojęzyczni zawodnicy nie czuliby się tam tak dobrze. "Zabman" był spoiwem, kumplem, tłumaczem i równym gościem. Są tacy piłkarze, którzy stają do wywiadu, mimo wybitnie niesprzyjających okoliczności. Fatalny mecz, fatalne nastroje, fatalna pogoda. Zabaleta nigdy nie odmawiał. Każdy dziennikarz go szanował, miał z nim jakąś prywatną anegdotę. Nie dało się po nim poznać, że to profesjonalny zawodnik. Zero wywyższania się, epatowania sławą. Można nawet powiedzieć, że nie pasował do wielu gwiazd City, dlatego do dziś cieszy się tak ogromnym szacunkiem. Wszyscy chowali się za murami rezydencji w Cheshire, byli dla kibiców nieosiągalni, zamykali w bańce. On nie. Mieszkał na przedmieściach Manchesteru w Didsbury. Do Manchesteru trafił jeden dzień przed szejkiem Mansourem.
Angielskiego uczył się... w pubach, normalnie rozmawiając z kibicami. To nic, że dukał. Chciał się nauczyć, przyswoić kulturę. Niedaleko znajdował się pub o nazwie "Barleycorn". Kończył trening i szedł tam się zrelaksować z Christel Castano, wtedy jeszcze narzeczoną, później żoną. Znajdą się pewnie fani klubu, którzy przegadali z nim trochę czasu, uczyli go historii Manchesteru City, tłumaczyli, co dla nich znaczy Oasis i bracia Gallagher. A on kupował piwo, jakieś żarcie, słuchał, rozmawiał i przychodził regularnie na partyjki bilarda z dziewczyną. Ona zresztą odbyła staż w “Manchester Evening News”. Pablo bohaterem i legendą City został nie przez to, ile strzelił goli, ile rozegrał spotkań, ale przede wszystkim za to, jakim był kulturalnym, pomocnym i dobrym człowiekiem. Do tego na boisku wykazywał się wyróżniającą pasją i zaangażowaniem, nie odstawiał nogi. Takich uwielbia się podwójnie. Takich uwielbia sam Sylvinho. Pablo podkreśla, że jest "Mancunian", czyli po prostu mieszkańcem Manchesteru. Przesiąkł.
Po zakończeniu kariery był ekspertem telewizyjnym, natomiast asystowanie Sylvinho w reprezentacji Albanii to nowa droga, nowy pomysł i nowe wyzwanie. Jak na razie, ta trochę spontaniczna korelacja Brazylijczyka i Argentyńczyka działa jak należy. Ten akapit jest po to, by zrozumieć, jaki charakter ma Pablo, jak bezpośrednim, empatycznym i otwartym jest człowiekiem, ale jednocześnie bardzo prostym, nie owijającym jakiejś piłkarskiej filozofii w piękne słowa. Wystarczy zamienić z nim dwa zdania i gęba się cieszy. Na zgrupowaniach Albanii musi być podobnie.
Po awans
Albania może już się cieszyć. Aby awansować na EURO 2024, nie musi nawet wygrać z Mołdawią w Kiszyniowie, spokojnie wystarczy jej tylko zwycięstwo u siebie z Wyspami Owczymi. W kraju święto, ale Sylvinho bardzo tonuje te nastroje, śmiertelnie poważnie podchodzi do sparingu z Bułgarią.
- Słowo "towarzyski" dla mnie nie istnieje. Mecze towarzyskie to najwyżej gra 11 na 11 przeciwko sobie na treningach. Mogą wystąpić trzy, cztery, maks pięć zmian. Uszanujemy kluby i graczy, którzy grają co trzy dni, ale nie wprowadzimy zbyt wielu zmian, bo jest to okazja do sprawdzenia zmienników i kontynuowania procesu rozwoju. Wysłaliśmy też człowieka, żeby obserwował Bułgarię, dlatego że maksymalnie szanujemy ten mecz i chcemy dać z siebie wszystko.
- Nie osiągnęliśmy jeszcze celu. Powiedziałem, że przebyliśmy bardzo pozytywną podróż, ale wyścig nadal trwa. Dopiero w listopadzie, kiedy w pełni zapewnimy sobie bilet na EURO, zaczniemy myśleć o tym, jak daleko możemy zajść. Do listopada nie możemy myśleć o Niemczech, bo jeszcze tam nie jesteśmy. Jeszcze raz - nasza podróż się nie skończyła i codziennie rozmawiamy o przygotowaniach do dwóch listopadowych spotkań. Zawodnicy grają sercem i duszą i pocą się na murawie.
Dusza, pasja, serce, głód.