Miał podbić Premier League, nie odnalazł się w Legii Warszawa. Nieudany chiński eksperyment Manchesteru United
Skończyłeś 19 lat i marzysz o wielkiej karierze. Nagle dostajesz ofertę z Manchesteru United. „Czerwone Diabły” widzą w tobie największy talent z twojej części świata. Masz zostać pierwszym reprezentantem ponadmiliardowego kraju na Old Trafford. To niesamowita sprawa nie tylko dla ciebie, ale i dla milionów rodaków. Możesz sądzić, że zaczyna się wspaniała przygoda. Tymczasem za kilka lat wylądujesz w... Legii Warszawa. I odbijesz się od niej, kontynuując drogę w dół. Brzmi deprymująco? Oto historia jednego z największych niewypałów transferowych angielskiego klubu.
Można być niemal pewnym, że zimą 2004 roku Dong Fangzhuo chodził po wodzie. Został pierwszym w historii Manchesteru United Chińczykiem. Ba, pierwszym piłkarzem ze wschodniej Azji, który podpisał kontrakt z ówczesnymi mistrzami Anglii. Jego losami żył cały kraj, z miejsca stał się gwiazdą w ojczyźnie. A “Czerwone Diabły” zyskały nie tylko młodego, perspektywicznego piłkarza, ale też przepustkę na niesamowicie istotny pod względem marketingowym rynek.
Transfer „dla koszulek”
Pół miliona funtów, które otrzymała drużyna Dalian Shide, nie było dla Anglików wielkim wydatkiem. Nawet jeśli zapłacono tyle za piłkarza, który nie dostał od brytyjskich władz pozwolenia na pracę. Tak, nastolatek nie mógł grać dla United, bo... osiągnął za mało, aby przekonać urzędników państwowych do wydania zgody. Pojawiły się więc podejrzenia, że o kupnie nie zadecydowały aspekty sportowe, a raczej promocja marki. Tego zapewne nigdy się nie dowiemy.
Możemy jednak porozmawiać o faktach. A te są takie, że Dong na włączenie do kadry zespołu Sir Alexa Fergusona musiał czekać aż trzy lata. Zawodnik, o którego Anglicy wygrali rywalizację z Realem Madryt i Interem Mediolan, spędził je na wypożyczeniu w belgijskim Royal Antwerp. Drużynie długo korzystającej na swoich relacjach z ekipą z Manchesteru. Pierwsze, niezbyt owocne sześć miesięcy, Chińczyk grał w tamtejszej ekstraklasie. Potem jego tymczasowa ekipa spadła. Na niższym poziomie czuł się już zdecydowanie lepiej.
W 62 meczach na zapleczu Jupiler League strzelił 33 gole. W 2005 roku znalazł się na 12-osobowej liście nominowanych do miana najlepszego młodego zawodnika świata według FIFPro. Towarzystwo miał zacne: Wayne Rooney, Cristiano Ronaldo, Bastian Schweinsteiger, Cesc Fabregas, Arjen Robben... W końcu dostrzegł go też selekcjoner reprezentacji Chin. To pomogło w otrzymaniu pozwolenia. Przyznano je w trakcie kampanii 2006/07. Niespełna 22-latek został ściągnięty na Wyspy Brytyjskie, z dorobkiem 11 bramek w 15 meczach w ciągu połowy sezonu. Jego sen miał się spełnić. W końcu czekała na niego szansa gry pod wodzą Sir Alexa Fergusona.
W wyścigu do debiutu w koszulce z diabełkiem na piersi wyprzedził go kupiony w międzyczasie Park Ji-Sung, a zatem nie został pierwszym piłkarzem z Azji Wschodniej, który zagrał dla United. Dong jednak doznał tego zaszczytu jako pierwszy Chińczyk. 9 maja 2007 roku na Stamford Bridge. „Czerwone Diabły” miały już zapewnione mistrzostwo i szykowały się do starcia z „The Blues” w finale FA Cup. Obie strony wyszły więc w nieco eksperymentalnych zestawieniach, a Fangzhou został przywitany... szpalerem dla zdobywców tytułu.
Pobudka ze snu
To jednak było najmilsze wspomnienie z gry w koszulce United. Kibice z niecierpliwością czekali, aby zobaczyć chińską nadzieję w akcji. Tymczasem debiut zakończył się... nudnym bezbramkowym remisem (w końcu obie drużyny miały kompletnie inne priorytety). Potem Dong wystąpił jeszcze dwa razy w następnym sezonie. Najpierw w kompromitującej porażce z drugoligowym Coventry City w Pucharze Ligi, a później w starciu z Romą w Lidze Mistrzów.
Właściwie cały czas na Old Trafford spędzał w rezerwach albo gabinetach lekarskich. Miał trudności z odnalezieniem się w nowych realiach. Nie znalazł zbyt wielu znajomych, z rodziną, u której mieszkał, porozumiewał się początkowo na migi, bo w ogóle nie znał angielskiego. Nie nawiązał zbyt wielu nowych znajomości, krewni pozostali w ojczyźnie. W efekcie podczas pewnych Świąt Bożego Narodzenia o towarzystwo dla swojego podopiecznego zadbał sam Sir Alex Ferguson, kontaktując go ze znajomym, który również spędzał je samotnie.
Wszyscy chcieli, aby Dongowi się udało, ale środowisko było niesamowicie wymagające. Przyzwoitych występów w przedsezonowych tournee nie udało się przekuć w podobną formę w trakcie kampanii. Darren Fletcher opowiadał o tym na łamach „The Athletic”:
- Dongowi było trudno. Mówimy o okresie, w którym w Manchesterze United rywalizacja o skład była szalona. Z Dongiem jednak coś było na rzeczy. Był agresywny, szybki, miał świetny strzał. Pokazywał wiele zalet. Wciąż jednak uczył się gry i niektórych jej aspektów.
Zdaniem Szkota o niepowodzeniu zawodnika zadecydowało właśnie to, że ten nie mógł odnaleźć się na Wyspach:
- Pewność siebie jest niesamowicie ważna dla każdego młodego piłkarza, zwłaszcza jeśli uczysz się nowego języka i kultury. Trudno tak po prostu powiedzieć, że ktoś nie był wystarczająco dobry. Od drużyny Manchesteru United nie dzieliła go przepaść. Nie widziałem powodu, dla którego miałby sobie nie poradzić gdzie indziej. Po powrocie do Azji jednak już praktycznie go nie widzieliśmy i o nim nie usłyszeliśmy.
Podobną opinię na temat piłkarza wyraził w rozmowie z serwisem Andy Welsh, który jako wysłannik „Czerwonych Diabłów” zajmował się ich graczami w Antwerpii. W Belgii problemem dla młodziana było również to, że w belgijskim mieście mieszkało wielu Chińczyków, którzy oczywiście usłyszeli o swoim rodaku i wykazywali ogromne zainteresowanie jego osobą, co tylko potęgowało presję.
Nadeszła jednak bolesna pobudka z pięknego snu. Latem 2008 roku United rozwiązało umowę z 23-letnim napastnikiem, który przez kilka poprzednich miesięcy pauzował z powodu urazu kolana. Swojego eks-zawodnika ściągnęło z powrotem Dalian Shide. Jak mówi legenda, zwracając Anglikom kwotę otrzymaną za niego cztery i pół roku wcześniej, gdyż władze angielskiej drużyny zawiodły się na swoim nabytku. Tak zakładała dżentelmeńska umowa.
Pora na... Legię
Dong pozostał w Chinach przez półtora roku. Potem postanowił powrócić do Europy, a wybór padł na... Polskę. 25-latka ściągnęła w połowie sezonu 2009/10 Legia Warszawa, w której składzie wciąż widniały nazwiska takie jak Takesure Chinyama, Marcin Mięciel, Bartłomiej Grzelak czy Adrian Paluchowski. Chińczyk miał stanowić wzmocnienie, nie chodziło tylko o CV. Pierwsze wrażenia sztabu szkoleniowego, przynajmniej oficjalnie, były pozytywne.
W Dongu widziano również szansę na zbudowanie światowej marki „Wojskowych”, podobnie jak niedawno w przypadku Lechii Gdańsk i Egy’ego Maulany. W przeciwieństwie jednak do Indonezyjczyka, gracz stołecznego klubu znajdował się na etapie kariery, w którym należało od niego oczekiwać tego, że okaże ważnym ogniwem pierwszego zespołu. Tymczasem on po prostu rozczarował i nie był w stanie nawet podjąć rywalizacji z konkurentami do miejsca w składzie.
Zagrał jedynie cztery razy, nie miał udziału przy żadnej bramce. O pobycie w Polsce trudno właściwie powiedzieć cokolwiek. Jeśli wspomina się go u nas w kraju, to raczej w zestawieniach najgorszych transferów Legii. Pozyskano go za darmo, a zatem praktycznie bez ryzyka, przy potencjalnie dużych korzyściach - nawet jeśli niezbyt prawdopodobnych - ale wszyscy spodziewali się, że pokaże chociaż „coś”. To, że nie udało mu się u nas, nie było przypadkiem. Do końca swojej przygody z futbolem Dong błąkał się po klubach, w których nie potrafił zagrzać miejsca na dłużej.
Próby odnalezienia się w Portugalii i Armenii nie trwały nawet sezon. Potem powrócił jeszcze do swojej ojczyzny, grając w Hunan Billows i bardziej znanym Hebei Zhongji (przemianowanym na Hebei China Fortune), w którym minął się z dawnym kolegą, Miroslavem Radoviciem. Jeśli spojrzymy na jego statystyki na Wikipedii, to dowiemy się, że poza pobytem w Belgii strzelił zaledwie 17 bramek w klubowych rozgrywkach, chociaż liczby te różnią się w zależności od źródła.
Nie różni się za to jedno. Wszyscy są zgodni, że Dong nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Że gdyby zdołał dostosować się do realiów życia na Starym Kontynencie, nie stracił wiary w siebie i miał trochę więcej szczęścia, jeśli chodzi o zdrowie, to zostałby piłkarzem na przyzwoitym europejskim poziomie. A tak? Skończył karierę przed 30-tymi urodzinami, a najgłośniejsze związane z nim wzmianki w mediach dotyczyły udziału w teleturnieju, w którym uczestnicy... przechodzili operacje plastyczne.
I chociaż były piłkarz zaprzeczył temu, że poddał się zabiegowi, to fakt, że właśnie w taki sposób zaistniał w prasie (choć brukowej) po raz ostatni, pokazuje, jak bardzo mu się nie udało. I może i nie ma czego żałować, bo w końcu zagrał dla Manchesteru United, ale mógł osiągnąć zdecydowanie więcej. Niestety, cała jego przygoda z futbolem pełna było różnych „ale”. I to te „ale” przeważyły.
Dlatego też dziś jest „tylko” jedynym Chińczykiem w historii „Czerwonych Diabłów”. Jednym z ich największych niewypałów transferowych. A jego największa zasługa dla piłki to wspieranie rozwoju młodzieży w rodzinnym regionie. Bo właśnie tym zajmuje się teraz.
Kacper Klasiński