Messi już teraz jest największym piłkarzem w historii. "Nawet porównania do Maradony ustały"
Zawsze lubił znikać z meczu, a potem wracać z hukiem. Jest terminatorem i kolekcjonerem rekordów. A teraz znowu idzie na randkę z przeznaczeniem. Maradona zbudował piękniejszy mit, Ronaldo wyznaczał trendy, ale to Messi jest największym piłkarzem w historii. Finał w Katarze niczego w tej kwestii nie zmieni.
Baletmistrze tańczą lekko. Kto uwierzy, że już wszystkie sztuczki widział, jest pierwszym, który się nabierze. Pewnie jest za późno, ale ostatni mecz Messiego na mistrzostwach świata powinien mieć 20 dodatkowych kamer i rejestrować każdy jego ruch jak u Zinedine’a Zidane’a w filmie “Portret XXI wieku”. Kiedyś zatęsknimy: odpalimy na Youtubie kompilacje i powiemy, że nikt na boisko nie patrzył w ten sposób. Ten mundial znowu przenosi nas w głąb pięknego umysłu Argentyńczyka - najlepszego diagnostyka gry, który nawet drepcząc z urazem ustawi się tak, by dalej siać strach w głowie rywala.
Mecz z Chorwacją też pod tym względem miał swoją dramę. Scena, gdy Messi łapie się za udo, momentalnie przywołała najgorsze myśli. Widzieliśmy grymas bólu, twarz chowaną w dłoniach i konsternacje Argentyny. Ale w tym też objawia się wielkość Messiego. Że ani przez moment nie rozważał zejścia z boiska, a potem z wielkim impetem wykorzystał rzut karny. Nie ma wątpliwości, że w Katarze znowu widzimy go w pełnym blasku i że jest to jego najlepszy mundial w karierze. Widać w nim mądrość weterana wymieszaną z energią młodzieńca. Widać też jak cały zespół wyczuwa wagę momentu: grają dla siebie, ale też dla Messiego. Grają dla najlepszych kibiców w Katarze, dzięki którym pieśń “Muchachos” staje się hymnem tego turnieju.
Naznaczeni
Te obrazkami zostaną z nami na zawsze: stadion Lusail, morze fanów w kolorach bieli i błękitu, a przed nimi Messi jako GOAT. On dyktuje rytm trybun napędzonych radością po awansie do finału. Te tańce zdają się nie mieć końca, bo też sami piłkarze chcą jak najdłużej rozkoszować się chwilą zamiast od razu gnać do szatni. Właśnie po to jest mundial: żeby poczuć historię na własnej skórze. Żeby eksponować pasję do piłki i tworzyć sceny poruszające duszę. Argentyna ma 47 milionów mieszkańców i gdyby mogła, cała byłaby teraz w Katarze. Zamiast tego mamy zdjęcia z placów Buenos Aires albo Cordoby - wszystkie wypełnione tak, że szpilki wetknąć się nie da.
Im się ten mundial po prostu należy. Przegrali finał w 2014 roku. Na tym samym etapie polegli też w Copa America rok i dwa lata później. Dzisiaj podchodzą do gry bez tego ciężaru, bo nakręca ich wygrana Copa z 2021 roku. To tam Leo Messi zdjął kamień młyński z szyi. Zalał się łzami i wreszcie przestał słyszeć, że coś robi za mało. Od kiedy pamięta, dźwiga oczekiwania połowy świata, ale nic nie dotyka go tak bardzo jak krytyka we własnym kraju. Zaraz po mundialu w Rosji syn spytał go: “tato, dlaczego tak cię obrażają?”. Wzruszał wtedy ramionami i szedł dalej. Dzisiaj dziennikarka po meczu z Chorwacją mówi mu: “Naznaczyłeś nas wszystkich, dziękuję ci”. Messi jest w tym wywiadzie traktowany jak Bóg: jak ktoś, kto zalał marzeniami miliony ludzi i nie ma znaczenia, czy wygra niedzielny finał, czy nie.
Dowóz zawsze na czas
Jego dziedzictwo jest już wyryte w kamieniu. Jest bezpieczne jak kasa w szwajcarskim banku. Być może dawniej piłkarze potrzebowali mundialu, żeby zostać zapamiętanym na wieki, ale to są stare baśnie. Dzisiaj jest Internet i taśma produkcyjna meczów co trzy dni. Cały świat pod globalną lupą, a on od prawie dwóch dekad - mówiąc językiem korporacji - dowozi. Ma w domu siedem Złotych Piłek i cztery medale Ligi Mistrzów. Strzelił 790 goli, a genialnych akcji zrobił tyle, że ta z ośmieszeniem młodego Gvardiola nie znalazłaby się w pierwszej trójce. Wydawało nam się, że “stary” Messi już nie drybluje - no to mamy. Tutaj znowu był jak dawny on: twardo trzymający się na nogach, od początku z jasnym kierunku biegu i pomysłem jak wykiwać wszystkich.
Jest coś symbolicznego w tym, że zrobił to przeciwko najlepszemu obrońcy turnieju. Przyspieszył w meczu, w którym wydawało się, że poza dreptaniem i błyskawicznością myślenia więcej nie zaproponuje. Ten turniej pokazuje jak bardzo może kształtować mecze na własną modłę i naginać jego granice. Przecież gdyby nie magiczne dotknięcie w spotkaniu z Meksykiem, Argentyny pewnie nie byłoby już na turnieju. Paraliż puścił dopiero po ponad dwóch godzinach gry w Katarze - właśnie za sprawę Leo, który po porażce z Arabią do każdego meczu podszedł jak do finału i każdy wygrał. “Na co się patrzysz, idioto?” rzucone do Wouta Weghorsta i uwiecznione w formie mema to też będzie obrazek tego turnieju. Messi jest liderem wszędzie. Jest jak ojciec tej wesołej gromady, która piłkarsko nie wygląda tak blado jak osiem lat temu. W końcu jest z kim grać.
Dycha z puestitos
Dobrze się stało, że po tylu latach widzi to też jego ojczyzna. W Buenos Aires można spotkać wielkie figury nadmuchiwanego Leo, który unosi się nad tłumem i pozuje do zdjęć. Koszulek podobno nie ma już w ogóle - chyba, że podróbki wiszące na linkach do prania w “puestitos”, czyli przydrożnych straganach. Ten kraj, gdzie za największy banknot 1000 pesos kupisz co najwyżej kanapkę, bo inflacja wynosi ponad 100 procent, od roku tonie w piłkarskiej ekstazie. Wszyscy są w rodzinie La Scalonety. I nawet porównania Messiego do Diego ustały, bo ten spogląda już tylko z niebios.
Przede wszystkim to są postaci z dwóch innych epok, światów tak nieporównywalnych, że oraz więcej ludzi rozumie, że szukanie tutaj punktów stycznych to droga donikąd. Większy narodowy mit stworzył Maradona, to jasne. Wygrał mundial i był postacią popkultury. Ale to za Messim stoi liczba trofeów, absurdalnych rekordów i wszystko to, gdzie możemy użyć lupy i linijki. Wygranie mundialu byłoby ukoronowaniem tej pięknej i najlepszej ze wszystkich karier. Byłoby dogonieniem przeznaczenia. Puentą, na którą piłka zasługuje.
Autor jest dziennikarzem Viaplay.