Marzył o Złotej Piłce, kontuzje zniszczyły go do cna. Diament Wengera potrafił zachwycać. "Nie miałem limitów"
Gdyby nie ciągłe kontuzje, mógłby zrobić wielką karierę. A może po prostu: zrobiłby wielką karierę. Marzył o Złotej Piłce. Kibice Arsenalu do dziś żałują, że wybitnego piłkarza zabrało im jego kruche zdrowie. Ale Abou Diaby naprawdę był kozakiem.
Na pewno kojarzycie popularne zestawienia czy jedenastki z piłkarzami, którzy nie zrobili karier na miarę własnego potencjału. Abou Diaby jest w nich pewniakiem. Francuz to żelazny przykład zawodnika wrzucanego do futbolowego worka z napisem “what if…”. Co by było, gdyby nie był tak podatny na kontuzje? Co by było, gdyby 30 kwietnia 2006 roku nie padł ofiarą brutalnego, bezsensownego ataku?
- Gdzie bym zaszedł bez kontuzji? Nie miałem limitów. Marzyłem o Złotej Piłce - wspominał po latach.
Ten koszmarny dzień
Diaby jako dzieciak grywał w juniorskich ekipach Paris Saint-Germain, a później przeszedł do Auxerre. To w tym klubie zadebiutował w Ligue 1 i to stamtąd wyciągnął go zimą 2006 roku mający genialne oko do talentów Arsene Wenger. Gdy legendarny menedżer zabierał rodaka do Londynu, ten miał na koncie ledwie dziesięć meczów w pierwszym zespole Auxerre. Wenger wiedział jednak, że ma do czynienia z niezwykle uzdolnionym 19-latkiem. Arsenal wyłożył na stół śmieszne dwa miliony funtów. Niewiele jak na “nowego Patricka Vieirę”. Diaby był bowiem zapowiadany jako idealne zastępstwo za słynnego pomocnika, który pół roku wcześniej, po blisko dekadzie, opuścił Highbury i przeszedł do Juventusu.
Nowy diament Wengera szybko wskoczył do składu i regularnie grał. Od razu przypadł do gustu kibicom. Dał się poznać jako szybki, silny środkowy pomocnik, z techniką, wizją, dryblingiem. Powiedzielibyśmy: idealny box-to-box. Widać było, że ma papiery na naprawdę poważne granie. Jego piękny sen przerwały wydarzenia z 30 kwietnia 2006 r. Trzy i pół miesiąca po transferze. Niespełna miesiąc po pierwszym golu dla “The Gunners”. Arsenal mierzył się wówczas na wyjeździe z ostatnim w tabeli Sunderlandem. Thierry Henry i spółka szybko zamknęli wynik, do przerwy było 3:0. W drugiej połowie gospodarze dogorywali, sędzia powoli garnął się do ostatniego gwizdka. I wtedy nastał koszmar Diaby’ego. Już w doliczonym czasie gry Francuz padł ofiarą brutalnego, idiotycznego faulu Dana Smitha. Smith bezmyślnie zmasakrował nogę zawodnika Arsenalu. W środku boiska, tuż przed końcem dawno rozstrzygniętego spotkania. Krzyk Abou doskonale słychać na poniższym wideo (boli od samego patrzenia):
Smith za bandyterkę dostał tylko żółtą kartkę, a Diaby czekał na diagnozę. Do Londynu wrócił samochodem, w pozycji leżącej. Werdykt był jak wyrok, choć sam piłkarz jeszcze nie wiedział, jak bardzo to wpłynie na jego karierę. Ale złamanie kostki z przemieszczeniem to nie były przelewki. Musiał pauzować osiem miesięcy. Ominął finał Ligi Mistrzów. Aby wrócić do sprawności, potrzebował aż trzech operacji.
- Miałem wtedy 19 lat. Myślałem: ok, mam kontuzję, wyleczę się i wrócę na boisko. Ale po powrocie czułem, wiedziałem, że coś jest nie tak. Straciłem mnóstwo elastyczności w uszkodzonej kostce. Nie byłem tak szybki jak wcześniej. Czułem, że coś się zmieniło - opowiadał Diaby dla klubowych mediów Arsenalu. - To zdecydowanie miało gigantyczny, uderzający wpływ na moją karierę. Zanim doznałem tej kontuzji, nie wiedziałem, czym są urazy mięśniowe. Później, po tym zdarzeniu, było ich znacznie więcej. (...) Zacząłem odnosić kolejne, częste kontuzje, miałem urazy mięśniowe - to absolutnie było spowodowane tamtą kontuzją kostki.
Najlepsza wersja
Diaby był nękany przez kolejne urazy. W 2007 r. wrócił na boisko zimą, powoli wracał na właściwe tory. Jesienią zdobył piękną bramkę z Derby County, najładniejszą w barwach “Kanonierów”.
Niestety, niedługo po tym golu znów stracił dwa miesiące. W 2008 r. pauzował od wiosny do jesieni, łącznie pół roku. Arsene Wenger był jednak cierpliwy. Wiedział, kogo ma pod ręką. Wiedział, że warto na Abou czekać. W końcu wydawało się, że francuski pomocnik zostawił problemy za sobą. Wiosnę 2009 r. przeszedł bez szwanku. W sezonie 2009/10 mógł być najlepszą wersją siebie. I był. Rozegrał 40 meczów, co przełożyło się na ponad 3000 minut. Brylował. Urazy odpuściły. Diaby sam mówił, że to jego najlepszy czas w karierze.
- Na koniec tamtego sezonu moje ciało nie dawało żadnych symptomów problemów. To było fantastyczne uczucie. Miałem wtedy rozmowę z Arsenem Wengerem, który zapytał mnie, czy jestem gotowy, by wznieść się na następny poziom gry. Odpowiedziałem, że to mój nadrzędny cel. Sezon 2010/11 rozpoczął się świetnie, ale po tym, jak wszedłem na boisko z Boltonem (11 września - przyp. red.), zostałem sfaulowany i ucierpiałem. To zdarzenie zniszczyło mój cały sezon i spowodowało kolejne problemy. Zacząłem mieć kłopoty ze ścięgnem udowym, co nigdy wcześniej mi się nie zdarzało - tłumaczył w 2016 r. na łamach France Football.
Kolejny sezon, 2011/12, też mógł spisać na straty. Doskwierały mu kłopoty z mięśniami, z łydką, miał operację kostki. Na boisku pojawił się pięciokrotnie, nie dobił nawet do 100 minut. Ale znów potrafił się podnieść. Latem 2012 r. przepracował okres przygotowawczy, wrócił do podstawowego składu. I 2 września rozegrał chyba najlepszy mecz w barwach Arsenalu. Przeciwko Liverpoolowi przypomniał, jakim miał, jakim mógł być piłkarzem. Zagrał po prostu fenomenalnie. Zjadł środek pola.
Demony
Niestety, zaraz po koncercie na Anfield znów odezwały się znajome demony. Całą jesień Diaby stracił z powodu urazu uda. Zimą wrócił, Wenger dalej mu ufał, ale w marcu 2013 r. Francuz dostał kolejnego gonga. Doznał wtedy drugiej w życiu niezwykle poważnej kontuzji - zerwał więzadła krzyżowe. Mówił, że to był jedyny moment, kiedy naprawdę chciał skończyć karierę.
Przeszło mu po 48 godzinach. Znów zaczął morderczą rehabilitację. Walczył, choć w międzyczasie zmarła jego ukochana mama, wzór i autorytet.
- Kiedy jesteś przez dłuższy czas kontuzjowany, często jesteś z boku, poza grupą. Czujesz się trochę samotny. A gdy te kontuzję się nawarstwiają, ten czas samotności się wydłuża. A przecież kiedy pojawiasz się rano na treningu, czerpiesz radość z tego, że masz piłkę przy nodze, że jesteś na boisku z przyjaciółmi, by dzielić z nimi te najlepsze momenty, jak i te najtrudniejsze. Patrzenie na to wszystko z zewnątrz spowodowało moją izolację - opowiadał Abou. - Miałem w Arsenalu czas, gdy nie byłem w stanie oglądać z trybun naszych meczów. To było zbyt trudne, by się pogodzić z tym, że nie gram. Zawsze mnie pytano: kiedy wrócisz? Ale nigdy nie popadłem w depresję - dodawał.
Po zerwaniu więzadeł Diaby nigdy już jednak nie pełnił istotnej roli w ekipie Wengera. W maju 2014 r. wrócił symbolicznie na ostatnią ligową kolejkę, menedżer dał mu kilkanaście minut przeciwko Norwich. Z kolei sezon 2014/15 stracił przez kontuzję łydki. W Premier League nie wystąpił ani razu. Skończyło się na 67 minutach w Pucharze Ligi i kilku szansach w rezerwach. Ostatni oficjalny mecz dla Arsenalu Francuz rozegrał 23 września 2014 r. Latem 2015 r., po dziewięciu i pół roku, odszedł z klubu. Skończył mu się kontrakt. Zostały po nim efektowne kompilacje, nostalgia i wspomniane “what if…”. Dla “Kanonierów” zagrał 180 razy. Daje to mniej niż 20 występów rocznie. Niektórzy szydzili, że jest “szklanką”.
- Opinia publiczna i media nie mają pojęcia, ile czasu poświęciłem każdego dnia mojego życia, by próbować wrócić [do gry]. Widzieli tylko wierzchołek góry lodowej - odpowiadał krytykom, podkreślając, że zawsze był człowiekiem nieustępliwym, pełnym wiary, na co wpływ miała jego matka, religia, a także hartujące dorastanie na przedmieściach Paryża.
Wielkość
Gdy Diaby opuszczał Londyn, nie miał jeszcze 30 lat. Nie planował się poddawać, mimo że kontuzje pożarły mu karierę. Podpisał kontrakt z Marsylią. Wierzył w odwrócenie złej karty. Pech jednak nie odpuszczał. Znów drogę Abou wytyczyło kruche zdrowie, zniszczone latami urazów od uda po kostkę. Dla Olympique przez dwa lata zagrał tylko sześć razy. Odszedł, a w lutym 2019 r., jako 32-latek, ogłosił oficjalne zakończenie kariery. Niespełnionej, krętej, rodzącej pytania. Czy musiało tak być? Gdzie zaszedłby Diaby, gdyby nie brutalny faul Dana Smitha z 30 kwietnia 2006 r.? Jak wiele by osiągnął?
- Zawsze miałem wielkie ambicje, chciałem być jednym z najlepszych na swojej pozycji. Miałem potencjał, by to osiągnąć. Nie mówię tego, by się wywyższać - podkreślał piłkarz. - Żałuję, że ominąłem EURO 2012, MŚ 2014 i inne wydarzenia. To są niezwykle ważne chwile w karierze. Mówiłem do siebie: mogłeś tego dokonać, mogłeś tam być.
Abou Diaby do dziś cieszy się ogromną sympatią kibiców Arsenalu. Londyn zawsze będzie jego drugim domem. A sam Francuz po karierze nie zniknął z życia publicznego. Wręcz przeciwnie. Prężnie działa jego Abou Diaby Foundation, która walczy z ubóstwem w Azji i Afryce i oferuje dotkniętym biedą ludziom pracę i szansę, by normalnie, godnie żyć.
Może Diaby nie został wielkim piłkarzem. Ale ma wielkie serce.