ŁKS w Ekstraklasie, Widzew w II lidze. Pierwsi poszli po rozum do głowy, drugich pokonała pycha
Dlaczego ŁKS świętuje awans do Ekstraklasy? Ponieważ poszedł po rozum do głowy i wypracował optymalny schemat budowy klubu. Dlaczego Widzew przez kolejny sezon będzie musiał tułać się po boiskach II ligi? Ponieważ presja okazała się zbyt duża. Kubeł zimnej wody na pewno się widzewiakom przyda.
Podobną drogę przeszło już kilka polskich klubów. Najpierw idiotyczne decyzje, potem jeszcze bardziej idiotyczne próby ratowania skóry, ostatecznie upadłość, bankructwo i banicja na obrzeża rodzimej piłki. Tak upadała Lechia Gdańsk, Pogoń Szczecin, Lech Poznań, Ruch Chorzów, Polonia Warszawa. Tak też upadały dwa łódzkie kluby, jakże zasłużone dla polskiej piłki przecież.
Oba więc musiały spróbować się podnieść i wrócić na ligowe salony. Ale jak to zrobić, skoro w portfelu jedynie kurz? Z głową. Chłodną najlepiej. To udało się ełkaesiakom, którzy skupili się na konkretnym celu, zbudowali konkretny plan działania. Widzewiacy zaś zbytnio się nagrzali na to, aby znów grać o najwyższe cele. No i się przegrzali. Przegrzali też swoich zawodników, których zjadła presja i po prostu nie dorośli jeszcze do... nawet I ligi.
ŁKS – dlaczego się udało?
Kiedy ŁKS w 2012 roku spadł z Ekstraklasy po zaledwie sezonie, stwierdzono, że tak być nie może. Że trzeba jak najszybciej wrócić do elity. To nie było dobre. Okazało się, ze życie ponad stan zakończyło się ogłoszeniem bankructwa po 22. kolejce I ligi. Łodzianie wycofali się z rozgrywek i kolejny sezon zaczęli od IV ligi.
Sezon 2013/14 to tak naprawdę początek wskrzeszania klubu. Wskrzeszania przez Tomasza Salskiego, człowieka, który jest właścicielem konsorcjum firm pogrzebowych. O ironio. No ale, jako że w naturze musi być równowaga, skoro jednych chowa, innych musi wracać do żywych. Udało się. I to z nawiązką.
Przede wszystkim Salski wygrał siłą spokoju. Nie podpalał się, nie stawiał górnolotnych celów o powrocie do elity w cztery lata. Nie szastał bezsensownie pieniędzmi. Podszedł do tego wszystkiego z głową. Jest biznesmenem, więc wie jak powinno budować się firmę, którą dziś jest każdy klub piłkarski.
Na bazie akademii piłkarskiej ŁKS zbudował klub, który szybciej niż zakładano awansował z powrotem do elity. Sukcesywnie odbudowywał to, co zostało zniszczone. Nie przejmował się tym, że stadion ma tylko jedną trybunę, że może wejść mniej kibiców, że ma mniejszy budżet, że nie jest tak łatwo, jak być powinno. Postawił na rozwój akademii, jej infrastrukturę, a pierwszy zespół oparł na tożsamości barw. ŁKS jest klubem, jakie istniały kilka dekad temu – siłę oparł na ludziach z regionu. Ełkasiakach z krwi i kości.
To musiało przynieść efekt. Poza tym całkowicie odciął się od sąsiadów z Widzewa. Nie interesowało go, że mają już piękny stadion, że sprzedali kilkanaście tysięcy karnetów, a budżet spokojnie wystarczyłby na czołówkę I ligi. On skupiał się na swoim klubie i robocie, którą miał do wykonania. I ją wykonał – zaprowadził ŁKS do elity. Z jedną trybuną. Ale przy okazji udało mu się wywalczyć, że stadion zostanie dokończony.
ŁKS może dziś stanowić wzór, jak należy mądrze budować klub sportowy. Wiadomo, zawsze najważniejszy jest czynnik ludzki i know-how. Ale jeśli jedna z tych rzeczy wypada albo jest na niewystarczającym poziomie, wtedy tragedia gotowa. I w tym miejscu wchodzi Widzew. Cały na czerwono. Od wstydu.
Widzew – co poszło nie tak?
Pycha kroczy przed upadkiem. To znane przysłowie wielokrotnie można dopasować do polskich klubów. W przypadku Widzewa pycha doprowadziła raczej do tego, że klub nie może wydostać się z drugoligowego piekła.
Wyobraźcie sobie, że przyjeżdża ktoś z zagranicy na Widzew. Piękny stadion wypełniony po brzegi, budżet, którym zadowoliłby się klub z dolnych rejonów Ekstraklasy. I mówicie temu gościowi, że to II liga, trzeci szczebel rozgrywek, gdzie o poważnym graniu trudno tak naprawdę mówić. Popukaliby się wszyscy w czoło. A jednak taka jest rzeczywistość.
Bo Widzew popełnił ten błąd, który po spadku do I ligi stał się początkiem końca ŁKS-u. Byli zbyt chciwi, zbyt pazerni na powrót do Ekstraklasy. Chcieli się odbudować jak najszybciej. Bo będzie piękny stadion, bo jest świetne zaplecze kibicowskie, historia. Marka, po prostu, która nie zasługuje na to, aby tułać się gdzieś po bezdrożach. No, i co było do przewidzenia – plany wzięły w łeb.
Akurat Widzew mógł trochę spojrzeć na sąsiada. Bo od ŁKS-u mógł się sporo nauczyć. Jak budować klub, aby to miało ręce i nogi. I chyba spojrzeli, tylko że nie na ten rok, na który trzeba było. Bo niektóre ruchy RTS-u były bliźniacze do tych, które robili rywale zza miedzy po spadku w 2012. Nakupujmy trochę zawodników z ekstraklasowym CV, dorzućmy młodzież i powiedzmy, że mają raz-dwa awansować. I jak się skończyło? Kompromitacją.
Widzew, który był o krok za ŁKS-em, jest teraz dwa kroki. Bo był zbyt pyszny i pazerny. Złe były decyzje personalne. Zarówno piłkarskie, jak i trenerskie. Źle funkcjonował zarząd, nie potrafiąc wdrożyć spokojnego, stabilnego planu odbudowy.
Najpierw był Radosław Mroczkowski, który dobrze zaczął, ale nie potrafił tego utrzymać. Następnie pojawił się w szatni Jacek Paszulewicz (który też już może żegnać się z posadą). Jemu natomiast kompletnie nie szło w szatni – nie potrafił nakręcić tego zespołu. Dodatkowo zawodnicy z ekstraklasową przeszłością, Kato czy Wolsztyński, nie potrafili udowodnić swojej jakości i pociągnąć tego zespołu. Nie zapominajmy także zmian właścicielskich, które też nie pozostały na pewno bez wpływu na postawę piłkarzy.
Jeśli jakiś zawodnik mówi, że nie interesuje go, co się dzieje na klubowych korytarzach, bo on skupia się na grze, to popukajcie się w głowę. Interesuje. Czasem może nawet bardziej niż murawa. Bo zmienia się jego szef, który w każdej chwili może wymyślić nową wizję klubu i wywalić na pysk pół składu. Zatem jak zbierzemy to wszystko do kupy, jawi nam się dość klarowna przyczyna niepowodzeń Widzewa.
W związku z tym zespół, który z początkiem tego sezonu wydawał się murowanym faworytem do awansu – za czym też przemawiały wyniki – stał się największym przegranym. Frajerem sezonu 2018/19 w II lidze. Dwadzieścia jeden meczów bez zwycięstwa. 16 remisów i 5 porażek. Dramat. Po czymś takim nie można było myśleć o końcowym sukcesie.
Widzew, jako klub, zjadła presja, którą sam na sobie wywarł. Widać to było po piłkarzach. Ten stadion, ta frekwencja, te oczekiwania. To wszystko spętało im nogi. Czy można było to ratować? Szybszą zmianą trenera albo ruchami kadrowymi? Można było. Ale wydaje się, że ten kubeł zimnej wody na głowy widzewiaków był potrzebny.
Para, która uszła po kompromitującym meczu z Bełchatowem, który kategorycznie przekreślił szanse na awans, była widoczna chyba nad całym województwem. Ci piłkarze nie byli na to gotowi, mimo że przecież wielu z nich grało na najwyższym szczeblu. Poza tym, co się okazało także znamienne przy odbudowie wielu polskich klubów, warto korzystać na etapie odbudowy z ludzi, którzy za klub będą umierać, a nie z najemników. To się udało w przypadku ŁKS-u, a wcześniej choćby Lechii.
Widzew powinien pójść podobną drogą jeśli faktycznie chce wrócić niebawem do elity. W innym wypadku może się skończyć na wielu latach niepowodzeń, żalu, złości i łez. A tego raczej czerwona strona Łodzi nie zniesie zbyt długo. Tym bardziej, że w RTS-ie wiele już zrobiono, aby wrócić na łono Ekstraklasy. Ale wiele – jak się okazuje – wciąż jest jeszcze do zrobienia.
Paweł Podsiadło