Legia Warszawa poza Ligą Mistrzów. Czyli teoria "Gdyby babcia miała wąsy..."
Gdyby sędzia nie pokazał Lewczukowi czerwonej kartki. Gdyby w dogrywce podyktował karny dla Legii. Gdyby nie kontuzje, terminarz i kwalifikacje bez rewanżów... Wtedy na pewno by się udało. W teorii mistrz Polski powinien wygrać z Omonią Nikozja i awansować do III rundy eliminacji Ligi Mistrzów. Niestety, rozmija się ona z faktami o stanie polskiej piłki, które twardo dowodzą, że w Europie znaczymy bardzo niewiele. Kolejny rok, jak rzep psiego ogona, nie puszcza nas zdanie: „Jesteśmy dziadami”. I niestety nie widać znaków, że szybko wyjdziemy z tej nędzy.
Polską piłkę przepełnia nieuzasadniona buta. Pompka, która bierze się właściwie nie wiadomo skąd, bo nie ma prawa występować w realiach, jakie zastajemy co sezon, gdy tylko wychylimy nos poza drzwi własnego domu.
Gdy trwają rozgrywki Ekstraklasy, jest pięknie. Legia mocna i imponująca. Odjeżdża stawce. Michał Karbownik zaraz założy koszulkę Napoli, a w Lechu to już w ogóle urodzaj. Kwitnie pokolenie zdolnej młodzieży, które zagraniczne kluby będą wywozić z Wielkopolski wagonami. Ładne stadiony, kolejne akademie, rosną wpływy z telewizji opakowującej ligę w lśniące sreberko.
Latem przychodzi jednak brutalna weryfikacja. Dostajemy do ręki papierek lakmusowy, który od kilku sezonów niezmiennie daje wynik negatywny. Niezależnie od klubu, trenera, zawodników dostajemy w cymbał. A potem powtarza się cykl: "Puchary, po pucharach, skupiamy się na lidze, gdzie celem są, a jakże, puchary". Jeszcze tylko kilka krzyków (w sumie jak ten mój), że jest źle. Domieszka pomysłów, jak naprawić błędy, może jakaś reforma i jedziemy dalej.
Na bal w kaloszach
W Europie jesteśmy jak niechciany gość na uroczystym balu, który wpadł w kaloszach na wypolerowany parkiet. W dodatku nieświadomy, że nie pasuje do towarzystwa. Zadowolony z samej obecności. Przekonany, że może tańczyć do disco-polo, gdy z głośników leci muzyka poważna.
Mecz z Omonią, bez względu na słabą postawę sędziego, był w wykonaniu Legii po prostu dramatycznie słaby. Ani przez chwilę nie łudziłem się, że mistrz Polski powalczy o awans do Ligi Mistrzów. Miałem jednak nadzieję, że ułatwi sobie zadanie i wykolei się z tej gry nieco później. Nawet w III rundzie i wtedy zostanie już tylko ostatnia prosta do fazy grupowej Ligi Europy. Nic z tego. Mamy powtórkę z kilku ostatnich lat i nieprawdopodobne męczarnie ze słabeuszami. O proszę, to właśnie przykład wspomnianej buty, bo kim jesteśmy my, jeśli nie słabeuszami właśnie?
Na Łazienkowską przyjechał były trener Legii, Henning Berg, który jak sam powiedział, wspomina Warszawę jako okres jednocześnie piękny i tragiczny, bo naznaczony rewanżem z Celtikiem Glasgow - wydarzenia, którego nikomu nie trzeba przypominać.
W środę Norweg świetnie poczuł się w starych progach i zdeklasował taktycznie swojego przeciwnika - Aleksandara Vukovicia. To pierwszy kamyczek do warszawskiego ogródka - słaby plan na mecz. Nie ma co się obrażać na zbieg nieszczęśliwych zdarzeń i nieudolne gwizdanie arbitra. Cypryjczycy byli w środę po prostu lepsi.
Zespół, który na papierze wygląda przeciętnie, wybiegł na boisko przygotowany i sprawiał gospodarzom mnóstwo problemów. Nie wiem skąd retoryka Vukovicia na pomeczowej konferencji prasowej, że to jego zespół dominował, skoro pomijając nawet dwa gole strzelone przez rywala, to Artur Boruc ratował kilkukrotnie drużynę przed wyższą i wcześniejszą porażką.
Według statystyk OPTA Legia przegrała ten mecz niemal na każdym polu. Miała mniejsze posiadanie piłki (39 do 61 procent). Oddała mniej strzałów (17 do 23) - w tym celnych (2 do 7). Przeprowadziła mniej groźnych ataków (49 do 52). Miała mniej fauli (19 do 21) i rzutów rożnych (4 do 9). Mówiąc wprost - była gorsza.
Nie widziałem w jej grze większego planu. Chciała pokonać Omonię prostymi środkami. Długa piłka na Tomasa Pekharta i zobaczymy, co się wydarzy. W ataku pozycyjnym była do bólu przewidywalna. Wolna i nieskuteczna. Rozegranie niemiłosiernie kulało. W nowoczesnej piłce wznowienie gry, jakie prezentował Artur Boruc już nie istnieje. Laga do przodu to z dużym prawdopodobieństwem utrata piłki. Co najwyżej trzeba walczyć o jej drugie zebranie. Większość solidnych zespołów gra więc krótko. Buduje od obrony, czym automatycznie wciąga rywala na swoją połowę. Ale nie Legia.
Niezły Luquinhas, słaby Karbownik
Tylko Luquinhas starał się wybierać niestandardowe rozwiązania. Zdobywać przewagę poprzez indywidualne rozegranie. Zamieszanie robiły jeszcze dośrodkowania Filipa Mladenovicia, który oddał też najgroźniejszy strzał. Reszta zawiodła.
W defensywie nie było widać doświadczenia 40-krotnego reprezentanta kraju, Artura Jędrzejczyka, który sprokurował bezsensownego karnego. Lewczuk miał pecha, że sędzia dopatrzył się drugiej żółtej kartki po jego wejściu na piłkę, a dopiero potem w nogi rywala, ale on też epatował nerwowością.
Michał Karbownik zagrał zdecydowanie poniżej oczekiwań. Pod koniec pierwszej połowy zachował się nierozważnie przed polem karnym, gdy stracił futbolówkę, a ta wylądowała pod nogami rywala. Gdyby nie interwencja Boruca, mogło skończyć się utratą bramki.Drugi gol można spokojnie zapisać na jego konto. Przysnął i nie wrócił za Thiago, który dostał idealne podanie od Ernesta Asante.
O tym, że Berg wygrał taktycznie ten mecz niech świadczy jakość jego zawodników. Na papierze to po prostu przeciętniacy. Zawodnicy z odzysku. Bohaterowie spotkania jak wspomniani Thiago (34 lata) i Asante (32 lata) zaraz wybiorą się na sportową emeryturę. Podobnie jak Jordi Gomez. 35-latek, którego lewa noga sprawiała legionistom wyjątkowo dużo problemów. Średnia wieku składu Omonii to ponad 29 lat, którą mocno zaniżał 19-letni Marinos Tzionis.
Spójrzmy pozycja po pozycji:
32 – 30, 27, 26, 19 – 35, 24, 32 – 33, 32, 33
32 – 30, 27, 26, 19 – 35, 24, 32 – 33, 32, 33
Gang seniora nie miał jednak problemu ze stawieniem czoła Polakom - zarówno pod względem taktycznym jak i fizycznym.
Negatywna weryfikacja Vuko
Legia wywalczyła mistrzostwo Polski w bardzo dobrym stylu. Najpewniej w lidze od dekady. Ale coś złego stało się z zespołem Vukovicia po przerwie spowodowanej pandemią koronawirusa. Zespół wrócił do gry 26 maja w Pucharze Polski i jeszcze poradził sobie z Miedzią Legnica. Potem odniósł ważne zwycięstwa w lidze - z Lechem oraz słabeuszami Wisłą Kraków i Arką. Od połowy czerwca zaczęły się już jednak pojawiać złe symptomy.
Do końca sezonu w dziewięciu meczach odniosła tylko dwa zwycięstwa. Jasne, po przypieczętowaniu mistrzostwa z Cracovią zespół zredukował na niższy bieg, ale nic nie tłumaczy wyraźnej porażki 0:3 z „Pasami” w półfinale PP. Nikt nie bił przesadnie na alarm, bo tytuł był w kieszeni.
Potem przyszło okno transferowe, w którym dyrektor sportowy, Radosław Kucharski, dokonał sprawnych zakupów i wydawało się, że w tym roku Europa stoi dla Legii otworem. Ale z nowych zawodników w pełni dyspozycyjny okazał się tylko Mladenović. Reszta z różnych powodów dochodziła dopiero do siebie. Ratowanie sytuacji z Nikozją wchodzącym z ławki Bartoszem Kapustką nie powiodło się.
Vuković w ciągu roku przegrał mistrzostwo, eliminacje do europejskich pucharów z Glasgow Rangers i dwukrotnie krajowy puchar. Dominacja w lidze mocno odbudowała jego pozycję, ale niestety znów następuje weryfikacja negatywna.
Lista wstydu
Stylu, w jakim Legia odpadła z Cypryjczykami, nie da się obronić. Zostaje jeszcze koło ratunkowe w postaci Ligi Europy. Dobrze, że III runda dopiero za miesiąc. Można jeszcze poszukać formy. Próbować przećwiczyć nowe pomysły, dostroić zespół i wyciągnąć wnioski. Dziś jest kac, fatalne nastroje, ale przede wszystkim słabe widoki na powodzenie zagranicznej misji Legii.
Czwarty sezon poza Europą będzie dla klubu katastrofą sportową i finansową. Wczoraj była Omonia, ale Legia w ostatnich latach odbija się od naprawdę słabych przeciwników. Co idealnie podsumowuje całą nasza ligę i stan polskiej piłki.
W trzech ostatnich edycjach el. LM i LE stołeczny klub przegrywał z takimi potęgami jak:
- FK Astana (Kazachstan)
- Sheriff Tyraspol (Mołdawia)
- Spartak Trnawa (Słowacja)
- F91 Dudelange (Luksemburg)
- Glasgow Rangers (Szkocja)
- Omonia Nikozja (Cypr)
I tu znów wychodzi nasza buta. Lubimy strasznie deprecjonować rywali. Stawiać się wyżej od przeciętniaków piłkarskiej sceny. Ale nie wyciągamy żadnych wniosków. Rok po roku dostajemy po głowie od słabeuszy. Drużyn jak Dudelange, które mają nawet dwadzieścia razy mniejszy budżet. Tymczasem wciąż prężymy muskuły, a potem wychodzimy na prezentację bicepsów jak informatyk w starciu z misterem universum.
Prezes Ekstraklasy SA, Marcin Animucki, powiedział kilka dni temu na łamach Weszło, że „za dziesięć lat będziemy mogli powiedzieć, że mieliśmy 2-3 drużyny w Lidze Mistrzów”. No nie wiem, chyba w Football Managerze, bo historia pokazuje zupełnie co innego.
W Champions League gramy raz na 20 lat. A i ostatni awans Legii w 2016 roku to był spacer po linie. Okropne męczarnie z Dundalk FC, od których szczypały oczy, ukojone milionami euro, które popłynęły szerokim strumieniem z kranu odkręconego przez UEFA. Autostrada wybudowana przez Michela Platiniego została już jednak zlikwidowana i niestety obawiam się, że na kolejny awans możemy poczekać kolejne ćwierć wieku.
Ranking UEFA: Najgorzej w historii, Liechtenstein za plecami
O progresie nie może być mowy, a jak sole trzeźwiące powinien działać na nas ranking UEFA, w którym Polska zajmuje 32. miejsce. Czwarta dziesiątka to najgorszy wynik w historii, który daje wiele odpowiedzi.
Jest niepodważalnym faktem pięknie podsumowującym wyniki naszych klubów w pucharach, w których Legia i tak zrobiła zdecydowanie najwięcej i nabiła nam współczynnik. Ranking powinien działać na polską butę jak igła przebijająca balon. To nic innego jak tabela wstydu, bo tuż za naszymi plecami czai się liga Liechtensteinu. Stop! Nie liga, bo kraj ten nie ma nawet swoich własnych rozgrywek. Jedyny profesjonalny klub, FC Vaduz, gra przecież w lidze szwajcarskiej. To wiele o nas świadczy i nie mylicie się - świadczy bardzo źle.
Jeszce jakieś pytania? Po każdym losowaniu oszukujemy się. Zakłamujemy rzeczywistość. Wymazujemy z pamięci, jak po zażyciu magicznej tabletki, zdarzenia i zderzenia ze ścianą z poprzednich lat. To jak syndrom sztokholmski. Naiwne oszukiwanie głowy, że tym razem będzie dobrze, a znów wracamy z podbitym okiem.
Rumuni? Słaba i podupadła liga. Kazachowie? Pastuchy. Słowacy? Proszę Cię. Nawet Czechów pewnie w jakimś stopniu byśmy deprecjonowali, a oni są już na innej półce niż my. Regularnie grają z najlepszymi. Slavia i Sparta latają w innej galaktyce. Są tam, gdzie my wyobrażamy sobie być. Na półce z solidnymi średniakami, którzy nigdy nie dobiją do TOP 5, ale przynajmniej czerpią z kontaktu z czołówką. Rozwijają się, budują i sprzedają drożej. Potrafią być konsekwentni. Wyciągają wnioski, a to jak widać po wynikach chyba nasz największy brak.
Naprawdę trudno już pastwić się nad losem polskich klubów w Europie. Ani to przyjemne, ani fajne. Staje się nudne i jest niestety smutną rzeczywistością. Pytanie, co w czwartek zaserwuję nam trójca z eliminacji Ligi Europy - Lech, Piast i Cracovia. Najnowsza historia każe zakładać, że szykuje się sześciogodzinny maraton (pierwszy mecz od 17:00), który pobiegniemy w chodakach.