Legia ściąga wielkie nazwisko! Miał imponujące sukcesy i nerwowe wpadki. "Otworzy drzwi w Europie"
Jakkolwiek by tego nie oceniać - Legia ściąga do siebie naprawdę wielkie nazwisko. Fredi Bobić to nie jest przypadkowa postać na niemieckim, czy nawet na europejskim rynku. W zawodzie dyrektora sportowego funkcjonuje już od 17 lat. W międzyczasie pracował w dużych klubach z wielkich miast - to istotne, bo ma świadomość, co to znaczy stać na czele klubu, za którym stoi potężna społeczność. Walczył o utrzymanie, ale i o triumfy w europejskich pucharach. Nie można więc odmawiać mu doświadczenia zdobytego na bardzo wysokim poziomie. Nie jest to ktoś, kto będzie się na Legii uczył swojego fachu.
Zainteresowanie Fredim Bobiciem ze strony Legii Warszawa zostało w Niemczech bardzo szybko odnotowane i wyłapane przez największe prasowe i medialne tytuły. Podkreśla się, że Legia to klub z dużymi ambicjami, dysponujący jednym z najnowocześniejszych ośrodków treningowych w Europie. Bobić ma być więc twarzą przyszłościowego projektu i można być pewnym, że niemieckie media z uwagą będą się przyglądać jego pracy w Warszawie. A on sam ma wiele do udowodnienia. Jego kariera menedżerska przypomina górską wycieczkę. Z doliny wszedł na wysoki szczyt, a potem szybko zbiegł w dół. Legia jest dla niego niczym przełęcz. I tylko od niego zależy, czy znowu pójdzie w stronę szczytu, czy zejdzie na dobre do schroniska, by odpocząć i napić się ciepłej herbaty.
Legenda nie dała rady. Brzmi znajomo?
Stuttgart to dla Bobicia miejsce szczególne. Tam dorastał i się wychowywał. Tam też zaczynał grać w piłkę. To właśnie w barwach VfB sięgał po koronę króla strzelców 1. Bundesligi, a także wywalczył swoje pierwsze znaczące trofeum, czyli Puchar Niemiec. Będąc piłkarzem Stuttgartu został też mistrzem Europy w roku 1996. On, Giovane Elber i Krasimir Bałakow tworzyli legendarny “magiczny trójkąt”, który do dziś pozostaje w Bundeslidze punktem odniesienia dla kolejnych mniej lub bardziej udanych klubowych tercetów. Kibice lubią takie ckliwe historie. Cieszą się, gdy za losy ich ulubionego klubu zaczyna odpowiadać absolutna legenda. Przynajmniej na początku, bo potem, gdy czar pryska, bywa już bardzo różnie (czego zresztą Legia jest doskonałym przykładem).
Bobić był dyrektorem sportowym VfB w latach 2010-2014. W ostatnim roku pracy dostał nawet miejsce w zarządzie, ale im dalej w las, tym opozycja wobec niego stawała się coraz mocniejsza. Zwłaszcza wśród kibiców. VfB nie odnosiło żadnych sukcesów, tylko raz ukończyło sezon w górnej części tabeli, a w końcówce kadencji Frediego ocierało się nawet o spadek. Wyrzucono go z klubu we wrześniu 2014 roku w sytuacji, kiedy drużyna szorowała o dno tabeli. W uzasadnieniu ówczesny prezydent Stuttgartu podał, że przez cztery lata nie udało się zbudować zespołu na miarę ambicji i możliwości klubu, a osiągane wyniki nie współgrały z nakładami na niego.
Bobiciowi zarzucano, że źle zarządzał trenerami - w ciągu czterech lat jego pracy przez klub przewinęło się pięciu szkoleniowców, a prawdziwą wściekłość fanów wywołała informacja o chęci zatrudnienia Krasimira Bałakowa, z którym przecież Bobić grał, a potem jeszcze pracował w Bułgarii. Dyrektora sportowego oskarżano o kumoterstwo, bo Bałakow zupełnie nie poradził sobie z rolą trenera w Kaiserslautern i nie pokazał niczego, co uprawniałoby go do ubiegania się o posadę trenera VfB. Wiele do życzenia pozostawiały też kwestie transferowe. Z kilkudziesięciu piłkarzy sprowadzonych do Stuttgartu za kadencji Bobicia, nie sprawdził się w zasadzie żaden. No, może poza Filipem Kosticiem i Danielem Ginczkiem, przy czym ten pierwszy rozkwitł tak na dobre dopiero potem w Eintrachcie, a Ginczek nie osiągnął tyle, ile mógł, bo miewał notoryczne problemy zdrowotne.
Wrócił w wielkim stylu
Dwa lata później Bobić dość niespodziewanie trafił do Eintrachtu Frankfurt. Niespodziewanie, bo klub był w trudnym położeniu, a na ratownika wybrał sobie osobę, o której po stuttgarckiej przygodzie zbyt dobrze się w Niemczech nie mówiło. Po czasie okazało się, że kluczową decyzję dla przyszłości Eintrachtu Bobić podjął jeszcze zanim w ogóle został jego dyrektorem. Pociągnął bowiem za sobą ze Stuttgartu do Frankfurtu Bena Mangę, skauta, który w międzyczasie zdążył już podpisać umowę z HSV. Fredi przekonał go jednak do swojej wizji, a Manga dostał we Frankfurcie dużą swobodę działania. Musiał zbudować cały pion skautingowy, który - według jego słów - nie istniał w klubie przed jego przyjściem.
Skauci bazowali przede wszystkim na danych statystycznych i dopiero po przyjściu Mangi zmienili nastawienie. Zaczęli pojawiać się w większej liczbie na stadionach, szukać piłkarzy na nieoczywistych rynkach. Jeździli po Europie obserwować, podsłuchiwać, nawiązywać kontakty i nagabywać. W taki sposób znaleźli między innymi Ante Rebicia i Lukę Jovicia, na których potem bardzo mocno zyskali i sportowo, i finansowo. Manga wspominał w wywiadzie dla kickera, że gdyby klub nadal bazował na statystykach, to tych piłkarzy by przegapił.
Triumwirat Bobić - Manga - Bruno Huebner funkcjonował znakomicie. Eintracht, który balansował na granicy 1. i 2. Bundesligi, odbudował się i sportowo, i finansowo. W ciągu pięciu lat dwukrotnie awansował do finału Pucharu Niemiec (raz go wygrał), a raz do półfinału Ligi Europy (przegrana po karnych z Chelsea). Z kolei diamentowe oko Mangi do piłkarzy dało klubowi transferowy zysk na poziomie ponad 100 mln euro, co przy mądrym zarządzaniu pozwoliło przeskoczyć w hierarchii niemieckiej piłki ligowej do grona drużyn aspirujących regularnie do występów w europejskich pucharach. Fredi Bobić święcił triumfy. Powrócił na świecznik w wielkim stylu.
W domu naj… gorzej
W 2020 roku postawił na nowe wyzwania. Uznał, że we Frankfurcie doszedł już do ściany. Na horyzoncie pojawiła się Hertha, mająca przecież mocarstwowe plany. Rozwój Eintrachtu z Bobiciem u sterów bardzo mocno przemawiał do wyobraźni Larsa Windhorsta, który wpompowywał w Herthę kolejne setki milionów euro, ale efektów żadnych nie widział. A Berlin, podobnie jak Stuttgart, to dla Bobicia wyjątkowe miejsce. Tam osiadł na stałe i tam mieszka. Hertha jako klub też ma miejsce w jego sercu. Projekt wydawał się być kuszący, dość szybko jednak okazało się, że trafił tam w momencie, w którym Windhorst myślał już o zwijaniu interesu i redukowaniu strat, a nie o dalszych inwestycjach.
Bobić znowu więc żonglował trenerami i dokonywał złych wyborów. Poróżnił się z Arne Friedrichem i Kayem Bernsteinem, a więc ważnymi dla życia klubu postaciami. Drużyna w międzyczasie pogrążała się w coraz większym marazmie, bo transfery, których dokonywał, okazywały się totalnymi niewypałami. Do Berlina za jego kadencji trafiło kilkudziesięciu zawodników, ale trudno choćby jeden z tych ruchów uznać za w pełni udany. Tym razem Fredi nie postawił na właściwych ludzi. Po jego odejściu z Eintrachtu, Manga dostał tam bardziej eksponowane stanowisko (choć po przyjściu Markusa Kroeschego jego rola stawała się coraz bardziej marginalna, aż w końcu zdecydował się na odejście do Watfordu), więc Bobić musiał poszukać innych bliskich współpracowników.
Wybór padł na Dirka Dufnera oraz Babacara Wane (z którym też współpracował we Frankfurcie i który był podwładnym Mangi), ale najwidoczniej nie mieli oni aż tak wysokich kompetencji i tak rozległych kontaktów, jak Manga. To oni proponowali takich, a nie innych piłkarzy, ale odpowiedzialność spada w finalnym rozrachunku na Bobicia, który jako ostateczna instancja nie potrafił tych graczy należycie zweryfikować. Klub, który w założeniu miał być jednym z najlepszych w Niemczech, nie był nawet najlepszy w Berlinie. To Union żył marzeniami lokalnego rywala, mimo iż możliwości finansowe miał nieporównywalnie mniejsze. To jeszcze mocniej deprymowało szefostwo Herthy.
Atmosfera wewnątrz coraz mocniej się zagęszczała, aż w końcu doszło do eksplozji. Bobić coraz częściej tracił nerwy, po jednym z telewizyjnych wywiadów zagroził reporterowi, że jeśli jeszcze raz zada mu pytanie o przyszłość trenera, to dostanie… po buzi. W klubie doszli do wniosku, że dalsza współpraca z obecnym dyrektorem nie jest możliwa. Ten nie mógł się zaś pogodzić z tym, jak został potraktowany i wytoczył Hercie proces, twierdząc, że klub nie miał prawa zwolnić go dyscyplinarnie. Proces ten trwa do dziś (następna rozprawa została zaplanowana na 22 maja), a w grze wciąż jest kilka milionów euro odszkodowania.
Drzwi dla Legii
Czy zatrudnienie Frediego Bobicia w Legii to dobry pomysł? Nie wiem. Otworzy on Legii w Europie wiele nowych drzwi. To człowiek, który wniesie do klubu know-how. Doskonale wie, jak powinien funkcjonować duży klub i jak powinna wyglądać jego wewnętrzna struktura. Wie, że klucz stanowi odpowiednia organizacja procesu skautingowego, bo i on jest potem od niego najbardziej zależny. Jeśli Legia odpowiednio podzieli kompetencje, a Bobić skupi się na organizacji pracy klubu, to może to być dla stołecznych bardzo korzystne rozwiązanie. Jeśli jednak będzie on miał kreować politykę transferową i być ostatnim ogniwem w opiniowaniu potencjalnych nabytków, to w głowach niektórych powinna się jednak zapalić mała czerwona lampka.
Więcej o zatrudnieniu Frediego Bobicia w Legii mówiliśmy na kanale Meczyki.pl:
