Legia. Sa Pinto zamienił klub w wielki cyrk. Szkoda tylko, że nie oglądamy w nim fenomenalnych pokazów

Sa Pinto zmienił Legię w cyrk. Szkoda tylko, że nie oglądamy w nim fenomenalnych pokazów
legia.com
W piłce istnieje wiele typów trenera. Bywają pewni siebie, którzy przy okazji dobrych wyników zaczynają buńczucznie traktować cały świat. Są i tacy, którzy zyskują sympatię wszystkich swoją postawą mimo przeciętnych wyników. Jest i również nasz dzisiejszy bohater – Ricardo Sa Pinto, którego drużyna notuje fatalne rezultaty, a on sam sukcesywnie dolewa oliwy do ognia kolejnymi festiwalami chamstwa, wymówek i braku kultury.
W trakcie rundy jesiennej Legii pod wodzą Portugalczyka trudno było doszukiwać się jakichś kontrowersji. Jedynym zastrzeżeniem mogła być pozycja w tabeli, chociaż 3 punkty straty do liderującej Lechii z pewnością nie można było nazwać jakąś katastrofą. To jednak było dopiero spokojne preludium nadchodzącego kataklizmu.
Dalsza część tekstu pod wideo

Bez sentymentów

Już pierwsze doniesienia o przygotowaniach Legii do rundy wiosennej mogły nieco zaskakiwać. W 26-osobowej kadrze mistrzów Polski na zgrupowanie w Portugalii zabrakło miejsca dla Arkadiusza Malarza, któremu pozostało grać w sparingach juniorów.
38-latek od kilku miesięcy regularnie obserwował mecze swojej drużyny z wysokości ławki rezerwowych lub trybun i nie może nikogo dziwić, iż Sa Pinto woli stawiać na perspektywicznego Majeckiego.
Oczywiście nikt nie wymaga, aby Malarz grał za zasługi, ale między miejscem w pierwszym składzie nawet podczas meczów towarzyskich a kompletnym odsunięciem od drużyny jest przepaść. Ogromna, biorąc pod uwagę nie tak wcale odległe osiągnięcia Arkadiusza Malarza.

Formy nie ukryjesz

Gdyby odstawienie na boczny tor utytułowanego bramkarza było jedynym grzeszkiem Sa Pinto nikt nawet nie śmiałby powiedzieć o nim złego słowa. Ale to był dopiero początek wciąż postępującej degrengolady i ujawniania prawdziwej natury Portugalczyka.
Kolejnym krokiem było całkowite odcięcie się Legii od mediów w trakcie zgrupowania w Portugalii. O ile zakaz np. filmowania treningów można w pełni zrozumieć, tak już zabronienie upubliczniania występów „Legionistów” można uznać za istne kuriozum.
Powody takiej decyzji stały się niezwykle zrozumiałe, gdy Legia, a raczej sam jej trener już zezwolił na dostęp i relacjonowanie spotkań. Nie trzeba było długo czekać, aby ujrzeć, iż piłkarze raczej nie są w najlepszej formie.
Mimo dominacji Victorii, warszawiacy tamto spotkanie wygrali 1:0, ale tak kolorowo już nie było choćby w sparingu z 3-ligowym Alverca, który podopieczni Sa Pinto przegrali 1:2. Tak kompromitujący rezultat nie mógł napawać optymizmem przed zbliżającą się walką o tytuł, ale wierzono, iż portugalska maszyna dopiero się rozkręca.

Sami swoi

Szczególnie, że do układanki Sa Pinto trafiło zimą aż trzech Portugalczyków, którzy teoretycznie mieli od razu zapewnić Legii wysoki poziom. Wierzono również, że czwarty rodak trenera – Andre Martins, który na Łazienkowską trafił już latem, wreszcie zacznie utrzymywać formę dłużej niż przez jeden mecz.
Optymizmem mógł napawać ostatni ligowy mecz Legii przed przerwą zimową, w którym 29-letni pomocnik zanotował 2 asysty przeciwko Zagłębiu Sosnowiec. Wszyscy w Warszawie liczyli, że portugalski zaciąg wreszcie sprawi, iż Legia zacznie wyglądać jak drużyna godna mistrzostwa Polski. Niedługo trzeba było czekać, aby okazało się, że wszelkie nadzieje sympatyków warszawskiej drużyny były płonne.
Właściwie jedyną pozytywną kwestią sprowadzenia do Legii wspomnianych Portugalczyków była ich cena. Za cały kwartet zapłacono łącznie 650 tysięcy euro. Co ciekawe, Martins trafił pod skrzydła Sa Pinto na zasadzie wolnego transferu, a Medeirosa wypożyczono.
0 zł przeznaczonych na pozyskanie obu panów w momencie transferu można było uznawać za majstersztyk Dariusza Mioduskiego, ale czas pokazuje, że zapłacona kwota realnie odzwierciedla umiejętności zawodników.
Prezes klubu nie pozostaje bez winy, ponieważ sytuacja z otaczaniem trenera rodakami o wątpliwych umiejętnościach znów się powtarza. Przecież ledwo nieco ponad rok temu na życzenie Romeo Jozaka do drużyny trafili Eduardo i Antolić. Jeden pozostaje aktualnie bez klubu, a drugi ostatni raz w Legii wystąpił 9 listopada.
Chorwacki szkoleniowiec z powodu słabych wyników nie dotrwał nawet do końca poprzedniego sezonu, a jego asystent – Dean Klafurić mimo sięgnięcia po dublet nie utrzymał się na stanowisku.
Dla dobra Legii pozostaje mieć nadzieję, że Dariusz Miodusku będzie równie bezwzględny w swych decyzjach dotyczących także przyszłości Sa Pinto. W przypadku Portugalczyka, który o podwójnej koronie może co najwyżej pomarzyć, wyniki drużyny absolutnie nie są jedynym problemem.

Oblężona portugalska twierdza

Wszystko rozpoczęło się od konferencji prasowej przed meczem z Wisłą Płock, gdy Ricardo Sa Pinto nie odpowiedział na pytanie o przygotowanie drużyny do rozgrywek, w które naturalnie można było wątpić po niezbyt udanym zgrupowaniu.
Zamiast tego Portugalczyk wolał pokazać kto rządzi na konferencji, dając do zrozumienia, że będzie odpowiadał na pytania tylko i wyłącznie krystalicznych dziennikarzy, którzy nie ośmielą się napisać złego słowa o drużynie.
Butę Sa Pinto nieco przytłumiło zwycięstwo Legii z Wisłą Płock, ale to był zdecydowanie ostatni promyczek Słońca dobiegający z warszawskiego klubu. Następnie do stolicy przyjechał już rywal ze zdecydowanie wyższej półki w postaci Cracovii.
Podopieczni Michała Probierza, krótko mówiąc, zdemolowali mistrzów Polski taktycznie i absolutnie zasłużenie wywieźli z Łazienkowskiej 3 punkty. Porażka na własnym boisku z pewnością może boleć, ale pod żadnym pozorem nie tłumaczy to pomeczowego zachowania Sa Pinto. Portugalczyk zachował się jak niedojrzały mentalnie mały człowiek, którego prawdziwa natura wychodzi na światło dzienne właśnie w momencie niepowodzeń.
Fatalna postawa drużyny oraz nieprzystojące kulturalnemu człowiekowi odrzucenie pomeczowych podziękowań Probierza to nie wszystko, co tamtego wieczora zaserwował nam portugalski „sztukmistrz”.
Finalną część tragikomedii mogliśmy zaobserwować podczas konferencji prasowej, gdy Sa Pinto zaczął wymieniać winnych utraty punktów przez swoich podopiecznych. Pośród wspomnianych winowajców próżno było szukać samego trenera.
Szczególnie bawić (lub w przypadku fanów Legii - martwić) może fakt, iż zarzuty Sa Pinto były równie absurdalne, co niezgodne z prawdą. Obwinianie sędziego i murawy o porażkę, gdy drużyna oddaje 4 celne strzały, a mecz jest rozgrywany na własnym stadionie to oznaka szaleństwa. Nie wspominając o tym, że zarówno arbiter, jak i płyta boiskowa nie stały na tak niskim poziomie, jak choćby kultura osobista byłego gwiazdora Sportingu.
No i wreszcie ostatni mecz, a zarazem kompromitacja portugalskiego niewiniątka, czyli pojedynek z Lechem Poznań. Tu scenariusz w gruncie rzeczy niewiele się różnił od starcia z „Pasami”.
Porażka 0:2, mierny występ sprowadzonych na życzenie trenera Portugalczyków, problemy w kreacji, błędy defensywne, dopuszczenie rywali do wielu okazji, a na deser podsumowanie złotoustego Sa Pinto. 46-latek nawet po meczu, w którym jego podopieczni oddają 1 (słownie: jeden) celny strzał na bramkę Burica miał czelność podważać klasę rywali.
Sędziom spotkania również się nie upiekło. Podsumowując, można powiedzieć, że jedyną osobą, która nie popełniła w trakcie spotkania z „Kolejorzem” żadnego błędu był sam trener. Przynajmniej w jego własnym świecie.

Skrócić agonię

Na nieszczęście dla Legii, świat Ricardo Sa Pinto nijak ma się do rzeczywistości, która z każdym kolejnym dniem, spotkaniem i wywiadem trenera przyprawia o coraz szerszy uśmiech postronnych obserwatorów.
Przed meczem z Miedzią można się jedynie zastanawiać czym jeszcze portugalski szkoleniowiec nas zaskoczy lub na jak bardzo słabym poziomie po raz kolejny zagra choćby Salvador Agra.
Legia i jej kontrowersyjny lub precyzyjniej mówiąc, niewychowany trener są teraz w centrum zainteresowania wszystkich sympatyków Ekstraklasy, ale nie można przecież zapominać o pędzącej po mistrzostwo Lechii.
Podopieczni Piotra Stokowca mają już 7 punktów przewagi nad obrońcami tytułu i naprawdę nic nie wskazuje na to, aby sytuacja ta miała zmienić się na korzyść „Legionistów” w nadchodzących tygodniach. W przeciwieństwie do warszawiaków, pomorska drużyna jest budowana metodycznie i sukces może nadejść już w najbliższych kilku miesiącach.
Jedyne co mogłoby jeszcze jakkolwiek zaszkodzić Lechii to nagła metamorfoza „Wojskowych”, która nie oszukujmy się, ale wymaga roszady na stanowisku szkoleniowca. Eksperyment z Sa Pinto był ciekawy, miał potencjał i zapewne kiedyś na Łazienkowskiej będą z uśmiechem wspominać wyczyny niezmordowanego Portugalczyka na konferencjach prasowych, ale nadeszła pora na zakończenie tego toksycznego związku.
Drużyna Sa Pinto z meczu na mecz notuje regres pod względem liczby stwarzanych szans, portugalskie zachcianki trenera nie wnoszą do gry mistrzów Polski absolutnie nic, a atmosfera wokół klubu zakrawa o śmieszność.
Jeśli Legia chce być traktowana jak poważny pretendent do tytułu, a nie cyrk, gdzie głównym animatorem zdaje się być sam dyrektor, pora na powiedzenie „Basta!” w kierunku Ricardo Sa Pinto i całej jego zgrai. Portugalskie fundamenty mogą co najwyżej przyczynić się do najgorszego sezonu warszawiaków od lat. Trofeów z tego nie będzie…
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również