Lech Poznań zachwycił na murawie, a po meczu doszło do... pojednania. "Plan wykonany"
"Co za wieczór, co za noc..." śpiewał niegdyś zespół Myslovitz i tak samo po niedzielnych wydarzeniach mogą nucić sobie fani i cała społeczność Lecha Poznań. Drużyna Nielsa Frederiksena - szczególnie po przerwie - zagrała koncert i rozbiła Legię 5:2. To kolejny mocny krok w kierunku głównego i jedynego celu w tym sezonie.
Ależ to się oglądało. Łatwość, finezja, pomysłowość oraz przede wszystkim wykonanie tego wszystkiego na najwyższym poziomie i z rywalem klasy premium. Te słowa dobrze pasują do działań boiskowych, jakie w drugiej połowie lechici zaproponowali Legii i swoim kibicom przy Bułgarskiej. To pozwoliło strzelić Legii aż pięć goli i rozwiać wątpliwości, dlaczego w tym sezonie to "Kolejorz" ma dziewięć punktów przewagi nad stołeczną drużyną.
Lech absolutnie potrzebował tego zwycięstwa. Po ostatnich wpadkach z Puszczą, Motorem, a przede wszystkim Resovią w Pucharze Polski nad drużyną trenera Fredersikena pojawił się znak zapytania w postaci zwrotu: dokąd to zmierza? Niby są fajne momenty, są dobre rezultaty z czołówką, ale ten Lech znowu jest nieprzewidywalny. I oczywiście. Jeden mecz z Legią tego nie zmieni, ale jeśli po 15 kolejkach jesteś najlepszą drużyną w tabeli, ograłeś u siebie mistrza Polski, wicemistrza Polski, trzecią oraz czwartą drużynę poprzedniego sezonu, to jest to jasny sygnał dla reszty ligi - "jesteśmy mocni i jesteśmy dzisiaj faworytami do tytułu". Przy okazji zamazując nieco tamte wpadki i pozwalając nazywać te mecze dosłownie mianem "wpadki".
Stempel jakości
Właśnie w takich hitowych meczach trzeba udowadniać, dokąd się zmierza. Wpadki się zdarzają i jak pokazuje ten sezon, zdarzają się praktycznie każdemu. W lidze mamy też sytuacje, gdzie tak naprawdę Raków i Cracovia są w podobnej sytuacji co Lech, jednak to poznaniacy ogrywają na razie całą ligową czołówkę. I robią to właśnie w momentach, kiedy pojawiały się znaki zapytania.
Jagiellonia? Pokonana po wrześniowej przerwie na kadrę w rachunku 5:0, co było najwyższą porażką w ekstraklasie dla trenera Adriana Siemieńca. Lechici mogli mieć w głowie to hańbiące 3:3 u siebie z zeszłego sezonu, a dodatkowo panowała opinia, że Lech ma problemy po przerwach reprezentacyjnych. Śląsk u siebie? Jasne, dzisiaj to już nie jest ta sama ekipa Jacka Magiery co w poprzednich rozgrywkach, ale wrocławianie mieli serię pięciu zwycięstw nad Lechem. No i Legia. Mecz przyszedł w trudnym momencie, po zaskakującej porażce z Puszczą. przy pomocy błędnej i może kluczowej decyzji sędziego.
W tym sezonie jest tak, że zawsze wtedy, kiedy Lech potrzebuje czegoś mocnego, jakichś konkretów, to właśnie je robi. Można to nazwać stemplem jakości na pracy sztabu, na czele z Nielsem Frederiksenem, i całej drużyny.
Koncert pozwolił rozbić Legię
Jeśli chodzi o sam mecz, to Lech wyszedł do niego w galowym garniturze. Duński trener wystawił najmocniejszy możliwy skład. Był przygotowany jasny plan na mecz i nawet jak coś nie wychodziło, kiedy "Kolejorz" w pierwszej połowie za łatwo tracił gole, na które tak ciężko pracował, to po przerwie nie zszedł z obranej drogi, a wręcz na tle słabnących legionistów wrzucał trzeci, czwarty, a potem piąty bieg i dobił bezradną po przerwie Legię, która nie miała już sił, żeby przeszkodzić lechitom.
Dodatkowo można użyć parafrazy, że "Lech wybrał przemoc", a przy okazji "piłeczka chodziła aż miło". Właśnie ta chęć determinacji na kolejne gole oraz próba dobicia rywala może imponować kibicom Lecha. Dodatkowo była to naprawdę efektowna gra na tle zespołu z ligowej czołówki.
Ten mecz nie tylko przez pryzmat wyniku zostanie zapamiętany w Poznaniu na długo, ale przede wszystkim przez to, że takie spotkania są punktem wyjścia do czegoś dużego. Są momentami, które zostaną w pamięci na długo i do których będzie się wracać oraz odwoływać w przyszłości. To starcia o niezwykłej wadze, gdzie po wygranej jeden cieszy się dużo bardziej niż przy każdym innym ligowym starciu, a przegranego ta porażka boli zdecydowanie mocniej niż punkty stracone - z całym szacunkiem - np. z Puszczą.
O to chodziło w tym meczu dla Lecha, czyli przybliżenie się do marzeń, a oddalenie od nich największego rywala. Nawet piłkarze ostatecznie pogodzili się z najzagorzalszymi fanami na trybunie "Kocioł". Plan został wykonany w 100 proc.
Dzisiaj Lech świętuje i ma co. Oczywiście. "Kolejorz" nic jeszcze nie zdobył i do tego droga jest daleka, ale czy władze i kibice Lecha mogły sobie zrobić lepszy prezent na święto św. Marcina? Nie. Wręcz można rzec, że nie dało się zrobić tego lepiej. Chyba że ograć Legię do zera, ale to już byłoby... za dużo.
Rogale świętomarcińskie w Poznaniu będą smakować teraz dwa razy lepiej, niż normalnie.