Lech Poznań w 6 minut zepsuł szczecińskie święto. Pogoń chciała obrać kurs na mistrza, a spoczęła na mieliźnie
Lech Poznań może i nie zaczął najlepiej tegorocznych zmagań w Ekstraklasie, ale w sobotnie popołudnie udowodnił, że wciąż jest głównym kandydatem do mistrzostwa Polski, rozgrywając najlepsze wyjazdowe spotkanie w sezonie. Pogoń szykowała się na święto, lecz musiała przełknąć gorzką pigułkę.
Przed pierwszą tegoroczną kolejką Ekstraklasy Lech był liderem i miał cztery punkty przewagi nad Pogonią. Nawet najwięksi optymiści w ekipie z Pomorza Zachodniego nie spodziewali się, że gdy oba zespoły będą mierzyć się w Szczecinie, po trzech seriach gier to podopieczni Kosty Runjaica znajdować się będą na czele ligowej tabeli.
W Szczecinie jeszcze przed pierwszym gwizdkiem można było wyczuć atmosferę piłkarskiego święta. Komplet biletów rozszedł się w kilka godzin, a z trybun i kibicowskiej oprawy niósł się jeden przekaz - Pogoń ma wykonać kolejny krok w kierunku mistrzostwa kraju.
Po pierwszej połowie trudno było powiedzieć, aby którakolwiek z drużyn rzeczywiście obrała kurs na mistrza. Hit Ekstraklasy takowym był tylko z nazwy. Przez 45 minut zobaczyliśmy zaledwie jeden celny strzał, Filip Bednarek nie musiał się zresztą po nim przesadnie wysilać. Podopiecznym Macieja Skorży należy jednak oddać, że całkowicie zneutralizowali największe atuty rywali.
Obecny na trybunach Czesław Michniewicz chciał tego dnia przyjrzeć się kilku kandydatom do gry w kadrze. Dziennikarze spekulowali ostatnio, czy szansę w narodowych barwach powinien już dostać Sebastian Kowalczyk. Wychowanek szczecińskiej drużyny tego spotkania nie może zaliczyć do udanych. Starał się, biegał za dwóch, ale praktycznie nic mu nie wychodziło. Nic dziwnego, że Runjaic zdecydował się zmienić go już w przerwie.
W przypadku Jakuba Kamińskiego czy Kamila Grosickiego nie było zresztą o wiele lepiej. Trener Pogoni zaskoczył na początku drugiej połowy. Chciał grać o pełną pulę, zmieniając bezbarwnych Kowalczyka oraz Zahovicia. Wprowadził choćby Wahana Biczachczjana, który w naszej lidze miał prawdziwe wejście smoka. To popołudnie należało jednak do Mikaela Ishaka oraz jego kolegów.
"Kolejorz" pokazał jakość
Największe problemy Pogoń miała ze środkiem defensywy. Kontuzji nie zdołał wyleczyć lider tej formacji, Benedikt Zech. Uraz leczy także Mariusz Malec, a Konstantinos Triantafyllopoulos dopiero w tym tygodniu wrócił do treningów z resztą drużyny po niedawnej operacji. Nic więc dziwnego, że Lech starał się zaskoczyć rywali przede wszystkim długimi piłkami za linię obrony.
Już w pierwszych dziesięciu minutach dwukrotnie z bramki wyjść musiał Stipica. To, co nie udało się "Kolejorzowi" przed przerwą, wyszło w drugiej połowie, gdy grę znakomicie przyspieszył Radosław Murawski. A po pierwszej bramce Lech tylko się rozpędzał, punktując bezradną Pogoń z dużą klasą.
Powody do radości miał Ishak, który w drugiej połowie spiął się z lokalnymi fanami, a później świętował dwa gole pod trybuną najzagorzalszych szczecińskich kibiców. Pierwsze skrzypce grali Jesper Karlstroem oraz Joel Pereira. Wrzutka tego ostatniego do Dawida Kownackiego była jedną z lepszych w całym sezonie Ekstraklasy.
Zespół Macieja Skorży udowodnił, że po niemrawym początku wiosny wciąż jest głównym kandydatem do mistrzostwa Polski. To na terenie największego rywala wykonał wielki krok ku temu, aby na stulecie klubu świętować upragniony tytuł.
Pogoń przegrała pierwszy domowy mecz w sezonie i znów musi czekać na potknięcie "Kolejorza". W Szczecinie cel się jednak nie zmienił, czego wyraz po końcowym gwizdku dali kibice. Długo oklaskiwali zgromadzonych pod trybuną "Portowców". - Wiara, wiara jest w nas, mistrza Polski nadejdzie czas - niosło się w okolicach stadionu jeszcze długo po meczu. W tytuł wierzą więc obie drużyny i walka, w którą chce wmieszać się również Raków, zapowiada się naprawdę ciekawie. Na dziś, jak przed początkiem piłkarskiej wiosny, na pole position jest "Kolejorz".