Kultowy trener uratuje wielką, tonącą markę? Zimowe okienko utrudniło mu zadanie. "Kogoś takiego tam potrzeba"
Do Premier League wraca postać ikoniczna, uwielbiana przez fanów angielskiego futbolu. Stery Evertonu przejął Sean Dyche. “The Toffees” potrzebowali człowieka od zadań specjalnych i, jak się wydaje, takiego właśnie znaleźli.
Pogrążony w chaosie Everton pożegnał Franka Lamparda i zakontraktował na stanowisko menedżera Seana Dyche’a. 51-letni trener wraca do Premier League po tym, jak pod koniec poprzedniego sezonu został zwolniony z Burnley. Na Turf Moor zapracował na miano małej ikony ligi angielskiej. Sympatyzowali z nim chyba wszyscy fani klasycznego wyspiarskiego futbolu, a lokalni kibice utożsamiali go z bastionem ukochanej tradycji.
Dyche kojarzy się raczej z pragmatyzmem i “topornym” stylem gry, ale to też postać nietuzinkowa. Stery popularnych “The Toffees” objął człowiek, który rozumie ducha angielskiej piłki, jej kulturę i zakorzenione w niej ideały. Podejmuje się zadania szalenie trudnego, ale właśnie takiego motywatora, “wyciskacza” potrzebują dziś na Goodison Park.
Tradycjonalista
Stereotypowa wyspiarska gra kojarzy się z prostotą, ostrością, dużą intensywnością, popularnym “kick and rush” oraz systemem 4-4-2. Wszystkie te elementy pasowały do Burnley Seana Dyche’a. Drużyny niespecjalnie atrakcyjnej, lecz przez bardzo długi czass do bólu efektywnej. Budowanej za grosze, biorąc pod uwagę realia Premier League, ale bardzo niewygodnej dla najlepszych.
Dyche zapracował tam na opinię tradycjonalisty, pod względem warsztatu wyjętego wręcz z poprzedniej epoki. Gdyby spytać stereotypowego kibica o to, jak wyobraża sobie treningi u tego menedżera, zapewne przywołałby obraz przypominający “siermiężne” zajęcia, pełne wściekłego krzyku troglodyty. I trudno się dziwić, bo, patrząc z zewnątrz, boisko właśnie to sugerowało. To jednak niekoniecznie prawda, bo choć angielski szkoleniowiec stawia na ciężką pracę, to do gburowatego “psychopaty” mu daleko.
Niemniej, “The Clarets” rzeczywiście długimi okresami wyglądali jak relikt przełomu lat 80. i 90. Długie piłki, walka w powietrzu z wyciągniętymi łokciami, bezkompromisowa postawa, wyciąganie maksimum ze stałych fragmentów gry - drużyna bardzo często korzystała z prostych środków rodem z minionych już czasów. Zakochani w pięknym futbolu i tiki-tace “nowocześni” kibice mieli tego dosyć. Znalazło się jednak i wielu takich, którzy widzieli w tym powrót do korzeni, bastion czasów piłki “czystej”, w formie pierwotnej.
Polityka klubu temu sprzyjała. Dyche, pracujący bez dyrektora sportowego, nie mógł liczyć na wielkie pieniądze. Kupował za grosze, często zbierał piłkarzy dostępnych za darmo. Narzędzia miał marne, ale prostota proponowanych przez niego rozwiązań pomagała w zrobieniu z nich skutecznego użytku. Burnley uchodziło za drużynę zarządzaną w “zdrowy” sposób, przypominający funkcjonowanie zespołów sprzed “zepsucia” ligi angielskiej napływem gigantycznego kapitału. “Tradycjonalista” u sterów był idealnym kapitanem okrętu.
Futbolowy “Bear Grylls”
Wyniki osiągane przez Burnley pod wodzą Dyche’a budziły szacunek. Proste środki pozwalały rzucać rękawicę bogatszym rywalom. 51-latek pracował na Turf Moor niespełna dekadę i dwukrotnie wprowadzał drużynę do elity. W sezonie 2014/15 skończyło się spadkiem, ale udało się od razu do niej wrócić, a następnie utrzymać przez kolejne sześć lat. Kopciuszek zrobił to pomimo bardzo małych jak na warunki Premier League środków finansowych. “The Clarets” w ciągu wspomnianych sześciu lat przeznaczyli na transfery około 190 milionów euro. To mniej niż Chelsea tylko w tym okienku transferowym. A warto pamiętać, że sumę tę w dużej mierze “ufundowały” sprzedaże za ponad 115 milionów.
W tych warunkach udało się nawet zagrać w europejskich rozgrywkach po raz pierwszy od pół wieku. Awans do eliminacji Ligi Europy dała siódma lokata w lidze w rozgrywkach 2017/18. Walka o fazę grupową okazała się bezowocna, ale sama możliwość stanięcia do niej i tak stanowiła dowód szalenie efektywnej pracy trenera.
Ograniczone zasoby sprawiały, że Dyche mógł momentami czuć się jak Bear Grylls. W porównaniu do klubów z Manchesteru, wspomnianych “The Blues” czy nawet Evertonu musiał przeżyć na ekwiwalencie wody deszczowej, kilku kamieni i sterty patyków. Zbudował jednak stabilny szałas i dawał radę przetrwać. Każdy funt się liczył i musiał zostać odpowiednio zainwestowany. Jasne, nie było to piękne, ale wystarczało.
“Ludzki” trener
Pomimo wizerunku “zakapiora” i mało atrakcyjnego stylu gry drużyny, osoba angielskiego trenera budziła raczej pozytywne emocje. To bowiem człowiek stąpający twardo po ziemi, który nie nosi głowy zbyt wysoko, rozumie oczekiwania i problemy kibiców.
“Ludzką” twarz pokazał m.in. podczas jednej z przedmeczowych konferencji. Tłumaczył, że dobrze poruszać na nich tematy niezwiązane z futbolem, bo stają się ciekawsze. Zaraz potem zaczął nakłaniać dziennikarzy, by przy okazji wyjścia ze znajomymi do pubu lub na miasto z dziećmi zabawili się w poszukiwanie “sobowtórów” znanych osób, bo to świetna rozrywka. Właśnie takimi wypowiedziami zdobywał sympatię przeciętnych kibiców, głównie zagłębionych w codzienności.
Gdy Premier League debatowała nad zwiększeniem liczby zmian z trzech do pięciu, protestował, zwracając uwagę na to, że taka zmiana da dodatkową przewagę klubom bogatszym, posiadającym szersze kadry. Tym tradycjonalistycznym podejściem również zapunktował u fanów “naturalnego” futbolu, oczekujących przede wszystkim jak najbardziej wyrównanej rywalizacji i zmniejszenia znaczenia siły finansowej zespołów. Nie trudno więc zrozumieć, dlaczego w Burnley nazwano jeden z pubów na jego cześć, jeszcze gdy prowadził tamtejszy klub. Ogromne zasługi dla “The Clarets” i podejście podobne do gromadzących się na trybunach tłumów sprawiły, że stał się postacią powszechnie poważaną. Nawet poza Wyspami uznawano go za element charakterystycznego folkloru ligi angielskiej.
Zadanie skrojone dla niego
Everton, nowe miejsce pracy Dyche’a, zmaga się z poważnymi problemami. Piłkarzy, którzy mogliby pociągnąć zespół w trudnym momencie, można policzyć na palcach jednej ręki - co więcej, żaden z nich nie jest graczem ofensywnym. Zasłużony zespół z niebieskiej części Merseyside stoi zatem przed ogromnym wyzwaniem. Frank Lampard zostawił go na przedostatnim miejscu w tabeli z dorobkiem zaledwie 15 punktów po 20 kolejkach. Rywale w walce o przetrwanie dokonali zimą licznych wzmocnień, a “The Toffees”, z powodu kłopotów finansowych wynikających z niegospodarności w poprzednich latach, wręcz przeciwnie - osłabili się. To scenariusz bardzo daleki od wymarzonego, ale… skrojony wręcz pod Dyche'a.
W Burnley musiał mierzyć się właśnie z takimi trudnościami, lecz znalazł na nie sposób. Opierał się na nieskomplikowanych, bezpiecznych rozwiązaniach. Dobierał piłkarzy “ograniczonych”, ale nie zamierzał nadmiernie komplikować dobrze ułożonej maszyny, działającej dzięki swojej prostocie. Podobnego scenariusza możemy spodziewać się na Goodison Park.
Dyche to zresztą świetny motywator. Zbudowanie ducha zespołu to kluczowe narzędzie jego pracy. Chce, żeby piłkarze ufali nie tylko sobie nawzajem, ale i jemu. Nie jest więc despotą, a wymagającym, lecz zarazem wyrozumiałym szefem. Często zwracają na to uwagę jego byli podopieczni. Kilku takich spotka w nowym miejscu pracy, bo w niebieskiej części Merseyside grają znani mu James Tarkowski, Michael Keane i Dwight McNeil. Ma zatem punkt zaczepienia.
Everton potrzebuje strażaka. Trenera, który uratuje go przed spadkiem niezależnie od stylu. Marcelo Bielsa na pewno stanowił bardziej ekscytującą opcję, ale on oczekiwałby wzmocnień i chciałby stworzyć długofalowy projekt, nawet kosztem męczarni na starcie. Dyche nie będzie kombinował, tylko od razu złapie byka za rogi i postawi sobie za cel odmianę mentalności szatni. Krótkoterminowo trudno było znaleźć lepszego kandydata. A w dłuższej perspektywie? Jeśli wywalczy przetrwanie i dostanie lepsze narzędzia niż na Turf Moor, może pojawi się szansa, aby pokazał kibicom inne, bardziej “stylowe” oblicze - bo takie, zdaniem byłych współpracowników, również ma.
Na razie jednak potrzeba starego, dobrego, pragmatycznego Seana Dyche'a. I na niego na pewno liczą kibice klubu, który próbuje uratować się przed pierwszym spadkiem od ponad 70 lat.