Król garażowych wyprzedaży, „Listonosz” i ich asystent. O takich trzech, co skradli serca kibiców Utah Jazz
Wielu ludzi na pewno nie ma pojęcia, że drużynę Utah Jazz w latach 90. ubiegłego wieku prowadził amator, który powierzał zadania specjalne listonoszowi oraz agentowi CIA o kryptonimie operacyjnym „Stock”. Fantastyczna historia wymienionego składu to definicja nad wyraz prostej, ale również do bólu skutecznej koszykówki.
Inna sprawa, że mowa o amatorze wyprzedaży garażowych, wspomniany listonosz to Karl Malone, natomiast agent - wykluczając klasę i milczenie - nigdy nie miał nic wspólnego ze scenami rodem z filmowych przygód Jamesa Bonda. To właśnie ten tercet wykreował ligowego przeciętniaka na pretendenta do tytułu mistrzów NBA.
Stock
John Stockton dołączył do Galerii Sław Koszykówki praktycznie niezauważony, przyćmiony sylwetką wykonującego wsad Michaela Jordana w locie, który wrył się w naszą świadomość na zawsze. Zaledwie kilku sportowców posiadało tak wspaniałą dysproporcję pomiędzy osiągnięciami a powszechnym uznaniem. John wciąż jest liderem wszech czasów wśród najlepszych asystentów NBA, przewodzi także w kategorii przechwytów. Te dokonania stawiają go na piedestale w gronie, gdzie widnieją nazwiska Kareema Abdula-Jabbara (punkty), Wilta Chamberlaina (zbiórki) oraz Hakeema Olajuwona (bloki).
Wszyscy są ikonami basketu. Stockton dał się poznać jako dobry gracz, dzięki prostocie, sumienności i skromności. Nie wystąpił choćby w epizodzie filmowym, nie brał udziału w szczególnie pamiętnych reklamach telewizyjnych, nikt nie ochrzcił jego nazwiskiem ruchów, które uskuteczniał na parkietach naszej ukochanej ligi, bo on najzwyczajniej w świecie takich w swoim repertuarze nie posiadał.
Powodem zaprezentowanego obrotu spraw było to, że chciał koszykarskiego życia tego rodzaju. Zależało mu tylko na zwycięstwach, nigdy nie dbał o nic innego. Gdy ktoś starał się przeprowadzić z nim wywiad, to jakby próbował wykąpać kota. Znanym wyłącznie sobie sposobem pozostawał w ukryciu, nawet kiedy światła reflektorów świeciły najjaśniej, padając na estradę NBA. Stockton znalazł się wśród zawodników złotego draftu z 1984 roku, wkraczając w epokę, gdy słupki oglądalności koszykówki w USA osiągały maksymalny poziom.
Wprawdzie potęga Jordana odebrała mistrzowskie pierścienie wielu koszykarzom z późniejszego składu Dream Teamu, ale „His Airness” przyciągał uwagę każdego z nich. Natomiast „Stock” nadal przechowywał konspiracyjnie dane własnej tożsamości, niczym agent CIA. Zapewne niewiele by się zmieniło, gdyby Johnowi przyszło grać w koszykówkę w dzisiejszych czasach. Wyobrażacie sobie sytuację, że Stockton aktywnie udziela się w mediach społecznościowych albo prowadzi bloga? To nie ten typ człowieka.
Patrząc z perspektywy czasu, byłaby to medialna porażka. Cechami wspólnymi świetności Johna zawsze określano jego produktywność na boisku i końskie zdrowie. Przez dziewiętnaście sezonów występów na parkietach NBA rozegrał 1526 spotkań, z których opuścił tylko 22 potyczki. Clutch-time był jego czasem. Stockton maczał palce w najistotniejszych momentach dziejów organizacji Utah Jazz.
W 1997 roku popisał się trafieniem na wagę pierwszego uczestnictwa „Nutek” w finale NBA. W tymże finale, podczas meczu numer pięć, w ciągu ostatnich trzech minut widowiska: posłał celną trójkę, wykorzystał rzut osobisty, zanotował przechwyt, dwie zbiórki oraz asystę. Trafił też layupa, dającego prowadzenie ekipie z Salt Lake City. W 1999 roku rzutem z wyskoku uchronił Utah przed kompromitującym odpadnięciem już na etapie rundy otwierającej play-offy, gdzie ich oponentami byli Sacramento Kings, co miało gigantyczny wpływ na powrót i wygranie serii 3-2.
„Stock” wyróżniał się jako ten, który potrafił zatrzymać młode, pełne koszykarskiego wigoru drużyny. Ówczesne Sacramento było prototypem do niedawna nieopierzonych Golden State Warriors. Kings mieli olbrzymią radochę z gry czy kreowania spektakularnych akcji ofensywnych. Kobe Bryant do spółki z Shaquillem O’Nealem niepodzielnie rządzili ligą w latach 2000-2002, ale w 1997 lub w 1998 roku ani razu nie zdarzyło się im pokonać pary John Stockton - Karl Malone.
Starannie przygotowywane zagrywki przez Utah Jazz i dbałość o szczegóły zawsze triumfowały przeciwko młodszym, bardziej utalentowanym zespołom, zaś mózgiem wszelkich boiskowych operacji był Stockton. Kozłował piłkę z niesłychaną lekkością, potem podawał ją do kolegów z precyzją szwajcarskiego zegarka. Prowadził atak na własnych warunkach, cierpliwie, do samego końca, gasząc zapędy rywali.
Najbardziej niezapomnianym obrazkiem Johna Stocktona było zwycięstwo „Nutek” na terenie Los Angeles Lakers, w starej hali Jeziorowców - The Forum. „Stock” po meczu podszedł do Malone’a i przybił z nim szybką piątkę. Żadnych euforycznych podskoków albo pompek na pięściach. Ot, normalny dzień w pracy z kariery sportowej, zasługującej na większą chwałę niż ta, która jej towarzyszy.
Listonosz, który został tragarzem
Karl Malone za żadne skarby nie chciał iść w miejsca, do których nie podążał John Stockton. Może z wyjątkiem wspólnych koszykarskich ścieżyn lub ekspedycji w celu polowania na niedźwiedzia grizzly, ale nikt nie przekona się o ich chemii, jeśli jej nie doświadczy.
Utah Jazz ciągnęli tęgi wózek przeszłości, nawet gdy w NBA toczyła się batalia o laur najlepszego duetu zawodników, gdzie na ogół wskazywano parę Jordan - Pippen. Malone i Stockton pragnęli za wszelką cenę dowieść, że opinia publiczna się myli. Jeden był synem barmana, drugi zaś zbieracza bawełny, zatem jak wytłumaczyć ich porozumienie w ofensywnych schematach Jerry’ego Sloana? Przepiękny przypadek? Raczej przeznaczenie.
Niektórzy twierdzą, że połączył ich gruntowny brak kompetencji skautów ówczesnej NBA, ponieważ John został wybrany w drafcie dopiero z szesnastym numerem, natomiast Karla zignorowało dwanaście klubów, zanim na jego usługi zdecydowali się włodarze „Nutek”. Inni reprezentują pogląd, że zjednoczyła ich ciężka praca na treningach, bo potrafili powtarzać do znudzenia pick-and-rolle. Zagranie, które stało się ich ulubioną bronią. Choć duża rzesza fanów basketu może pamiętać również podanie Stocktona do Malone’a słane na 60 stóp w trakcie czwartego pojedynku NBA Finals 1997. Przyłożenie! Wracając do kwestii przewodniej: która z teorii jest bliższa prawdzie? Obie.
Rodziny Stocktonów i Malone’ów lubiły jadać wspólne posiłki. Kay, żona Karla, do dziś utrzymuje, że John przyrządza najsmaczniejszą londyńską wołowinę na świecie, kładąc jednocześnie nacisk, że jeżeli zdarzy mu się gotować inną potrawę, nie wybierze się do niego. Natomiast córka „The Mailmana” - Kadee - widząc niegdyś „Stocka” na billboardach, krzyczała: „Tam jest mój ojciec chrzestny!”.
Z zupełnie obcych ludzi przestali być zupełnie obcy. Przeistoczyli się w opiekunki do dzieci, biznesowych partnerów, a kiedy było trzeba - nawet psychoanalityków. Pomagali sobie nawzajem i oparli przyjaźń nie tylko na znajomości z jednego zespołu i miłości do koszykówki, lecz przede wszystkim na potężnych wartościach rodzinnych. Gdy Karl miał zły dzień, John nigdy nie wywierał na nim presji, ale służył pomocną dłonią.
Czasem przytrafiało się, że „Stock” kończył składać zamówienie „Listonosza” w restauracji:
- I żadnego zielonego syfu na talerzu Karla. Niczego, co jest podobne do natki pietruszki - mawiał.
Nie podzielił ich kolor skóry. Jeden był chuderlawy, drugi wielgachny jak dąb. Jeden grał w golfa, drugi polował na niedźwiedzie. Jeden nosił niewielkie płócienne trampki, drugi buty z aligatora. Jeden jeździł sedanem, drugi podrasowanym Harleyem. Wspierali się, uzupełniali i dzięki temu ich fantastyczna przyjaźń przetrwała.
Karl Malone był fascynująco szczodry. Widział potrzebujących ludzi i pomagał im. Pewnego razu przechodził na lotnisku obok kobiety, która czekała przy odbiorze bagażu, a ona pomyliła go z tragarzem. Zapytała: „Przepraszam uprzejmie, czy mógłby mi Pan pomóc z walizkami?”. John Stockton z drużyną czekał na reakcję Karla, na co on rzucił: „Jasne, dlaczego nie?”.
Wziął ekwipunek i odprowadził ją do samochodu. Było tam mnóstwo osób wiedzących, kim jest wielkolud tachający toboły, ale akurat ta dama nie miała zielonego pojęcia. Malone nie wypadł z roli, po prostu włożył jej manatki do auta. Ba, nawet zaoferowała mu napiwek, jednak „The Mailman” pozostał nieugięty: „Nie, to na koszt firmy”.
Król garażowych wyprzedaży
Jerry Sloan to nie tylko architekt sukcesów Utah Jazz lat dziewięćdziesiątych, ale również stały bywalec pchlich targów, miłośnik antyków oraz archaicznego badziewia, które nabywał na wyprzedażach garażowych. Pewnego dnia zaprosił Tony’ego Abbotta, swojego wieloletniego przyjaciela, aby pochwalić się nowym okazem sztuki w kolekcji staroświeckiego blichtru.
Jego żona, Bobbye, wręcz nie tolerowała, kiedy Jerry przynosił następne rupiecie, zagracając nimi dom i garaż, aczkolwiek jej konikiem były zwierzęta, więc i sprzeczek małżeńskich jak na lekarstwo. Tak czy inaczej, Abbott usłyszał dochodzący ze schroniska dla samochodów głos Sloana.
- Tony, tutaj. Wejdź ukradkiem, żeby Bobbye nas nie zauważyła. Pokażę ci coś, co właśnie zakupiłem na garażowej wyprzedaży - mówił.
Zaciekawiony Tony przedarł się przez stertę walającego się wokół barachła, po czym ujrzał zawieszoną w narożniku baranią głowę.
Nie był to łeb zwykłej pustynnej owcy, ale czerep przypominający barany hodowane na pobliskich farmach. Jerry zdjął zatem spleśniałą baranią głowę, przymocowaną do plastikowej tablicy, i zaczął się zachwycać, jakby były w niej zawarte wszystkie odpowiedzi na nurtujące ludzkość pytania od zarania dziejów. Między panami wywiązał się dialog:
- Jerry, ile za to dałeś?
- 400 dolarów. Myślisz, że ubiłem dobry interes?
- Ta, jasne, lepszego nie mogłeś, chociaż nawet skrawek prawdziwego górskiego szlaku nie jest wart czterech stówek.
- Masz rację, muszę się tego pozbyć.
Nic z tych rzeczy, barani globus został na swoim miejscu. Innym razem słynny trener Utah Jazz znowu rozpoczął ich potajemną konwersację w kontekście kolejnej zdobyczy z garażowej wyprzedaży:
- Tak, Tony, poświęciłem tej pasji sporo czasu, ale teraz byłem sprytniejszy niż sprzedawcy.
- O czym ty, do cholery, mówisz?
- Przed jednym ze stoisk garażowego targowiska była taka niska kobieta, handlująca różnymi rzeczami i miała też w zasobach niesamowity chlebak. Chciała go opylić za 20 baksów.
- Co? Przecież to ci się nie opłaca!
- Właśnie dlatego przestałem interesować się chlebakiem, co ją wkurzyło. No więc… nie mogłem się oprzeć i kupiłem. Przywiozłem to cudeńko do domu, oczyściłem je z kurzu, odrestaurowałem, po czym postanowiłem zajrzeć do środka. Znalazłem tam 300 dolarów.
Dacie wiarę? Cały utarg - wszystko, co zarobiła tamta kobieta - schowany był w chlebaku, który opchnęła za dwie dyszki. Jeżeli oczekujecie pięknego zakończenia w stylu „Jerry Sloan postąpił uczciwie, pojechał i oddał hajsiwo”, to ogromnie się rozczarujecie. Legendarny szkoleniowiec nachylił się nad uchem Tony’ego Abbotta i wyszeptał: „Nie zamierzam zwracać jej tych pieniędzy”. Bądź co bądź, w jakim stopniu jesteśmy przyzwoici moralnie, ponoć najlepiej wie wyłącznie nasz księgowy.
Ktoś kiedyś przedstawił Jerry’ego Sloana, mówiąc o nim: „Chodzące tornado”. Jeśli widziałeś go kroczącego korytarzem w twoim kierunku, pierwotny instynkt nakazywał bezzwłoczny obrót na pięcie i obranie innej drogi. To niewiarygodnie dokładny opis tego człowieka, ale jednocześnie kompletnie niezrozumiały na wiele sposobów. Możliwe, że Sloan był najbardziej przerażającą osobą, jaką wtedy można było spotkać, lecz także darzoną kolosalnym szacunkiem.
Pierwszą czynnością, którą robił codziennie - przed meczem lub przed treningiem - było odwiedzenie szatni drużyny i uściśnięcie dłoni każdego zawodnika, bez względu na rolę pełnioną w rotacji. Wszystkich traktował równo, niezależnie czy koszykarz posiadał status gwiazdy, czy ławogrzeja. Pewnego wczesnego poranka, podczas ćwiczeń rozgrzewkowych w ramach przygotowań do obozu treningowego Utah Jazz, dostrzegł jak facet od podawania piłek rozmawia z jego asystentami.
Sytuacja miała miejsce tuż po przerwie wakacyjnej, więc ziomek po prostu witał się z zawodnikami oraz całym sztabem szkoleniowym. Trener Sloan stał blisko, gość czuł spojrzenie Jerry’ego i nieco się denerwował. Kiedy przestali dyskutować, Sloan warknął: „Co jest, ku**a, Colton?”. Pracownika zamurowało. Sądził, że uczynił coś niezgodnego z zasadami, lecz po chwili szkoleniowiec “Nutek” dodał: „Dlaczego się ze mną nie przywitałeś?”. Zaskoczenie, wybuch śmiechu, piątka, szufla, strzała.
Trafienie łamiące serca
Ponad dwie dekady temu obserwowaliśmy bezsprzecznie jeden z najbardziej wartych zapamiętania rzutów w historii basketu, który złamał serca kibicom zgromadzonym w Delta Center podczas szóstego starcia NBA Finals 1998. Autorem celnej próby z półdystansu był Michael Jordan, grzebiąc równocześnie marzenia Utah Jazz o wzniesieniu w górę trofeum imienia Larry’ego O’Briena. W każdym razie, głównym tematem debat ekspertów przez długi okres było zagadnienie: czy MJ przy ostatniej próbie rzutowej w barwach Chicago Bulls odepchnął Bryona Russella, czy nie?
- On wiedział, jaki manewr chce wykonać, a ja zdawałem sobie sprawę, że będzie starał się wypracować pozycję, by wykonać rzut. Próbowałem go odciąć. Pragnąłem, żeby czuł mój oddech na plecach, ale nagle zwietrzył szansę, jakby mówił: „O! Tutaj będzie rewelacyjnie. Proszę, jako bonus otrzymujesz dyskretne odepchnięcie, Russ”. Wtedy trafił z odległości siedemnastu stóp, ze swojego ulubionego miejsca - wspominał słynny rzut Bryon Russell.
Jednak trzeba podkreślić, że zanim do tego doszło, Utah Jazz zanotowali dwa niewyobrażalnie znakomite sezony. John Stockton i Karl Malone nękali przeciwników perfekcyjnymi pick&rollami, dwa razy meldowali się w finale NBA, a także kończyli kampanie regularne z ponad 60 zwycięstwami na koncie. Trener Jerry Sloan po mistrzowsku dyrygował zespołem zza linii bocznej, wykorzystując cechy koszykarskie pozostałych graczy, w tym Bryona Russella, i pokazując im, że każdy pełni ważną funkcję w drużynie. W jedności siła, w synchronizacji jedność.
- To był mój ostatni rok w lidze. Jazz grali fenomenalnie. Jerry Sloan był kapitalnym trenerem i dziedzictwo, które po sobie pozostawił, było niesamowite. Miałem przyjemność konkurować z tymi facetami przez wiele, wiele lat. Cóż, po prostu posiadali mnóstwo talentu. Nic nie jest w stanie zastąpić talentu - stwierdził były gwiazdor NBA, Clyde Drexler.
Od początku obozu przygotowawczego odbywającego się 3 października 1997 roku w Boise, zawodnicy „Nutek” czuli na skórze odmienną atmosferę w porównaniu z poprzednim sezonem. Byli wytrwalszą oraz bardziej doświadczoną grupą i pałali żądzą zemsty na Chicago Bulls za przegrany finał.
- Rok wcześniej gościliśmy w NBA Finals, więc chcieliśmy ustalić, jaki będzie nasz następny krok. Chodziło o zwyciężanie i robiliśmy to bez zarzutu, lecz musieliśmy stać się nierozłącznym kolektywem, żeby osiągnąć coś więcej. Każdy z nas wykonywał tytaniczną pracę, dysponowaliśmy niezwykłą pewnością siebie, zwłaszcza w meczach na styku. Byliśmy weteranami ligi, nie miały znaczenia plany defensywne rywali. Brali poprawkę na nasze zagrywki, ale nie przynosiło to żadnego efektu - oceniał siłę drużyny Jeff Hornacek.
Zespół prędko został poddany konieczności występów bez Johna Stocktona, który przeszedł operację artroskopii lewego kolana, przeprowadzoną przez Dr. Lyle’a Masona w Bountiful’s Lakeview Hospital. Jazz zainaugurowali kampanię zaliczając 11 wygranych przy 7 meczach zakończonych niepowodzeniem, ale od tamtej pory triumfowali w 51 pojedynkach, ustępując pola zaledwie 13 razy. Legitymując się bilansem 62-20, ekipa Utah ruszyła na podbój play-offów z przewagą parkietu.
W pierwszej rundzie zmagań posezonowych uporali się z Houston Rockets 3-2, następnie rozprawili się z San Antonio Spurs 4-1 i zaserwowali sweepa zespołowi Los Angeles Lakers w WCF.
- Wygrywaliśmy przez całą kampanię, ustanawialiśmy zwycięskie streaki, urządziliśmy triumfalny marsz do finału ligi. To nie był zwyczajny finał, ponieważ wiedzieliśmy, jak wysokie są wobec nas oczekiwania. Wróciliśmy tutaj z łatwością, nie chcieliśmy równie łatwo odpaść z rywalizacji o mistrzostwo - podkreślał Bryon Russell
Jazz wygrali pierwsze spotkanie NBA Finals przeciwko Chicago Bulls dopiero po dogrywce 88-85, by ponieść klęski w trzech kolejnych potyczkach. Zdołali jeszcze urwać piąty mecz serii, lecz „Byki” pokonały ich w szóstym starciu, stawiając pieczęć na wielkiej koszykarskiej dynastii.
Trzeba oddać historyczny pokłon sukcesom drużyny dowodzonej przez Jerry’ego Sloana, ze wszystkimi należnymi honorami i ozdobić ich dłonie choćby umowną biżuterią godną mistrzowskiej postawy. Bo wracali z tarczą, nigdy na tarczy, aczkolwiek fakty temu przeczą. Dumnie wkraczali na największe sportowe areny, wykręcali nieprawdopodobne rekordy, przeskakiwali mury człowieczych umiejętności, nie ginąc w zwodniczym blasku fleszy.
W 2014 roku dotarła do nas informacja o cierpieniach trenera Sloana, którego dopadła choroba Parkinsona oraz otępienie z ciałami Lewy’ego, zaburzające funkcje mózgu, a co za tym idzie - pamięci długotrwałej. Od ogłoszenia diagnozy lekarskiej minęło pięć długich lat. Znajomy dziennikarz zapytał go: „Jerry, co porabiasz ostatnimi czasy?”. Odpowiedź: „Ostatnio jadłem śniadanie”. Słynny szkoleniowiec zmarł 22 maja bieżącego roku.
Może i legendarny „Mr. Chicago Bull” nie pamiętał o wielu kwestiach, ale my, koneserzy basketu, nie zapomnimy o jego zaangażowaniu w reżyserowanie wybitnych koszykarskich spektakli. Bo to - czy ktoś tego pragnie, czy nie - jest wyryte w kamieniu dziejów NBA.