Koszykówka. Wielki basket wraca na parkiety. Rusza 74. sezon NBA
Wszyscy sympatycy koszykówki na najwyższym poziomie mogą wreszcie odetchnąć z ulgą, przy jednoczesnym przygotowywaniu zapasów kawy i maści na podkrążone oczy. Po 131 dniach nieobecności na salony z przytupem wraca NBA. Stara liga ze starymi drużynami w nowych składach, a wraz z nimi nowe nadzieje i nowi faworyci. To wszystko rozpocznie się już tej nocy.
Dokładnie o 2:00 czasu polskiego odbędzie się inauguracyjny mecz sezonu 2019/20. Nowe rozdanie zapoczątkują kanadyjscy obrońcy tytułu, Toronto Raptors, którzy zmierzą się z New Orleans Pelicans. Już ten mecz musi elektryzować większość koszykarskich sympatyków.
Mistrzowie na cenzurowanym
Wszyscy jesteśmy ciekawi jak podopieczni Nicka Nurse’a zdołają sobie poradzić po utracie największego gwiazdora i absolutnego fundamentu sukcesu z ubiegłego sezonu, czyli naturalnie Kawhia Leonarda. Wszak 28-latek całkowicie zasłużenie zgarnął tytuł MVP poprzedniej serii finałów. Bez jego buzzer-beatera w drugiej rundzie play-offów Raptors mogliby odpaść już w starciu z Philadelphią 76ers.
Lukę po Leonardzie z pewnością będą starali się wypełniać Kyle Lowry, Marc Gasol czy Pascal Siakam, jednak każdy z nich musiałby się wspiąć na najwyższy możliwy poziom, aby Raptors mieli choć cień szansy na powtórzenie wyczynu sprzed kilku miesięcy. Wydaje się, to być prawdziwym „Mission Impossible” dla Nicka Nurse’a i spółki.
Doskonały sezon 2018/19 zwieńczony zdobyciem pierścieni po prostu stanowił sufit kanadyjskiej ekipy. Przy obecnym rosterze prawdziwym sukcesem dla drużyny z Toronto może być osiągnięcie finału konferencji.
Istnieje życie po Anthony’m Davisie
Tak ambitnych planów raczej nie mają ich pierwsi rywale, Pelicans. Za ekipą z Nowego Orleanu bardzo pracowity okres przedsezonowy, w trakcie którego z drużyną również pożegnał się dotychczasowy lider, Anthony Davis. 26-letni center wreszcie spełnił swoje marzenie o grze u boku LeBrona Jamesa i zasilił szeregi Los Angeles Lakers.
W zamian za Davisa „Pels” otrzymali naprawdę ciekawą paczkę zawodników prosto z LA. Josh Hart, Brandon Ingram i przede wszystkim Lonzo Ball to gracze, którzy mają ogromny potencjał i niewykluczone, że zaprezentują go już w najbliższych miesiącach.
Warto również wspomnieć o nieco bardziej doświadczonym zawodniku, który latem zdecydował się dołączyć do Pelicans, a mianowicie JJ Reddicku. 35-latek to zawodnik, który znacznie zwiększa potencjał „Pelikanów” zza łuku oraz, co bardzo ważne, jest gwarantem sukcesu w trakcie sezonu zasadniczego. Amerykanin w trakcie 12-letniej kariery na parkietach NBA ani razu nie ominął play-offów.
Z pewnością fani „Pelikanów” największe nadzieje pokładali w nowym nabytku prosto z loterii draftu, Zionie Williamsonie i sam przyznam, że nie mogę się już doczekać debiutu 19-latka w NBA. Niestety nie nastąpi to jeszcze tej nocy, ponieważ jeden z najbardziej obiecujących rookie doznał kontuzji, która nieco opóźni początek jego przygody w NBA.
Liga wielkich duetów
Po zmianie barw Leonarda i Davisa zarówno Raptors, jak i Pelicans będą musieli liczyć na potęgę kolektywu. Tymczasem w wielu pozostałych drużynach siły będą w dużej mierze rozłożone na dwóch zawodników. Na skutek niezliczonej liczby transakcji wykrystalizowało się kilka ekip, które w swoim rosterze mają po dwóch koszykarzy z absolutnie najwyższej półki.
Najbardziej elektryzującym duetem prawdopodobnie będzie tandem Davis-James, który stworzył się w Lakersach. Poprzedni sezon pokazał, że nawet sam LeBron nie wystarczy, aby wprowadzić „Jeziorowców” do play-offów. Dopiero przyjście AD zmienia wszystko. Z tą dwójką 16-krotni mistrzowie mają naprawdę pokaźne szanse na kolejny pierścień.
Interesująco zapowiada się także współpraca na linii Harden-Westbrook. Po przejściu Russella do Houston Rockets od razu pojawiły się głosy krytyków wątpiących w jakąkolwiek możliwość pogodzenia obu panów, którzy tak lubują kontrolować akcje i trzymać piłkę przez większość czasu.
Już mecze przedsezonowe pokazały jednak, że wszelkie obawy o egoizm tego dueta są raczej nieuzasadnione. W trakcie wakacyjnych spotkań „Brodacz” wykręcił średnią asyst wynoszącą aż 10.0, a Westbrook dobrze wszedł do nowej drużyny, notując np. 22 punkty przeciwko Toronto Raptors.
Na swój legendarny już duet Curry-Green będą musieli liczyć wszyscy sympatycy Golden State Warriors. Wicemistrzowie z ubiegłego sezonu jeszcze do niedawna mogli pochwalić się prawdziwym dream-teamem, ale odejścia Kevina Duranta do Brooklyn Nets, Andre Iguodali do Memphis Grizllies oraz zerwanie więzadła Klaya Thompsona sprawia, że niemal cała nadzieja na kolejny sukces GSW spoczywa na barkach starej gwardii.
Na Wschodzie po staremu
KD po trzech sezonach rozstał się z „Wojownikami”, tworząc niejako kolejny wielki duet w NBA. Wszak poza Durantem szeregi Brooklyn Nets zasilił także Kyrie Irving. Pokłady talentu tkwiące w drużynie z Nowego Yorku są ogromne, jednak ich prawdziwy potencjał będziemy mogli obserwować dopiero w sezonie 2020/21. W nadchodzących rozgrywkach Nets będą polegać wyłącznie na Irvingu.
Z tego względu nie wydaje się, aby ekipa Kenny’ego Atkinsona mogła namieszać w konferencji wschodniej. Na papierze w grze o najwyższe cele pozostaną drużyny, które dawały znać o swej sile w poprzednich latach. Przede wszystkim mam tu na myśli Bucks oraz 76ers i być może Celtics.
Boston jest jedną z najbardziej nieprzewidywalnych ekip, ponieważ chyba nikt, łącznie z Bradem Stevensem, nie wie czy choćby Jaylen Brown i Jayson Tatum wskoczą na poziom, który prezentowali m.in. w trakcie play-offów w 2018 roku, czy też znów zawiodą, jak to miało miejsce w ubiegłym sezonie. Na razie współpraca JB, JT oraz następcy Irvinga – Kemby Walkera układa się pomyślnie. „Celtowie” przegrali tylko jedno spotkanie przedsezonowe.
Większe szanse na finalny triumf mają jednak Milwaukee Bucks oraz Philadephia 76ers. Największym sukcesem „Kozłów” jest utrzymanie największych gwiazd w trakcie okresu off-season. Kibice w Fiserv Forum będą mogli nadal podziwiać wyczyny Brooka Lopeza, Erica Bledsoe, Khrisa Middletone’a oraz przede wszystkim Giannisa Antetokounmpo.
W ubiegłym sezonie Bucks polegli w finałach konferencji przeciwko Toronto Raptors, jednak w przeciwieństwie do kanadyjskiej ekipy nie pozwolili na rozebranie dotychczasowego składu. Dzięki temu „Kozły” jawią nam się jako jeden z najpoważniejszych kandydatów do miejsca w przyszłorocznych finałach.
Na drodze ku sukcesie drużyny z Milwaukee z pewnością stanie Philadelphia 76ers. Ekipa ze stanu Pensylwania w trakcie wakacji nieco przemodelowała swój skład rezygnując z typowych shooterów pokroju wspomnianego już JJ Reddicka. Postawiono na wzrost oraz siłę, dzięki czemu nowym nabytkiem 3-krotnych mistrzów NBA został np. Al Horford.
Kwartet Embiid-Simmons-Horford-Harris może siać prawdziwe spustoszenie pod koszem. Równowagę ma za to zapewnić progres, jaki poczynił 23-letni Ben Simmons w zakresie rzutów dystansowych. Ubiegłoroczny Rookie of the Year wreszcie zaczyna stwarzać zagrożenie zza łuku.
Wszystkie drogi prowadzą do Los Angeles
Rywalizacja na linii 76ers-Bucks zapowiada się pasjonująco, jednak osobiście uważam, że niezależnie od ostatecznego wyniku starć na wschodzie, tytuł powędruje do ekipy z zachodu. Nawet nieco zacieśniłbym krąg potencjalnych faworytów do drużyn z jednego miasta, a konkretnie „Miasta Aniołów”.
Początki super-duetu James-Davis to jedno, ale nie zapominajmy także o ruchach, które poczynili rywale Lakers zza miedzy. Clipper nie próżnowali na rynku wolnych agentów o czym najlepiej świadczą transakcje związane z pozyskaniem Paula George’a oraz MVP ostatnich finałów, Kawhia Leonarda. Roster „Lob City” prezentuje się lepiej niż dobrze.
Patrząc na składy obu ekip z Los Angeles niewykluczone jest, iż rywalizacja o prym w „Mieście Aniołów”, tak naprawdę zmieni się w zażartą walkę o tytuł mistrzowski. A zdecydowanie najpiękniejszy jest fakt, iż obie te drużyny zmierzą się już tej nocy o 4:30.
Pierwsze spotkania sezonu zasadniczego oczywiście jeszcze o niczym nie przesądzą, aczkolwiek będą one mogły posłużyć jako wspaniała przystawka przed daniem głównym w postaci przyszłorocznych play-offów.
Na razie delektujmy się powrotem do gry topowych koszykarzy świata, którzy przez najbliższych kilka miesięcy będą nam serwować basket z najwyższej półki. Cytując Włodzimierza Szaranowicza, który przed laty komentował mecze najlepszej koszykarskiej ligi świata: „Hej, hej, tu NBA”. Wreszcie.
Mateusz Jankowski