Koniec z marnowaniem pieniędzy, rodzi się nowa Hertha. Klub Krzysztofa Piątka u progu rewolucji
Najtrudniej robi się transfery wtedy, kiedy ma się na nie pieniądze. Zła polityka klubu utopiła Schalke, swego czasu sprawiła spore kłopoty Kolonii, a nawet na szczycie, w Bayernie, transakcje liczone w kilkudziesięciu milionach euro trudno uznać za sukces. Te “wyczyny” bledną jednak przy fatalnych ruchach transferowych w wykonaniu Herthy Berlin.
Wydająca maksymalnie po kilkanaście milionów euro na nowych piłkarzy w skali całego okienka Kolonia, przed sezonem 2017/2018, kiedy to udało jej się zakwalifikować do Ligi Europy, położyła nagle w jednym oknie aż 40 mln na stół. Z marnym skutkiem, bo nie dość, że szybko odpadli z pucharów, to spadli też z ligi w słabym stylu, a na żadnym z pozyskanych w tym zaciągu piłkarzy nie udało się później zarobić.
Schalke swego czasu mocno zaufało Christianowi Heidelowi i oddało mu do dyspozycji niemalże nieograniczone środki w nadziei, że zbuduje w Gelsenkirchen drużynę na miarę marzeń i oczekiwań lokalsów. W ciągu 3 lat wydano ponad 150 mln €, a efekt tej finansowej bonanzy jest dziś taki, że Schalke stacjonuje w 2. Bundeslidze, zaś zadłużenie liczy w setkach milionów. Ba, nawet Bayern miewa problemy z właściwym ulokowaniem środków bo - pomijając bieżący transfer Dayota Upamecano - trzech najdroższych piłkarzy w historii klubu, to wciąż szukający swojego miejsca w podstawowej jedenastce Lucas Hernandez, zawodzący na całej linii Leroy Sane i nie podnoszący się z ławki Corentin Tolisso. Tylko na odstępne za tych trzech piłkarzy wydano w sumie ponad 170 mln €, a o obliczu drużyny nadal decydują inni. Ale wszystkie te “wyczyny” bledną przy tym, czego w ostatnich dwóch sezonach dokonała na rynku transferowym berlińska Hertha.
W ciągu dwóch ostatnich sezonów berlińczycy wydali tylko na odstępne za nowych piłkarzy blisko 150 mln €, a mimo to ich poziom sportowy ani drgnął. Albo inaczej - jeśli drgnął to raczej w dół, bo o ile Hertha sprzed czasów Windhorsta dość swobodnie zajmowała miejsca w TOP10 na koniec sezonu, a nawet kwalifikowała się do pucharów, o tyle po tych wielkich inwestycjach, poczynionych w ostatnim czasie, w sezonie 2020/2021 niemal do końca musiała drżeć o zachowanie statusu pierwszoligowca. Tak wielkie nakłady finansowe w połączeniu z buńczuczną ofensywą marketingową (słynne hasełko wymyślone przez Juergena Klinsmanna, czyli Big City Club), wizerunkowymi wpadkami (live Salomona Kalou na Facebooku, czy też “dzienniki” Klinsmanna), mizernymi wynikami własnymi i sukcesami ubogiego krewnego ze wschodu, czyli Unionu, sprawiły, że Hertha stała się w Niemczech synonimem nieudolności w zarządzaniu i obiektem drwin - czy to kibiców, czy dziennikarzy. Po raz kolejny okazało się, że nawet jeśli masz pieniądze, to bez know-how nie będzie wow.
To know-how ma wnieść do klubu Fredi Bobic, który wykonał kapitalną pracę we Frankfurcie i z klubu o zbliżonym do obecnej Herthy potencjale, ale bez takiego zaplecza finansowego, zrobił w dość krótkim czasie aspiranta do Ligi Mistrzów i półfinalistę Ligi Europy. Nikt już właściwie nie pamięta, że kiedy zatrudniano go we Frankfurcie, to wielu kibiców Eintrachtu łapało się za głowy, pamiętając jego niezbyt udany okres pracy w Stuttgarcie. Dla kibiców VfB jest tym, kim dla kibiców Legii Mirosław Trzeciak. Bo tak jak Trzeciak wolał w Legii Mikela Arruabarrenę zamiast Roberta Lewandowskiego, tak Bobic wysłał na wygnanie do Lipska Joshuę Kimmicha, bo większy potencjał widział w RanIm Khedirze i Raphaelu Holzhauserze.
Rewolucja kadrowa
Nowy dyrektor sportowy Herthy z miejsca zabrał się do roboty, a jego pierwsze decyzje kadrowe pokazują, że ma już gotową diagnozę tego, co w ostatnim czasie najbardziej szwankowało. Mimo iż Matheus Cunha, Dide Lukebakio i Jhon Cordoba zdobyli dla “Starej Damy” 19 z 41 goli zdobytych w zeszłym sezonie, to chętnie by się ich pozbył i nie ukrywa w mediach, że czeka na oferty za tych piłkarzy. Cuhnę łączy się wstępnie z Leeds United, Lukebakio z Lille, a Cordoba jest już w zasadzie piłkarzem Krasnodaru.
Ktoś może powiedzieć - ok, Hertha zawiodła, ale dlaczego Bobic chce się pozbyć akurat tych, na których opierała się cała gra ofensywna? Tu nie chodzi o ich umiejętności, których nie można nikomu z tego grona odmówić. Kluczowy jest jednak mental, chęć współtworzenia zespołu i poczucia bycia jego częścią. Tymczasem wspomniani wyżej piłkarze nastawiają się przede wszystkim na własne dobro. Osiągnięcia indywidualne zdają się być dla nich dalece istotniejsze niż wynik zespołowy.
To indywidualiści, z których ciężko ulepić spójną formę. Lukebakio ma gaz, ma drybling, potrafi zagrać na wielu pozycjach w ofensywie, ale nawet nie próbuje udawać, że chce mu się walczyć o piłkę i ganiać za nią od jednego obrońcy do drugiego. Cunha to wybitny technik. Taka budżetowa wersja Neymara. Świetnie czuje się z piłką przy nodze. Może nawet zbyt świetnie, bo trudno mu się z nią rozstać. Ciężko go jednak wtłoczyć w jakiekolwiek ramy taktyczne, o czym przekonał się nawet sam Nagelsmann. To piłkarski lekkoduch, rozgrywający często swój mecz w meczu. Cordoba z kolei jest silny, świetny w powietrzu i w graniu tyłem do bramki, ale pozostaje raczej poza zespołem. Choćby przez wzgląd na fakt, że trudno mu się porozumieć z kolegami z zespołu w innym języku niż hiszpański.
Nie są to piłkarze, którzy żyją Herthą. W trudnych momentach nie wyjdą przed szereg i nie pociągną zespołu za sobą. Berlińska “Stara Dama” potrzebuje liderów, zarówno na boisku, jak i poza nim. Potrzebuje postaci, z którymi kibice mogliby się identyfikować, dla których chcieliby przychodzić na stadion i którzy na boisku będą gotowi przelewać krew i pot za niebiesko-białą koszulkę. Mówił o tym całkiem niedawno szef klubu - Carsten Schmidt, prezentując program Goldelse, o którym szerzej nieco później. Hertha pragnie identyfikacji - piłkarzy z klubem, kibiców z klubem i kibiców z piłkarzami. I właśnie w tym kontekście należy postrzegać transfer Kevina-Prince’a Boatenga. Nie rozpatruję go w kategoriach stricte piłkarskich. Nie zastanawiam się, czy wniesie do drugiej linii Herthy kreatywność, której brakuje jej od lat. Nie analizuję, ile akcji pressingowych w ostatniej tercji będzie w stanie zrobić i ile piłek dogra w pole karne. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że Kevin-Prince jest już po drugiej stronie góry. Ale jego transfer to ukłon w stronę fanów, to próba ściągnięcia ich na trybuny, to strzał obliczony na zwiększenie zainteresowania mediów klubem, to chęć zrobienia pozytywnego hałasu wokół klubu. To też chęć zbudowania hierarchii w szatni. Kevin to naturalny lider, piłkarz, który wie, jak robić użytek zarówno ze swych nóg, jak i z języka. Pal Dardai często narzekał w minionym sezonie, że na treningach czy podczas meczów na boisku panuje zatrważająca cisza. Piłkarze nie komunikują się ze sobą. Bariera językowa nie tłumaczy wszystkiego. Kevin-Prince ma tę ciszę poskromić.
Pojawiają się też informacje o chęci pozyskania Filipa Kosticia i Luki Jovicia, (bo nie ma się co czarować - Hertha nie zostanie na cały sezon z parą napastników Krzysztof Piątek - Davie Selke), a więc graczy związanych w ostatnich latach z Eintrachtem, podobnie zresztą jak i wspomniany wcześniej Boateng.
Jedni powiedzą, że to pójście na łatwiznę, inni, że sięganie po sprawdzonych i dobrze znanych zawodników minimalizuje ryzyko pomyłki. A margines na nią jest coraz mniejszy. Przyjęło się, że Hertha ma nieprzebrane złoża gotówki do dyspozycji, ale to nie do końca prawda. To nie tak, że berlińczycy mogą sobie beztrosko wydawać pieniądze na kogo tylko chcą. Z opublikowanych miesiąc temu przez DFL zestawień finansowych wynika, że Hertha w sezonie 2019/2020 zanotowała stratę w wysokości 53 mln €, co jest zdecydowanie najgorszym wynikiem w całej lidze. Dane z minionego sezonu będą pewnie jeszcze gorsze. Dlatego Bobic ma bardzo niewielki margines błędu. Jego decyzje od samego początku muszą być trafione.
Co dalej z Dardaiem?
W wywiadzie dla “11 Freunde” Bobic wspomina też, że chce, by Hertha odważniej stawiała na swoją uzdolnioną młodzież, Marton Dardai świetnie wprowadził się minionym sezonie do podstawowej jedenastki zespołu i nikt nie może mu zarzucić, że gra dzięki koneksjom. Dużą przyszłość wróży się też Luce Netzowi, ofensywnie usposobionemu, błyskotliwemu lewemu obrońcy, którego łączono już nawet z Bayernem. Wraca do Herthy po okresie wypożyczenia do Arminii Arne Maier, który znakomicie spisał się w finałach EURO U-21, a naciskający w miniony sezonie Krzysztofa Piątka i Jhona Cordobe Jessic Ngankam poszedł na wypożyczenie do Greuther Fuerth i pewnie ogrywałby się regularnie w 1BL, gdyby nie fatalna kontuzja kolana odniesiona parę dni po przenosinach. Widać jednak jak na dłoni, jak Hertha ma wyglądać w niedalekiej przyszłości. Kiedyś Real Madryt forsował hasło Zidanes y Pavones. Hertha chce iść w tym samym kierunku, zachowując oczywiście odpowiednie proporcje.
Ale nie od razu będzie tak kolorowo i Bobic doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Hertha zachłysnęła się pieniędzmi Windhorsta i chciała pójść do Europy na skróty. Weszła w las i wyszła w tym samym punkcie, bogatsza jedynie o nowe doświadczenia. Dlatego teraz nawołuje do zachowania spokoju i cierpliwości. Kiedy zapytano go ostatnio o cele na najbliższy sezon, odparł dość oschle:
- Niech mi nikt nie wyskakuje z walką o Ligę Mistrzów czy o europejskie puchary! Jakie puchary? Najpierw to my musimy odzyskać naszą pozycję w mieście - żachnął się Fredi, sypiąc lód na niektóre rozpalone głowy.
I faktycznie, najpierw trzeba ustabilizować pozycję w lidze, znów regularnie meldować się w pierwszej dziesiątce na koniec sezonu i na tej podbudowie powalczyć o coś więcej. A jeśli tak, to Pal Dardai zdaje się być idealnym trenerem na ten moment dla Herthy. Lojalny i oddany klubowi, odrzucający przez lata kolejne oferty z innych ekip. Zresztą Węgier obronił się też swoją pracą w minionym sezonie. Końcówkę rundy Hertha miała arcytrudną przez wzgląd na kwarantannę, na którą musiał się udać cały zespół. Mimo upchniętego do granic przyzwoitości terminarza, udało się wyjść z tarapatów i nie przegrać ośmiu ostatnich meczów w sezonie.
Kiedyś o Dieterze Heckingu mówiło się pół żartem pół serio, że z każdą drużyną jest w stanie zająć 7. miejsce w lidze - czy to z Bayernem, czy z Hannoverem. O Dardaiu można by chyba powiedzieć to samo. Piłkarskiego prochu nie wymyśli, ale gwarantuje solidność i przewidywalność, w dobrym tego słowa znaczeniu. W okresie swej pierwszej kadencji w Hercie dwukrotnie kwalifikował się z nią do europejskich pucharów, mając do dyspozycji zdecydowanie słabszą kadrę niż obecnie. Z Herthy, która przed jego rządami krążyła między 1. a 2. Bundesligą, zrobił bardzo solidnego średniaka z widokami na coś więcej. Bobic chce tego samego. Przynajmniej na ten moment, bo docelowo Hertha ma być pod każdym względem być w TOP6 ligi. To jest jeden z punktów programu Goldelse, który przedstawiono opinii publicznej wraz z objęciem funkcji przez Frediego Bobicia.
Projekt Goldelse
Program ten zakłada rozwój klubu na wielu płaszczyznach w ciągu najbliższych czterech lat. Zespół ludzi pracował nad nim przez ostatnie pół roku. Wyodrębniono sześć głównych obszarów (m.in sportowy, finansowy, marketingowy i społeczny), w których Hertha chce się rozwijać, a obszary te podzielono na 40 szczegółowych działów. Ujęto w nim także plany budowy nowego stadionu, o czym w Berlinie mówi się od lat. Oczywiście, wszystko podporządkowane jest sukcesowi sportowemu, ale sukces ten trzeba oprzeć na stabilnych filarach, aby nie był on chwilowy. Docelowo Hertha chce na każdej płaszczyźnie doszlusować do TOP6 ligi i zakwalifikować się wreszcie do finału Pucharu Niemiec. Zapełnienie Stadionu Olimpijskiego berlińczykami w meczu o trofeum, to mokry i niespełniony sen wszystkich osób związanych z klubem, i to od dawna.
Paradoksalnie jednak, zdecydowanie trudniej będzie Hercie doszlusować do czołówki na niwie finansowej niż sportowej. Po odliczeniu pieniędzy przelanych na konta klubu przez Windhorsta, obrót Herthy za miniony sezon wyniósł około 110 mln €, co plasowało ją tuż za czołową dziesiątką ligi. Do szóstego w tej klasyfikacji Wolfsburga Hertha traci aż 100 mln €. Tego nie da się nadrobić w krótkim czasie, tym bardziej, że za chwilę kranik z płynącą wartkim strumieniem kasą zostanie zakręcony i trzeba będzie sobie radzić bez finansowego “dopingu”.
Najważniejsze z perspektywy kibiców Herthy jest to, że ich klub przestał wreszcie działać po omacku. W końcu stworzono koncept, na którym można się oprzeć i do którego można się na bieżąco odwoływać. To daje fanom podstawy do lekkiego optymizmu. Jest nadzieja, że ich historyczny okrzyk bojowy, czyli HaHoHe, nie będzie wreszcie zamieniany na HaHaHa.