Niemiecki klub inny niż inne. "Efekt jest piorunujący"
Union Berlin ani trochę nie pasuje do dzisiejszej piłki. I bardzo dobrze. Warto przeżyć tę podróż w czasie i samemu poczuć niesamowity, swojski klimat klubu z wschodniej części stolicy Niemiec. Dlaczego Union jest tak wyjątkowy?
W czerwcu 2018 r., prezydent Unionu Dirk Zingler zdecydował się powierzyć losy swojego klubu Oliverowi Ruhnertowi, byłemu skautowi Schalke. Union, po latach tułaczki przez najróżniejsze ligi, był mocnym średniakiem w 2. Bundeslidze. W klubie nieśmiało zaczęły się budzić aspiracje. Pojawiła się samoświadomość, że warto by było w perspektywie kilku najbliższych sezonów powalczyć o coś więcej niż tylko o górną połówkę tabeli na drugim poziomie rozgrywkowym. Dwa tygodnie po tym, jak pojawił się w klubie, Ruhnert zdecydował się zatrudnić na stanowisku trenera Ursa Fischera, doświadczonego szkoleniowca ze Szwajcarii, który liznął trochę większej piłki, prowadząc wcześniej FC Basel. Przez kolejne trzy i pół roku dyrektor sportowy Unionu podjął setki czy nawet tysiące ważnych decyzji. Żadna z nich nie okazała się być później aż tak ważna, jak ta pierwsza.
Hertha zazdrości
Listopad 2021. Union podejmuje w derbowym meczu wielkiego rywala z zachodniej części miasta. Przez wiele lat dla berlińskich kibiców liczyła się w zasadzie tylko Hertha. Pozostałe kluby ze stolicy Niemiec właściwie nie wyściubiały nosa z niższych lig. Owszem, Tennis Borussia, czy w dawnych czasach Blau-Weiss i Tasmania, gościły na krótko w 1. Bundeslidze, ale nie skradły serc lokalnych kibiców. Przez niemal 60 lat Hertha określała piłkarską świadomość berlińskiego fana. Kiedy jednak Union awansował do 1. Bundesligi, okazało się, że “Stara Dama” nie wykorzystała tego czasu w należytym stopniu. W błyskawicznym tempie Union nadrobił stracone lata na bardzo wielu polach. Przeskoczył nawet rywala pod względem zarejestrowanych członków klubu (co dla Niemców jest miernikiem “wielkości” klubu), a sportowo od dwóch sezonów jest ciągle i wyraźnie nad nim. Na tyle wyraźnie, że do derbowego meczu, mimo zdecydowanie skromniejszego budżetu, przystępował w roli faworyta. Nie tylko ze względu na formę, ale także i na klasę indywidualną poszczególnych piłkarzy. Union żyje dziś marzeniami Herthy. Jest ich ucieleśnieniem. Jest już tam, dokąd Hertha dopiero zdąża.
Te derby mają dodatkowy smaczek. Nawiązują w swej charakterystyce do pierwszej wielkiej rywalizacji w Bundeslidze, czyli do starć Bayernu Monachium z Borussią Moenchengladbach w latach siedemdziesiątych. Berlińskie derby to też jest walka klas i możliwości. Plebejusze kontra nowobogaccy, robotnicy kontra klasa średnia, melancholijne Nur nach Hause kontra ostre i surowe Eisern Union, wschód kontra zachód. Nawet jeśli Fredi Bobic odżegnuje się od takiej retoryki.
Wiele meczów w życiu obejrzałem z wysokości trybun. Jeździłem za Siarką Tarnobrzeg do Pilzna na mecz czwartej ligi podkarpackiej z miejscowym Rzemieślnikiem (obecnie Legionem) i na Allianz Arenę do Monachium, by obejrzeć bundesligowy Klassiker pomiędzy Bayernem a Borussią Dortmund. Wszędzie można odkryć piękno piłki, na tych lokalnych stadionikach także. Ba, może nawet jeszcze bardziej. Nie wiem jednak, czy klimat jakiegokolwiek miejsca i stadionu urzekł mnie tak mocno, jak to, co zobaczyłem w ostatnim czasie w Berlinie. To było jak wycieczka w przeszłość, wyprawa do czasów, za którymi pokolenie dzisiejszych trzydziesto- czy czterdziestolatków usilnie tęskni. To był rzut oka w kalejdoskop. Na stadionie przy Starej Leśniczówce naprawdę czuje się ducha piłki i ducha historii.
Podróż w przeszłość
Wszystko zaczyna się już od otoczenia stadionu. Nie tylko tego najbliższego. Po 30 latach od zjednoczenia Niemiec, różnice między wschodnią a zachodnią częścią kraju wciąż są dostrzegalne. W samym Berlinie także. Choćby w kwestii zagospodarowania przestrzennego miasta. Na prawym brzegu Szprewy charakter miasta wciąż jeszcze kształtowany jest przez surową i ostrą architekturę. Wschodnia część stolicy Niemiec nadal bije po oczach “kanciastymi” budynkami w kształcie klocków, które trudno już dostrzec po stronie zachodniej. Dochodząc do stadionu Unionu, mija się po drodze budynek klubowy. Ci, którzy nie znają niemieckiego, mogą się w tym nawet nie zorientować. Budynek ten wygląda tak, jakby był żywcem przeniesiony z Muzeum Wsi Mazowieckiej w Sierpcu. I tylko napis Geschäftsstelle zdradza, co tam w jego środku się mieści.
Sam stadion też jest bardzo specyficzny. Pomijam już fakt, że na trybunę prasową trzeba się wdrapać jak po najzwyklejszej klatce w bloku. Na ścianach nie ma ani dekoracji, ani plakatów. Tylko surowy beton. Nie chodzi mi już także nawet o to, że 85% miejsc na trybunach jest stojących, co w dzisiejszych czasach stanowi absolutny ewenement. Jego bryła, nisko zwisające nad trybunami zadaszenie, nawet czcionki używane na banerach reklamowych, a przede wszystkim zegar i “manualna tablica wyników” - to wszystko zabiera nas w sentymentalną i nostalgiczną podróż w przeszłość.
Ale to tylko dodatki. Przygodnego widza najbardziej porywa to, co dzieje się w trakcie meczu. Cała oprawa dźwiękowo-muzyczna tego spektaklu robi fantastyczne wrażenie. Punkrockowy hymn autorstwa Niny Hagen z frazą Wir werden ewig leben! (Będziemy żyć wiecznie!), wykrzykiwaną zgodnie w jednym momencie przez wszystkich kibiców Unionu, to absolutna petarda. Kiedy spiker czyta skład, publika każde nazwisko kwituje okrzykiem Fussballgott!, co w przypadku niektórych piłkarzy jest tyleż absurdalne, co sympatyczne. Całość podlana jest hitami z lat 70. i 80., jakie można sobie posłuchać przed meczem. A kiedy rozpoczyna się spotkanie, swój koncert rozpoczynają kibice. Siedząc tam ma się wrażenie, że w śpiewach uczestniczą absolutnie wszyscy. Efekt jest piorunujący, bo ryk z trybun odbija się od niskiego dachu i zostaje w bryle stadionu.
Ponadto kibicom nie robi wielkiej różnicy, czy Union wygrywa, czy przegrywa. Ze zdumieniem przyglądałem się scenom po przegranym 2:5 meczu z Bayernem, kiedy to pół godziny po ostatnim gwizdku stadion nadal wypełniony był co najmniej w 75% (a sektor tych najzagorzalszych chyba w okolicach 100%), a kibice wspólnie z piłkarzami świetnie się bawili w rytm fenomenalnej przyśpiewki (FC Union, unsere Liebe), która potrafi nieść nie tylko zespół, ale też i niezaangażowanych emocjonalnie w klub obserwatorów meczu.
Swojski i autentyczny
Drużyna też jest skrojona w podobny sposób - pełna paradoksów. Gra w sposób “surowy”, a jednocześnie porywający. Z jednej strony nie ma w niej wielkich nazwisk, a z drugiej jest Max Kruse. Kiedy Max dołączał do Unionu wydawało się, że Berlin to miasto idealnie skrojone pod jego tryb życia, za to Union to klub, który ani trochę do niego nie pasuje. Wyszło zupełnie inaczej. To właśnie Kruse doprowadził berlińczyków do europejskich pucharów. To jego gol w ostatniej minucie ostatniej kolejki minionego sezonu z Bayerem Leverkusen dał im awans do Ligi Konferencji Europy. Czyli do rywalizacji, o której Kruse mówił parę tygodni wcześniej, że nie wie, co to za wynalazek i jeśli inni chcą, to niech sobie tam grają, ale on ma inne plany na czwartkowe wieczory. Dyrektor sportowy Oliver Ruhnert ściągnął do Berlina w ciągu ostatnich czterech lat ponad 50 piłkarzy, a mimo to zespół sprawia wrażenie, jakby grał ze sobą w niezmienionym składzie od co najmniej dekady. Wszyscy zawodnicy dokładnie wiedzą, jak i gdzie mają biegać po boisku. Mechanizmy u Fischera działają jak te we Freiburgu u Streicha.
Wyszliśmy z Mateuszem Borkiem z derbów urzeczeni tym, czego doświadczyliśmy. Mieliśmy wrażenie, że przez te 90 minut odbyliśmy podróż w czasie. Union to klub, który nie pasuje do dzisiejszej piłki. Nie jest ani trochę glamour. I nawet nie stara się być. Jest zwyczajny, swojski i autentyczny. Taki, jaki powinien być.