Kibice biorą sprawy w swoje ręce i zakładają własne zespoły. "Na pięknych stadionach brakuje atmosfery"
Kiedy dany klub jest w dołku, jego kibice często jako głównych winowajców wskazują prezesów bądź właścicieli. Zdarzają się komentarze, że sami fani poradziliby sobie lepiej w zarządzaniu zespołem. Sprawdziliśmy, jak to wygląda w klubach, w których najważniejsze decyzje rzeczywiście podejmowane są przez kibiców. Takich ekip nie brakuje.
Przykładów na całym świecie ogólnie jest stosunkowo sporo. Czasem o tym, że to w rękach kibiców leży rządzenie klubem, decyduje prawo. W Niemczech członkowie danego klubu, a więc de facto właśnie jego kibice, muszą posiadać przynajmniej 50% plus jeden jego akcji. W Hiszpanii mamy do czynienia z kolei z rządami socios, czyli również członków klubów, którzy wybierają ich władze w demokratycznych wyborach. Chociażby w taki sposób ostatnio na stanowisko prezydenta Barcelony powrócił Joan Laporta.
W Niemczech czy Hiszpanii kibice są jednak poniekąd właścicielami istniejących już klubów. Inaczej jest jednak w sytuacji, w której to oni sami podejmują inicjatywę stworzenia od podstaw własnego zespołu. Tutaj powody są już dużo bardziej zróżnicowane. Bywa, że wpływ na działanie fanów ma po prostu chęć wspólnego spędzenia czasu nie tylko na trybunach czy podczas wyjazdów. Często zdarza się jednak, że chcą w ten sposób zaprotestować przeciwko właścicielowi macierzystego klubu. Sytuacją ekstremalną, ale coraz bardziej powszechną, jest też wreszcie ta, w której muszą oni uratować ukochane barwy przed zapomnieniem i dlatego decydują się na działanie.
Na ratunek tradycji
Do tej ostatniej grupy należy na pewno AFC Wimbledon będący spadkobiercą Wimbledon FC, którego historia sięga XIX wieku. W tym konkretnym przypadku dramat fanów londyńskiego zespołu rozegrał się na początku obecnego stulecia. W 2001 roku konsorcjum kierowane przez Pete’a Winkelmana doprowadziło do decyzji o przeniesieniu klubu do… oddalonego o 90 kilometrów na północny-zachód Milton Keynes, gdzie zespół po raz pierwszy zagrał dwa lata później. To koniec końców doprowadziło do powstania MK Dons, a kibiców stołecznej drużyny zmusiło do wzięcia sprawy w swoje ręce. To właśnie w takich okolicznościach, dzięki grupie The Dons Trust, w 2004 roku powstał AFC Wimbledon.
- Stworzyliśmy dużo lepszy klub, niż mieliśmy wcześniej. Chcieliśmy powrócić do regionu, z którego się wywodzimy i to się udało. Pragnęliśmy znów grać w lidze, w której wcześniej byliśmy i tego też dokonaliśmy [AFC Wimbledon występuje obecnie w League One - przyp. red.]. Wreszcie naszym celem było stworzenie klubu, w którym liczy się głos kibiców i tak też się stało. Jest w tym wszystkim coś absolutnie niesamowitego. Kiedy wchodzisz na nasz nowy stadion, czyli Plough Lane i widzisz każdego zawodnika, każde pojedyncze siedzenie czy nawet zwykły kubek do piwa, to zdajesz sobie sprawę z tego, że to wszystko zostało stworzone przez kibiców. Zrobiliśmy to niemal od zera i to jest naprawdę wyjątkowe uczucie - mówi w rozmowie z nami Niall Couper, członek zarządu The Dons Trust.
Osiągnięcie kibiców AFC Wimbledon jest o tyle znaczące, że stworzony przez nich klub musiał wspinać się od niemal samego dołu ligowej piramidy w Anglii. Krok po kroku udało im się jednak zdobywać koleje awanse, aż wreszcie znaleźli się na tym samym poziomie rozgrywkowym co MK Dons. Choć w historii bezpośrednich spotkań lepszy jest zespół z Buckinghamshire, to jednak Wimbledon budzi dużo bardziej pozytywne skojarzenia wśród neutralnych fanów.
- Noszenie koszulki AFC Wimbledon jest czymś szczególnym. Jeśli teraz bym pochodził w niej po dowolnym mieście w kraju, nie tylko Londynie, mogę ci zagwarantować, że ktoś po drodze zaczepiłby mnie i powiedział “dobra robota”. Chciałbym jednak, by tak było w przypadku koszulki dowolnego klubu na świecie. Widzimy wiele takich sytuacji, kiedy kibice dwóch przeciwnych sobie zespołów tak naprawdę nie chcieliby nawet iść obok siebie na ulicy, a to nie powinno tak wyglądać. Oprócz zapewne tego jednego klubu, żaden inny nie będzie nas krytykował za nasze wartości - dodaje Couper, który jest przy okazji również autorem książki “This Is Our Time” o historii Wimbledonu oraz CEO w organizacji Fair Game, walczącej o zacieranie się granic między przedstawicielami angielskiego futbolu, o której szerzej pisaliśmy TUTAJ.
Demokracja przede wszystkim
O to, by w futbolu nie decydowały jedynie pieniądze, dbają też w FC United of Manchester. To chyba jeden z najsłynniejszych klubów stworzonych od podstaw przez kibiców, w tym przypadku oczywiście Manchesteru United. Fani tego konkretnego klubu zdecydowali się na swoistą secesję w ramach protestu przeciwko przejęciu większościowego pakietu “Czerwonych Diabłów” przez amerykańskiego biznesmena Malcolma Glazera. Właśnie w 2005 roku uznali, że nie chcą więcej promować coraz bardziej skomercjalizowanego projektu i zamiast tego założyli własny zespół.
- Tzw. “modern football” sprawił, że dostęp do meczów ulubionego klubu stał się po prostu za drogi. Pamiętam, że gdy byłem mały, chodziłem na wiele spotkań, ale teraz to tak nie wygląda - wielu fanów może sobie pozwolić na to może raz do roku, a w dodatku bilety trzeba kupować na wiele tygodni, a czasem wręcz miesięcy przed pierwszym gwizdkiem. Kiedy byłem mały, o tym, czy idziesz na mecz, mogłeś zdecydować nawet samego rana przed spotkaniem. Teraz oczywiście gramy na pięknych stadionach, na których komfort oglądania widowiska jest bardzo wysoki, ale co z tego, skoro na tych obiektach brakuje atmosfery. Dużą rolę odgrywa w tym wszystkim też telewizja, która może zadecydować, że mecz twojej drużyny z przeciwnikiem z drugiego końca Anglii odbędzie się w poniedziałkowy wieczór, a po nim nie będziesz już miał pociągu powrotnego do domu - opowiada nam Adrian Seddon, prezes zarządu FC United of Manchester.
Klub, którego jednym z przydomków jest, co ciekawe, “The Reds”, aktualnie występuje w Northern Premier League Premier Division, czyli na siódmym poziomie rozgrywkowym. Nie tylko jednak to różni go od Manchesteru United. Podczas gdy “Czerwone Diabły” są w całkowicie prywatnych rękach, FC United of Manchester należy w stu procentach do kibiców. To oni decydują o wszystkim, łącznie z zarządem wybieranym, podobnie jak w Hiszpanii, w demokratycznych wyborach. Fani uczestniczą też aktywnie w podejmowaniu ważnych decyzji dla całego klubu, w tym między innymi przy ustalaniu cen biletów i karnetów.
- Ciężko wyobrazić mi sobie sytuację, w której klubem z Premier League zarządzają kibice, ale jest to oczywiście nasze marzenie. Nie sądzę, że to nastąpi zbyt szybko, ale uważam, że fani powinni mieć swoich przedstawicieli w zarządzie każdego klubu, który w niej występuje. Głos kibiców musi być wysłuchany przez właścicieli. Oczywiście to raczej nie będzie od razu znaczący głos, ale od czegoś powinniśmy zacząć. Fani w ten sposób mogliby naprawdę pomóc w rozwoju swoich klubów - uważa Seddon, którego zespół już 27 października zagra w Polsce w meczu z AKS Zły. Do spotkania dojdzie w ramach Fenix Trophy, turnieju klubów amatorskich, w którym udział biorą też między innymi Afc DWS (historyczny rywal Ajaksu w Amsterdamie) czy HFC Falke e.V. Hamburg (klub stworzony przez kibiców Hamburgera SV).
Bez wyjazdów nie ma gry
AKS Zły jest jednym z wielu oddolnych projektów założonych przez ludzi zakręconych na punkcie futbolu. A w Polsce mieliśmy i wciąż mamy do czynienia również z klubami założonymi przez fanów znanych zespołów. Chyba najsłynniejszym tego typu przykładem jest poznańska Drużyna Wiary Lecha, która po raz pierwszy na kartach historii poważnego futbolu pojawiła się w sezonie 2011/2012, przy okazji uczestnictwa w Pucharze Polski. Choć jej początki sięgają tak naprawdę dużo wcześniej, bo roku 2006.
- Głównym celem powstania zespołu był udział w turniejach charytatywnych. Ja w tamtym okresie zajmowałem się z kolei zespołem kibiców, który zrzeszał kiboli z północnego Poznania. Następnie Wiara Lecha zgłosiła się do ligi amatorskiej i tam nasze drogi się zeszły. W 2010 roku postanowiliśmy połączyć siły i pod wspólnym szyldem rozpocząć budowanie silnego zespołu, który miał być rozpoznawalny w całym Poznaniu. Stworzyliśmy Ligę Kiboli, czyli obecną WL Ligę. Zaczęliśmy powoli budować naszą markę. Po finale Pucharu Polski w 2011 roku dosięgły nas spore kary - zakazy stadionowe, zakaz uczestnictwa zorganizowanych grup na wyjazdach. Brakowało nam zabawy na trybunach, więc postanowiliśmy zgłosić drużynę do okręgowego Pucharu Polski i rozegrać choć jeden mecz przy pełnych trybunach. Nikt się nie spodziewał, że zajdzie to tak daleko - opowiada Paweł Piestrzyński, prezes Drużyny Wiary Lecha.
Obecnie DWL to już nie tylko piłka nożna. Klub w swoich strukturach posiada również inne sekcje: kolarską, koszykarską i futsalową, a także zajmuje się szkoleniem młodzieży. Drużyna seniorów występuje aktualnie w piątej lidze, a na jej meczach na trybunach często panuje atmosfera godna piłkarskich salonów. Nie oznacza to jednak, że kibice czy zawodnicy DWL odwrócili się tym samym od Lecha, który wciąż pozostaje ich priorytetowym klubem.
- Geneza powstania drużyny jest zupełnie inna niż w przypadku na przykład FC United of Manchester. My nie byliśmy w konflikcie z władzami klubu. Po zgłoszeniu do B-klasy przyjęliśmy zasady wyjazdowe. Każdy z zawodników musiał w roku kalendarzowym pojechać za Lechem pięciokrotnie. Zawodnicy młodzieżowi mieli mniejsze wymagania i starczyły dwa wyjazdy. Od początku istnienia drużyny Lech był i jest na pierwszym miejscu - podkreśla Piestrzyński.
AFC Wimbledon, FC United of Manchester oraz Drużyna Wiary Lecha to trzy zupełnie odmienne kluby. Dzieli ich niemal wszystko począwszy od genezy powstania, przez budżet, aż wreszcie po ambicje. Łączy jednak jedna, chyba najważniejsza rzecz - pasja do futbolu, w którym to również kibice mają znaczenie. Niedawna próba powołania Superligi pokazuje, że o tym niestety niektóre kluby chyba w ostatnim czasie nieco zapomniały.