Już nie tylko kuzyn Haalanda. Strzela jak najęty, Raków może pobić rekord
Szumna teoria "skapywania" ma rację bytu w przypadku wielu piłkarzy. Jonatan Braut Brunes jest na to kolejnym dowodem. Od kiedy Norweg trafił do siatki w starciu z Lechią, nie może przestać zdobywać bramek. W raptem trzy mecze wywindował się do czołówki strzelców Ekstraklasy.
Ściągnięciu Brunesa do Polski towarzyszył spory szum. Umówmy się jednak, że nie był on związany ze sportowymi wyczynami Norwega. Owszem, napastnik pograł nieco w swojej rodzimej lidze, a OH Leuven zapłaciło za niego przeszło 2,5 mln euro. Niemniej, dorobek bramkowy rosłego zawodnika nie robił przy tym żadnego wrażenia. Wydawało się, to kolejna nieskuteczna "dziewiątka", jakie z lubością sprowadzano do Częstochowy.
Różnica polegała na tym, że Brunes miał pochodzenie. Jako kuzyn Erlinga Haalanda od samego początku generował zainteresowanie większe niż gros piłkarzy trafiających do Ekstraklasy. Wrzawa została jeszcze podbita przez gwiazdora Manchesteru City, bo ten nie omieszkał skomentować transferu Brunesa. Medialnie "Medaliki" rozbiły więc bank. Początkowo nie zanosiło się na nic więcej.
Brunes nie miał złego startu. Start miał fatalny. Wydawało się, że wypożyczenie z OHL to absolutna pomyłka.
Przeczołgany
W pierwszych czterech meczach sezonu Brunes nie uzbierał nawet 90 minut łącznie. Nic też nie zwiastowało zmiany, a po starciu z GKS-em Katowice - czyli drugiej kolejce - wielu zakładało, że będzie jeszcze gorzej. Norweg dostał bowiem "wędkę" od Papszuna. Wszedł na murawę w 61. minucie, a w 80. zszedł do bazy. W międzyczasie zdołał zobaczyć żółtą kartkę.
Powodem nie była kontuzja, ale występ zawodnika. Sam trener Rakowa nie zamierzał kryć, że nowy podopieczny kompletnie nie realizuje swoich zadań na boisku.
- Trzeba bardziej się skupić i realizować zadania. Tu jest wysoki poziom oczekiwań dotyczący taktyki i rozumienia gry. Jeśli wchodzi się na boisko w trudnym meczu, gdzie wszystko jest na styku, a przebieg gry dynamiczny, to trzeba się szybko przełączać. Jonatan miał z tym problemy. Dbając o klub musiałem dokonać zmiany. Dla mnie drużyna jest najważniejsza - powiedział Papszun.
Nikt o zdrowych zmysłach nie zakładał wówczas, że w Częstochowie będą w ogóle myśleć o pobiciu swojego rekordu dla 24-latka. A jednak.
Niepewny
Zmiana nastąpiła w sposób mało zaskakujący. Norweg w końcu zdobył bramkę, bo w końcu zaczął próbować. W pierwszych czterech spotkaniach nie oddał nawet jednego strzału. Była to wynikowa stylu gry Rakowa, ale też poruszania się samego Brunesa. Napastnik właściwie nie zbliżał się do pola karnego, operował bardziej w środkowej strefie boiska.
W sierpniowym starciu z Lechią dostał jednak więcej czasu, co poskutkowało. Brunes próbował dwukrotnie i raz wyszło. W samej końcówce pokonał Weiraucha mocnym uderzeniem po ziemi. Sytuacja wcale nie należała do prostych, Norweg musiał uprzedzić dwóch rywali.
W kolejnych spotkaniach 24-latek był w stanie podtrzymać przyzwoitą dyspozycję. Dołożył jeszcze trafienia z Zagłębiem Lubin i Stalą Mielec, na początku listopada miał trzy gole. Wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, że Brunes został odbudowany. Nic bardziej mylnego. Przyszedł bowiem niesatysfakcjonujący remis z Koroną, w którym snajpera znowu szybko ściągnięto z boiska. Papszun był poirytowany, zaś sam zawodnik po prostu wściekły.
Rzucał butelką, awanturował się też na ławce rezerwowych. Po meczu dostał jednak kubłem zimnej wody. Trener Rakowa stwierdził, że bardziej zadowolony był z występu Tomasza Walczaka.
- Trudno powiedzieć coś na jego obronę. Sam pan to skomentował. Ja też nie widziałem za dużo dobrych działań, dlatego ta zmiana była stosunkowo szybko. Tomek Walczak wszedł i w pięć minut trzy czy cztery razy utrzymał dobrze piłkę, najczęściej był faulowany - przyznał Papszun.
Odbudowany
Brunes miotał się więc zamknięty w poczcie ligowych średniaków. Po felernym starciu z Koroną zdobył bramkę z Widzewem. Nie predestynowało to do większej dyskusji nad nim. Cztery gole pozostawały po prostu średnim wynikiem. Wystarczającym do tego, aby wykreślić Norwega z listy największych niewypałów, ale jednocześnie zbyt słabym, aby o 24-latku rozmawiać w kontekście piłkarzy wyróżniających się. Następne mecze tylko to potwierdzały, bo chociaż Papszun stawiał na Skandynawa w pierwszym składzie, to ten zaliczył pięć pustych przelotów z rzędu.
Co więcej, nie można tego było znów tłumaczyć brakiem szans. Brunes zmarnował sytuację choćby w potyczce z Lechem. Doszło nawet do tego, że jego pozycję zaczęto kwestionować, podkreślając, że na ławce siedzi już nie tylko Makuch, ale też Leonardo Rocha, ściągnięty zimą z Radomiaka. Nie brakowało opinii, że na drugie spotkanie z Lechią trzeba przygotować coś innego.
Papszun jednak nie zamierzał brać tego do siebie. Znów postawił na Brunesa w roli "dziewiątki", opierając się na ciężkiej pracy wykonywanej przez zawodnika. Ten początkowo krytykowany za boiskową leniwość piłkarz zdołał przekonać do siebie jednego z najbardziej wymagających szkoleniowców. Odbudował się zasuwając na treningach.
- Byłem o niego spokojny, grał bardzo dużo. Zrobił spory progres i ciężko pracuje na te bramki. Mieliśmy w tygodniu jeden dzień na regenerację i nie wychodziliśmy na boisko, a on poprosił o dodatkowy trening. Nie jest przypadkiem, że tak to wyglądało. Jestem bardzo zbudowany jego postawą - ocenił trener "Medalików".
Oczywiście, pomagała też piłka, która usilnie szukała napastnika częstochowian. Z Lechią futbolówka dwa razy dosłownie spadła mu pod nogi, z Piastem obrona rywali dwukrotnie się skompromitowała, pozwalając mu na pojedynki z Plachem. Z Legią zaś Norweg doskonale wyszedł do przeszywającego podania Berggrena. Tu już nie było mowy o przypadku.
Oczywiście, pomagała też piłka, która usilnie szukała napastnika częstochowian. Z Lechią futbolówka dwa razy dosłownie spadła mu pod nogi, z Piastem obrona rywali dwukrotnie się skompromitowała, pozwalając mu na pojedynki z Plachem. Z Legią zaś Norweg doskonale wyszedł do przeszywającego podania Berggrena. Tu już nie było mowy o przypadku.
W raptem trzy kolejki Brunes zdobył aż pięć bramek. Wykonał skok z miejsca i awansował na 11. miejsce w klasyfikacji strzelców. Wyprzedził między innymi regularnie chwalonego Afimico Pululu.
24-latek zaczął dawać kibicom Rakowa coś, czego nie gwarantował tabun wcześniejszych napastników. Pewność, że, gdy będzie sytuacja, to bramka padnie. Brunes oddaje tylko 1,4 strzału na mecz, a ma dziewięć trafień. Dla porównania Mikael Ishak próbuje średnio 2,9 razu (14 goli), Lukas Podolski 2,8 (5 goli), Tomasz Pieńko 2,2 (3 gole), a Oskar Repka 1,5 (3 gole).
Ze wszystkich piłkarzy, którzy zdobyli dziewięć bramek, to właśnie Brunes potrzebował najmniejszej liczby uderzeń. Jeśli w Ekstraklasie ktoś naprawdę nie marnuje naboi, to niewątpliwie chodzi o Norwega.
Drogi
To nie była przygoda łatwa, ale satysfakcjonująca. Brunes zaczynał jako zawodnik krytykowany, wyśmiewany, którego jedynym atutem miały być więzy krwi. Pierwsze mecze pokazywały, że w tym skrajnie pesymistycznym podejściu może kryć się sporo prawdy. Później przyszła jednak wolta, która zaskoczyła wszystkich.
Norweg zaczął walczyć o swoje miejsce w składzie, a nie ma pewniejszej drogi do serca Marka Papszuna. Zaangażowaniem w pressing zapewnił sobie zaufanie, które później tylko umocnił seryjnym zdobywaniem bramek. Ta kombinacja - bardzo prosta, jednak absolutnie konieczna w sporcie - poskutkowała rozważaniem o wykupieniu 24-latka. Tanio, jak już wiadomo, nie będzie.
Chociaż kontrakt Brunesa z OHL obowiązuje tylko do 30 czerwca 2026 roku, to Belgowie liczą na odzyskanie sporej części zainwestowanych przez siebie pieniędzy. W grę wchodzą nawet dwa miliony euro, o czym poinformowaliśmy TUTAJ. Raków chce cenę zbić, ale wydaje się, że jeszcze mocniej chce Brunesa na stałe. On również na Częstochowę nie powinien narzekać. Stał się w końcu niespodziewaną kartą przetargową w walce o mistrzostwo Polski.