Jest z NBA od 1946 roku. Właśnie zakończył karierę, wyjątek w skali świata
![Jest z NBA od 1946 roku. Właśnie zakończył karierę, wyjątek w skali świata Jest z NBA od 1946 roku. Właśnie zakończył karierę, wyjątek w skali świata](https://pliki.meczyki.pl/big700/555/67aa28660c341.jpg)
Czy można ze sceny zejść niepokonanym, gdy ma się 91 lat? Otóż można, ale trzeba nazywać się Hubie Brown. Nie ma bowiem człowieka, który bardziej zasłużył na miano legendy NBA. Był z tą ligą od samego początku, a pożegnał się w wielkim stylu.
Milwaukee Bucks - Philadelphia 76ers, mecz jakich wiele w tym sezonie. Niezłe drużyny Konferencji Wschodniej, niezbyt angażujące, ale przyjemne widowisko ze występem Damiana Lillarda, który rzucił 43 punkty. Niemniej, spotkanie bez większego znaczenia dla bieżących rozgrywek, a już na pewno dla dziedzictwa NBA. Ale tylko na pierwszy rzut oka.
To właśnie ten niedzielny mecz był ostatnim komentowanym przez Hubiego Browna. 91-latek, będący z amerykańską koszykówką właściwie od zawsze, pożegnał się z pracą w wielkim stylu. Uwaga widzów skupiała się nie tyle na parkiecie, ale stole komentatorskim. Gwiazdą wieczoru nie był Joel Embiid lub Lillard. Był nią Brown, któremu raz po raz dziękowali zawodnicy, współpracownicy, w gruncie rzeczy laudacji było więcej niż spektakularnych akcji pod koszem.
Trudno się jednak dziwić, NBA rozstała się z kimś, kto wychował wszystkich. Dosłownie wszystkich.
- Jeżeli porównywał do dawnych legend kogoś z zawodników obecnej ligi, to nie dlatego, że o nich czytał czy widział na ziarnistych taśmach VHS. On ich znał osobiście i śledził ich kariery z przenikliwością i analitycznym umysłem, który pozostał z nim do dzisiaj. Tej sprawności umysłu można Brownowi tylko zazdrościć. Do każdego spotkania był przygotowany tak jakby dopiero zaczynał swoją przygodę z mikrofonem. Jednocześnie nie cierpiał na przypadłość wielu trenerów i zawodników z dawnych czasów, którzy mówili jak to kiedyś było świetnie, a obecnie zawodnicy są mięczakami, przepłaceni, czy rozpuszczeni - powiedział nam Mateusz Babiarz, ekspert od NBA.
Pochwała długowieczności
Hubie Brown urodził się w 1933 roku. 1933! Miał dziewięć lat, gdy Japończycy dokonali inwazji na Pearl Harbor. Do snu można było czytać mu premierowe wydanie "Hobbita", a w niedzielne popołudnie zabrać na premierę "Królewny śnieżki i siedmiu krasnoludków", bo oba te ikoniczne dzieła kultury pojawiły się w 1937 roku. Przede wszystkim jednak Brown jest starszy niż cała National Basketball Association. Ta bowiem została utworzona w 1946, funkcjonując jako Basketball Association of America. Brown to prawdopodobnie ostatnia osobą na Ziemi, która dosłownie pamięta początek tej dyscypliny i wciąż potrafi rozmawiać o niej z pasją i elokwencją.
- Zmuszam się do chodzenia spać o 11. Zmuszam się, aby przesypiać co najmniej siedem albo osiem godzin. Przy domu mamy kort tenisowy, z którego korzystałem, gdy nie miałem jeszcze problemów z plecami. Teraz regularnie wracam do pływania, jest bezwysiłkowe. To bardzo pomaga podtrzymać formę. Staram się też dokładać dwa, cztery okrążenia więcej w stosunku do poprzedniego dnia. Kiedy to zrobię, czuję się lepiej z samym sobą - powiedział dla Men's Journal w 2021 roku, kiedy został poproszony o odsłonięcie sukcesu swojej długowieczności.
Jednak to nie tylko doskonała kondycja fizyczna sprawiła, że Brown utrzymał się przy NBA przez grubo ponad 50 lat. Kluczowe znaczenie miała wiedza, nabyte umiejętności. Amerykanin zainteresował się koszykówką w liceum, a przygodę kontynuował na studiach. Tam poznał nie tylko przyszłych członków Harlem Globetrotters, ale też Franka Laydena, przyszłego wieloletniego szkoleniowca Utah Jazz.
W końcu, po krótkim pobycie w armii, Brown zdecydował się na profesjonalizację swojego zainteresowania sportem. Wrócił na Niagara University, otrzymał wykształcenie wyższe i rozpoczął przygotowania do pracy trenera. Początkowo błąkał się po licznych drużynach trzeciego rzędu, aż w 1972 roku doczekał się stanowiska asystenta w Milwaukee Bucks. Tym samym zadomowił się w NBA, którą, jako się rzekło, śledził od samego początku.
Nie ma więc przypadku w tym, że to właśnie Milwaukee okazali się jedną z dwóch drużyn, którą Brown pożegnał na zakończenie swojej wspaniałej kariery. Dzięki temu jego praca zatoczyła wyjątkowe koło, chociaż - co ciekawe - to nie z Bucks Brown odnosił największe sukcesy. W kolejnych latach odpowiadał bowiem za wyniki New York Knicks, a przede wszystkim Atlanty Hawks i Memphis Grizzlies, gdzie doczekał się dwóch wyróżnień dla Trenera Roku (1978 i 2004). Jest przy tym rekordzistą pod względem czasu między jedną a drugą nagrodą.
Po drugiej stronie parkietu
Gdy Brown przejmował stery Memphis, miał już za sobą kilkanaście lat pracy jako reporter. Jeszcze w latach 80. dołączył do USA Network, następnie CBS i wreszcie TNT. Był nie tylko komentatorem, ale, przede wszystkim, cenionym analitykiem. Podczas współpracy z TNT otrzymał nawet dwie nominacje do nagrody Emmy. Świadczyło to również o sporej popularności Browna wśród widzów. Do nich bowiem Amerykanin zawsze starał się podchodzić z należytym szacunkiem. We wspomnianym już wywiadzie dla Men's Journal podkreślał, że to właśnie widz jest dla niego kluczowy podczas transmisji.
- Podstawowa rzecz: nigdy nie lekceważyć IQ słuchaczy. (...) Pierwsza rzecz, którą robię, to obejrzenie dwóch meczów drużyny, którą będę komentował. Dzięki temu widzę kombinacje, widzę, jak grają na początku spotkania, a jak pod koniec. Później przeglądam notatki, mam opracowane wszystkie drużyny z ligi. Przeglądam również informacje otrzymane od klubów, zaznaczam interesujące rzeczy. Staram się też być szybki. Mamy około pięciu, ośmiu sekund w akcji. Jeśli będę mówił zbyt wolno, wejdę w słowo głównemu komentatorowi, nie będę nadążał za grą. To zła telewizja - ocenił.
Brown rozumiał więc całą istotę NBA - nie tylko walor sportowy, ale również transmisyjny. Niemniej, gdy na chwilę rozstał się z telewizją i dołączył do Memphis, wiele osób było w szoku. Dziennikarz miał długi rozbrat z ławką szkoleniową, był też 69-latkiem, najstarszym trenerem w NBA. Powątpiewano, czy poradzi sobie w zespole uważanym za jeden z najgorszych. Brown okazał się jednak rewelacją. W pierwszym sezonie pobił dotychczasowy rekord zwycięstw, w drugim wprowadził Memphis do play-offów.
- Nigdy nie miałem wątpliwości, że Brown będzie miał tak pozytywny wpływ na Grizzlies. Jest jednym z najlepszych nauczycieli koszykówki wszech czasów. Grizzlies nigdy go nie zapomną. Już teraz rozwinął wiele karier - napisał dla ESPN Jack Ramsay, mistrz ligi z Portland Trail Blazers.
Ostatecznie Brown zakończył karierę trenera dopiero w 2004 roku. Wkrótce później przeszedł do stacji ABC, gdzie poznał Mike'a Breena.
Wielcy się kłaniają
To właśnie Breen jest autorem prawdopodobnie najlepszego pożegnania, jakiego doczekał się Brown. Duet opracowywał spotkanie Milwaukee z Philadelphią, które od dłuższego czasu było zapowiadane jako ostatni mecz Browna. Breen musiał być przygotowany, ale w jego słowach nie wybrzmiewała żadna sztuczność. To był krótki, niezwykle intymny dialog.
- To był niebywały zaszczyt, aby siedzieć obok ciebie. Dla wielu z nas byłeś jak ojciec, nasz ojciec NBA. Nie tylko mówiłeś, ale pomagałeś, zachęcałeś, podnosiłeś, gdy potrzebowaliśmy pomocy. To coś, co na zawsze będzie w naszych sercach - powiedział Breen.
- Możemy na przerwać? Czuję, jak łzy napływają mi do oczu - odpowiedział Brown.
Cały wieczór dedykowany 91-latkowi był nie tylko wypełniony pochwałami od współpracowników, ale też zawodników, przedstawicieli NBA oraz sędziów. Brownowi publicznie podziękowali między innymi LeBron James, Adam Silver oraz Damian Lillard. Był czczony niczym największy z największych i bez cienia wątpliwości na to zasłużył. Kilkadziesiąt lat spędzonych w telewizji, kilkanaście na ławce. Komentował lub prowadził 80% wszystkich koszykarzy, którzy zawitali do najważniejszej z lig.
Drugiego takiego człowieka nie ma i po prostu nie będzie. Brown stał się niebywałym, ze wszech miar unikalnym przykładem oddania, pasji, miłości, ale też wiedzy. Właściwie nie popełniał błędów, nadążał za gigantycznymi rewolucjami. Dość powiedzieć, że gdy zaczynał pracę, to przepis o rzutach za trzy dopiero raczkował, a do NBA miał dotrzeć już po przygodzie Browna w Milwaukee Bucks.
A mimo tego ten weteran był w stanie utrzymać się na fali. Gdy zasiadał do mikrofonu, nikt nie narzekał na to, że odkurzono postać, która już dawno powinna zejść ze sceny. Brown zapracował na to nie tylko zasługami, ale przede wszystkim konsekwentnym dbaniu o detale. Nie odpuszczał, nie żegnał się kilkanaście razy. Zakończył karierę na własnych warunkach, zakończył karierę jako powszechnie kochany głos.
Trudno wyobrazić sobie lepszy finał tej nieprawdopodobnej przygody.
- Mój ojciec wziął mnie na bok w ósmej klasie. Nadal pamiętam, jak stałem w naszym małym mieszkaniu przy torach kolejowych i powiedział do mnie: "Nieważne, jak dobrze ci się wiedzie w życiu, pamiętaj, że jesteś pół kroku od ulicy". (...) To zostało mi przekazane w młodym wieku. Interesowałem się wszystkim. Nigdy nie chciałem, żeby ktoś się cofnął i powiedział, że nie dałem z siebie wszystkiego, rozumiesz? O to w tym wszystkim chodzi - podsumował Brown dla Men's Journal.