Jedyne takie derby. Szacunek i przyjaźń, a później łamanie kości. "Niewyobrażalne w Polsce"

Jedyne takie derby. Szacunek i przyjaźń, a później łamanie kości. "Niewyobrażalne w Polsce"
fot. Li Ying/pressfocus.pl
Są derby, w których atmosfera jest rozpalona do szkodliwej wręcz czerwoności. Starcia kibiców, bitwy na trybunach, brak okoliczności łagodzących na boisku. Bywają też jednak takie starcia między lokalnymi rywalami, gdzie trudno mówić o rywalizacji ze wszech miar zawziętej. Przykładem Premier League, będąca areną jednych z najbardziej przyjaznych zmagań klubów z tego samego miasta.
Pod wieloma względami Everton nie jest w stanie konkurować z Liverpoolem. Jeśli idzie o sukcesy, na dobrą sprawę te dwie drużyny łączy to, że od samego początku nieprzerwanie występują w Premier League. Cała reszta sadowi się jednak na dwóch przeciwległych biegunach. "The Toffees" mają dziewięć tytułów mistrzowskich i jeden triumf w europejskim pucharze. "The Reds" 19 razy królowali na krajowym podwórku, do czego dołożyli 13 wygranych w rozmaitych zmaganiach na Starym Kontynencie. Pod względem sukcesów - przepaść. Siłą rzeczy przełożyła się ona na globalną popularność, bo chociaż Everton też anonimowy nie jest, to jednak do Liverpoolu trudno jakkolwiek mu doskoczyć. Według "Stadium Maps" ekipę z Goodison Park wspiera około 4,5 mln osób na świecie, zaś drużynę z Anfield... dziesięć razy więcej.
Dalsza część tekstu pod wideo
Tyle skala makro, chociaż ta mikro też może być dla "The Toffees" nieco przygnębiająca. Od przeszło 30 lat dochodzi do dwóch spotkań lokalnych rywali w lidze. Everton nie potrafi jednak regularnie wygrywać - od początku XXI wieku zwyciężył jedynie cztery razy w takim spotkaniu, natomiast Liverpool, w analogicznym okresie, może pochwalić się 23 starciami z trzema punktami na swoim koncie. Pod względem sportowym może więc wydawać się, że Derby Merseyside trudno określić jako rywalizację dwóch równorzędnych drużyn. Niemniej istoty piłki nożnej nie stanowią jedynie wyniki. To cała atmosfera, otoczka, podbudowa, to tłumy kibiców ściągające na stadion. A pod tym względem walka o prym w mieście Liverpool stoi na odrębnym poziomie.

Ramię w ramię

Goodison Park oraz Anfield leżą właściwie w jednej okolicy. Stadiony są oddalone o rzut beretem, kluby pochodzą z tego samego regionu. Miasto Liverpool jest zaś stosunkowo spójne, jeśli idzie o demografię. Nie istnieją w nim poważne różnice kulturowe, religijne, ani społeczne. Tym samym rywalizacja ogranicza się jedynie do boiska. Nie ma całego podłoża historycznego, które definiuje starcia Barcelony z Realem Madryt, Celtiku z Rangersami oraz Manchesteru City z Manchesterem United. W każdym z wymienionych spotkań chodzi o coś więcej niż futbol. Walka na wielu płaszczyznach, która sprawia, że trudno dostrzec grupy w teorii zwaśnionych kibiców, którzy razem maszerują na stadion. W wypadku Merseyside takiej zagwozdki nie ma.
Gospodarstwa domowe w Liverpoolu są podzielone klubowymi sympatiami, ale nie w oczywisty sposób. W jednym mieszkaniu żyją bowiem osoby, które trzymają kciuki za Everton, ale jednocześnie dzielą salon z kimś, kto odda wszystko za Liverpool. Takie przenikanie się i życie w symbiozie znacznie przyczyniło się do zmniejszenia wszelkiego napięcia i otrzymania renomy Derbów Przyjaźni. Nie odnosi się ona stricte do tego, co dzieje się na boisku, ale do sympatii między kibicami z jednego miasta. Fani "The Reds" znacznie częściej będą ścierać się z sympatykami Manchesteru United, Chelsea lub Arsenalu niż z kimś, kogo mają za płotem. Nie jest to standardowe podejście na piłkarskiej mapie Wielkiej Brytanii.
Wpływ na takie podejście do sprawy miały jednak nie tylko gospodarstwa, które przy jednym stole dyskutowały o dwóch różnych klubach. W zatarciu granic pomogły transfery między Liverpoolem i Evertonem. W całej historii było ich już przeszło 30. W teorii nie jest to liczba duża, ale w praktyce, jak zauważyło "Bleacher Report", trudno znaleźć inną lokalną rywalizację z choćby zbliżoną liczbą wzajemnych transakcji. Istotne jest również to, że tacy piłkarze bardzo często spotykają się z obustronnym szacunkiem. Najlepszym przykładem Peter Beardsley, będący ikoną dla dwóch drużyn jednocześnie. Zła krew oczywiście bywa, lecz nie jest w stanie zdeterminować tego, jak kwestia sportowa wygląda w tej przemysłowej aglomeracji.
- Obecnie Everton jest blisko dna, ale to zabawne, że wolałbym, aby walczyli o najwyższe cele. Są kibice Liverpoolu, którzy darzą fanów Evertonu pewnym stopniem współczucia, ponieważ nie wydaje się, aby ich klub w tej chwili był on odpowiednio zorganizowany - stwierdził jeden z fanów "The Reds" w rozmowie z "The Athletic". Ten sam portal opublikował sondaż, z którego wynika, że kibice Liverpoolu postrzegają "The Blues" dopiero jego trzeciego największego rywala (za Manchesterem United i Manchesterem City). Ciekawe jest również to, że ponad 48% ankietowanych nie chciałoby, aby Everton wylądował w Championship. To o tyle znamienne, że na naszym podwórku byłoby to niewyobrażalne w wypadku sympatyków Legii i Polonii, Cracovii i Wisły, czy też Widzewa i ŁKS-u.
Niemniej najważniejszą kwestią wydają się koszmarne wydarzenia z kwietnia 1989 roku. Tragedia na Hillsborough dotknęła nie tylko całą społeczność "The Reds", ale właściwie wszystkich mieszkańców miasta Liverpool. Życie straciło 96 osób, co spowodowało ogromną rozpacz w dziesiątkach gospodarstw. Z wymienionych wcześniej względów kibice Evertonu też opłakiwali stratę najbliższych - często bowiem musieli pogodzić się z odejściem nie tylko przyjaciół, ale też członków najbliższej rodziny. Nic więc dziwnego, że "The Toffees" wspierali sąsiedni klub w walce o ujawnienie prawdy dotyczącej krwawego spektaklu na stadionie Sheffield Wednesday. Nawet po kilkudziesięciu latach od jednej z największych katastrof w historii futbolu w Wielkiej Brytanii przedstawiciele Evertonu solidaryzowali się z Liverpoolem. Gesty sojuszu przekazywali nie tylko Phil Jagielka czy Roberto Martinez, ale też zwykli kibice. To właśnie oni tłumnie finansowali zbiórki na rzecz pokrzywdzonych rodzin, a swoimi datkami przebili pozostałe drużyny z Anglii. Chociaż Manchester United też wyciągnął rękę do Liverpoolu, to jednak fani "Czerwonych Diabłów" śpiewają obelżywe piosenki na temat Hillsborough. Everton zaś pamięta, co jest najlepszym dowodem przyjaźni.

Boisko mówi swoje

Oczywiście osobną stronę historii stanowią boiskowe wydarzenia. O ile bowiem w drodze na stadion panuje przyjazna atmosfera, a obecność policji wcale nie jest koniecznością, o tyle przekroczenie bram Anfield lub Goodison Park zaczyna rozmywać sympatie i więzy rodzinne, zaś w wypadku piłkarzy rozpętuje swego rodzaju piekło. Anglia nie zna zbyt wielu bardziej przyjaznych derbów od strony kibicowskiej. Anglia nie zna też zbyt wielu bardziej brutalnych derbów od strony piłkarskiej. Czerwone kartki w rywalizacji o prym w mieście Beatlesów - których członkowie raczej dystansowali się od futbolu, chyba że chodzi o Ringo Starra trzymającego się z Arsenalem - to chleb powszedni. Zawodnicy do swoich obowiązków podchodzą w sposób niezwykle ambicjonalny. Strach nie jest im obcy.
- Boję się przed każdymi derbami. Strach przed przegraną to zdecydowanie nie są motylki w brzuchu. Może pochłaniać energię. Leżysz w łóżku albo prowadzisz samochód i zastanawiasz się: "co jeśli?" - stwierdził Trent Alexander-Arnold w rozmowie z "The Athletic". Podobne podejście do spotkań z "The Toffees" mają Curtis Jones czy Jamie Carragher. Były piłkarz to przy tym doskonały przykład tego, jak ciekawym miastem jest Liverpool, jeśli idzie o kwestie sportowe. "Carra" wychował się jako kibic "The Blues", natomiast swoją całą profesjonalną karierę związał z "The Reds".
Wracając jednak do wspomnianej wcześniej brutalności - liczby potrafią się doskonale obronić w tym wypadku. "BBC" wyliczyło, że w Derbach Merseyside - w samej erze Premier League - pokazano aż 22 czerwone kartki. To samodzielny lider klasyfikacji, który znacznie wyprzedza Derby Północnego Londynu (Arsenal i Tottenham), nie mówiąc już o Derbach Manchesteru, gdzie łączna liczba asów kier nie przekroczyła jeszcze dziesięciu. Wymowny jest również fakt, że nie zawsze rzeczone wyrzucenia z boiska są ściśle związane z przewinieniami w polu karnym. Do ostrych ataków regularnie dochodzi poza "szesnastką", o czym przekonał się między innymi Thiago. W 2020 roku Hiszpan doznał kontuzji po odrażającym wślizgu w wykonaniu Richarlisona.
Sporo czasu na rehabilitację stracił również Virgil van Dijk, którego poturbował Jordan Pickford, co sprawia, że kolejny przejaw agresji ląduje na koncie Evertonu. Nie będzie przy tym żadną przesadą, jeśli założymy, że za większość nieprzepisowych akcji na boisku odpowiadają zwykle piłkarze z Goodison Park. Od 2003 roku w Derbach Merseyside pokazano 15 czerwonych kartek, ale tylko trzy z nich zapisano na koncie "The Reds". Ostatni raz do takiej sytuacji doszło w 2010 roku, gdy do szatni został odesłany Sotirios Kyrgiagos. Od tamtej pory Liverpool unikał surowych kar, natomiast Everton musiał radzić sobie bez Stevena Pienaara, Jacka Rodwella, Ramiro Moriego i wspomnianego już Richarlisona. Bywa więc, że podopieczni Juergena Kloppa się boją, lecz ich obawy mogą wynikać nie tylko ze względu na potencjalną porażkę.
Tym samym obraz Derbów Merseyside jest w gruncie rzeczy obrazem dość niezwykłym. To opowieść o dwóch drużynach, które egzystują obok siebie, ale nie tworzą przy tym narracji o obowiązku nienawiści, lecz w najtrudniejszych momentach potrafią wyciągnąć pomocną rękę. Jednocześnie jednak na boisku spektakl przybiera zupełnie inną formę. Z show dla całej rodziny zmienia się w pokaz równy serii Terrifier. Podobnej rywalizacji próżno szukać ze świecą.

Przeczytaj również