Interkontynentalne imperium Red Bulla. Jak maszyna marketingowa stała się genialnym futbolowym projektem
Futbol to wielka siła, również marketingowa. Doskonale wie o tym Red Bull. Zespoły spod znaku czerwonego byka to chodząca reklama austriackiej marki. Od świetnych wyników, przez kreowanie gwiazd, aż po styl gry - wszystko wpisuje się w filozofię firmy, która chciała zyskać dodatkowy rozgłos, angażując się w piłkę nożną. A wyszedł z tego jeden z najbardziej interesujących projektów w całej historii sportu.
Kluby na czterech kontynentach. Wyłowione niezliczone młode talenty - zarówno piłkarskie, jak i trenerskie. Półfinał Ligi Mistrzów. Futbolowe imperium Red Bulla coraz bardziej się rozwija i zaczyna odgrywać coraz większe znaczenie na piłkarskiej mapie świata. Dietrich Mateschitz wraz ze swoimi współpracownikami pokazuje, jak zarządzać zespołem piłkarskim, łącząc świetne wyniki finansowe i sportowe z atrakcyjnym dla kibiców stylem gry.
Piłkarskie imperium na czterech kontynentach
Inwestowanie w sport nie zawsze musi się opłacać. Wielkie wydatki rzadko gwarantują realne zyski, lecz Red Bull nie zwraca na to uwagi. Ich zaangażowanie w różne dyscypliny to idealna okazja do napędzenia gigantycznej marketingowej maszyny. Marka ma kojarzyć się z emocjami, adrenaliną, pokazem siły - w końcu, jak mówi ich slogan, “dodaje skrzydeł”. Stąd też Mateschitz wraz ze swoim zespołem postarał się, aby jego konsorcjum było wszechobecne na eventach gwarantujących takie właśnie uczucia.
Sporty ekstremalne, wyścigi samochodowe, windsurfing i inne podobne temu dyscypliny. Czerwone byki na banerach reklamowych czy sprzęcie używanym przez zawodników sprawiają, że odbiorcy kojarzą potęgę rynku napojów energetycznych z tym, czego oczekuje jej założyciel. Emocje, szybkość, siła, efektowność - wszystko, co wywołuje zastrzyk adrenaliny. To sprawia, że w społeczeństwie powstaje “mit Red Bulla”, jego idealna reklama. A trudno o lepsze okno wystawowe niż najbardziej powszechny sport na świecie - futbol.
Pierwszym klubem, w który zainwestowała austriacka firma, była Austria Salzburg. To od razu wywołało wielkie kontrowersje. Zmiana barw i nazwy, odcięcie się od historii i postawienie zupełnie nowych fundamentów oczywiście rozzłościło kibiców - i to w całym kraju (więcej o tym TUTAJ). Niedługo potem wykupiono zespół w USA, tworząc New York Red Bulls. Tam sport działa w inny, bardziej skomercjalizowany sposób i tym samym obyło się bez protestów.
Potem doszły zespoły w Brazylii, Ghanie, aż wreszcie “okręt flagowy”, półfinalista ostatniej edycji Ligi Mistrzów, RB Lipsk. Przez długi czas to zespół z Austrii promował markę w europejskich rozgrywkach, podczas gdy młodszy brat z Niemiec piął się po ligowych szczeblach. Po jego awansie do Bundesligi oczywiście model funkcjonowania piłkarskiego imperium uległ pewnej zmianie.
Pozostałe zespoły stały się “feederami” dla ekipy zza naszej zachodniej granicy. To ona miała pokazać siłę Red Bulla, Rywalizując z wielkim Bayernem w mocnej lidze i kontynentalnymi potęgami w najbardziej prestiżowych rozgrywkach świata. Ambitny projekt się udał. Chociaż drużyna prowadzona przez Juliana Nagelsmanna nie jest darzona w Niemczech zbytnią sympatią, jej wyniki sportowe to gigantyczny sukces. A do tego “Czerwone Byki” z wschodniej części kraju są uosobieniem polityki marki.
Gra z “duchem Red Bulla”
Takie harmoniczne funkcjonowanie “rodziny Red Bulla” nie byłoby jednak możliwe, gdyby nie zmiany, jakie zaszły w 2012 roku. Wtedy to austriacki biznesmen zatrudnił Ralfa Rangnicka. Trenera, który zaledwie rok wcześniej poprowadził Schalke do półfinału Ligi Mistrzów, a wcześniej zaliczył z malutkim Hoffenheim wspinaczkę do Bundesligi. Rangnick został dyrektorem sportowym, zarządzającym piłkarską stroną imperium spod znaku czerwonego byka.
Rangnick to entuzjasta intensywnej, szybkiej gry, opartej na gegenpressingu. Można wręcz stwierdzić, że to protoplasta pokolenia rządzącego dziś w niemieckiej szkole trenerskiej, z Juergenem Kloppem, Nagelsmannem, Thomasem Tuchelem i Marco Rose na czele. Zadecydował, że znajdujące się pod jego pieczą ekipy będą prezentować właśnie taki futbol. Dynamiczny, pełen adrenaliny, idealnie pasujący do imidżu, kreowanego przez sponsora.
Do tego postanowił wykorzystać potencjał międzykontynentalnej piłkarskiej sieci. Zamiast kupować “gotowe produkty”, postawił na budowanie drużyny w oparciu o młodych, perspektywicznych zawodników. I tak narodził się model “futbolu Red Bulla” - kreowania przyszłych gwiazd, wdrażania ich w intensywne, szybko grające zespoły, z celem wysłania ich do Lipska lub sprzedaży za wielkie pieniądze.
W efekcie w dwóch ostatnich edycjach Champions League oglądaliśmy dwie drużyny potentata rynku napojów energetycznych. Jeden z nich w poprzednim sezonie zajął miejsce w najlepszej czwórce Europy. Ambitne przedsięwzięcie, które wystartowało 15 lat temu, właśnie zbiera owoce zmian wprowadzonych przez Rangnicka. I chociaż Niemiec zrezygnował już z posady, jaką pełnił w Lipsku i Salzburgu, jego pomysły wciąż są żywe.
Wielka kuźnia talentów
Ostatnie lata pokazują, że koncepcja budowy piłkarskiego imperium Red Bulla przynosi świetne efekty. I to nie tylko, jeśli chodzi o wyniki sportowe, ale i promowanie talentów. Coraz więcej mamy graczy, zaliczających w “stajni” Mateschitza przystanek do wielkiej kariery. Siatka skautingowa, zatrudniająca dobrze przygotowanych specjalistów, pozwala na znajdowanie młodych, perspektywicznych zawodników. Wybierani są najbardziej pasujący do piłki preferowanej przez “Die Roten Bullen”. Co roku do zespołów trafia kilka prawdziwych perełek. Po obróbce przechodzą kolejne etapy “drabinki”, wreszcie lądując we “flagowcu” lub odchodząc za niemałe pieniądze.
Sadio Mane i Naby Keita sięgnęli z Liverpoolem po Ligę Mistrzów i zdobyli mistrzostwo Anglii. Champions League wygrał też Joshua Kimmich, który przez dwa lata reprezentował barwy zespołu z Lipska. Tego lata swój wielki transfer zaliczył Timo Werner, a uważany za jeden z największych talentów na świecie Erling Haaland zachwyca kibiców fenomenalnymi występami w Borussii Dortmund. W najbliższej przyszłości zapewne dołączą do nich Dayot Upamecano, Dani Olmo, Tyler Adams czy Dominik Szoboszlai - Węgier niedawno zamienił Salzburg na niemiecki klub filii. W Red Bullu wiedzą, jak zidentyfikować wyjątkowe talenty, tanio je kupić, a następnie rozwinąć. Co więcej, kształtują nie tylko piłkarzy.
Również trenerzy znajdują pod skrzydłami austriackiego konsorcjum fenomenalne warunki do wybicia się na międzynarodowej scenie. Marco Rose niedawno wprowadził Borussię Moenchengladbach do fazy pucharowej Ligi Mistrzów. Ralph Hassenhuettl ze swoim Southampton zbiera świetne opinie w Premier League. Z kolei Adi Huetter potrafił z Eintrachtem Frankfurt wejść do półfinału Ligi Europy. Drużynę młodzieżową Salzburga trenował kiedyś Niko Kovac. No i do tego dochodzi jeszcze prawdziwy klejnot koronny, w postaci Juliana Nagelsmanna.
Wszystkie te postaci to uosobienie polityki Red Bulla. Zarówno pod względem ich filozofii futbolu, sposobu budowy młodej, ambitnej, rozwijającej się drużyny i wizerunku marketingowego. To właśnie tam postawili poważny krok ku wspaniałej przyszłości. Czerwony byk ma uosabiać energiczny rozwój, entuzjazm, emocje. Wielu z nich stać na to, by zrobić wielką karierę. A wtedy spojrzymy i przypomnimy sobie: “tak, oni na początku swojej przygody w piłce nożnej zaliczyli przystanek u Mateschitza”.
Ta wielka marketingowa maszynka stała się świetną futbolową akademią, która w ciągu kilku-kilkunastu lat może odcisnąć gigantyczne piętno na naszym ukochanym sporcie. I chociaż wiele osób ma wątpliwości, dotyczące wpompowania w drużynę pieniędzy przez wielki koncern, “psującego” ducha sportu, to trzeba oddać cesarzowi, co cesarskie. Oni nie kupują sukcesu, tylko go tworzą. Wiedzą, jak zainwestować mądrze i osiągnąć świetne efekty. A piłkarskie imperium Red Bulla to tego świetny dowód. Zapowiada się, że “wyprodukują” jeszcze wiele gwiazd. A najważniejsze trofea to tylko kwestia czasu.