Ilość nie idzie w parze z jakością. Angielskie kluby co rok robią ten sam błąd przy transferach
W świecie futbolu powoli wymiera swego rodzaju kult przywiązania zawodnika do danego klubu. Karuzele transferowe z roku na rok pędzą w coraz szybszym tempie, wychowankowie z różnych szkółek przy pierwszej lepszej okazji zmieniają barwy, a kilkunastoletnia przygoda w jednej drużynie stanowi rzadkość.
Czynników, które wywołują tak duże natężenie transferowe jest multum. Najczęstsze przypadki to oczywiście przenosiny gwiazdy jednej ze słabszych drużyn do topowej marki, która może sobie pozwolić na wydanie ogromnych sum, aby wzmocnić swój skład.
Z pozoru, na takiej transakcji zyskują wszystkie strony. Teoretycznie lepszy klub sprowadza znakomitego zawodnika, ten za to otrzymuje okazję występów na największych piłkarskich scenach, a z kolei na konto klubu oddającego wpływa ogromna suma, która może zostać spożytkowana na załatanie dziury.
I właśnie tu rodzi się jeden z największych problemów, który w ostatnich latach nieustannie trapi wiele klubów z Premier League. Mnóstwo ekip, zarówno czołowych, jak i tych z rejonów środka tabeli, nie wyciąga żadnych wniosków z poczynań poprzedników i wciąż woli stawiać na ilość zamiast na jakość przy wyborze następcy dotychczasowej gwiazdy.
Huk spadających „Młotów”
Pierwszy z brzegu niech będzie przypadek West Hamu, który w czasie ostatniego okienka niezwykle aktywnie działał na rynku transferowym, sprowadzając w swoje szeregi aż 10 nowych twarzy. Pozornie ruchy „Młotów” wyglądały znakomicie, ale pierwsze kolejki sezonu potwierdziły największe zastrzeżenia wobec personaliów drużyny Pellegriniego.
Chodzi oczywiście o brak klasowego defensywnego pomocnika, który zapewniałby drużynie spokój w blokach obronnych, pełniąc rolę łącznika między formacjami. Być może szał zakupów ofensywnych przysłonił nieco sympatykom West Hamu odejście zawodnika, który specjalizował się w wykonywaniu „czarnej roboty” dla całej drużyny.
Kouyate, który od lat był fundamentalną postacią w zespole „Młotów” odszedł do Crystal Palace, a wraz z nim z drugiej linii zniknął jakikolwiek porządek, zaangażowanie, aktywny udział w pressingu.
Zawodników o charakterystyce Senegalczyka docenia się dopiero, gdy zaczyna ich brakować, ponieważ rola defensywnego pomocnika jest jedną z najbardziej niewdzięcznych jeśli chodzi o widowiskowość.
Splendor po sukcesie zwykle spływa na strzelców goli lub, w przypadku zachowania czystego konta, na bramkarza. Przykład West Hamu pokazuje jednak, że bez defensywnego pomocnika, który zapewni spokój i kontrolę w środku pola, gra w piłkę jest po prostu bezowocna.
West Ham w ilościach hurtowych sprowadził skrzydłowych oraz napastników, ale cóż z tego skoro brakuje człowieka odpowiedzialnego za pierwsze etapy rozgrywania akcji ofensywnych.
Zresztą formacja ataku „Młotów” to akurat jeden z najmniejszych problemów Pellegriniego. Arnautović i Anderson prędzej czy później wrócą do formy, ale ich praca nadal będzie iść na marne, jeśli za zabezpieczenie drugiej linii będą odpowiadali pozoranci jak Wilshere i Noble, którzy po prostu sabotują grę.
West Ham miał do dyspozycji ponad 100 milionów i potrzeba było wykonać wyłącznie jeden prosty ruch, który sprawiłby, że klub obecnie nie okupowałby dna Premier League. Wystarczyło zakontraktować klasowego defensywnego pomocnika, który w pełni zastąpiłby Kouyate.
Cóż z tego, że działacze stołecznego klubu wzmocnili 10 pozycji skoro całkowicie zapomnieli o odbudowaniu kręgosłupa drużyny. Kouyate lub inny zawodnik na zbliżonym do niego poziomie w pojedynkę wniósłby więcej do gry, niż sprowadzeni w lecie Wilshere i Sanchez, którzy nie mają bladego pojęcia o sumiennej grze w defensywie, połączonej z akcentami w ofensywie.
Przemiana „Łabędzia” w brzydkie kaczątko
Aktualnie West Ham z zerowym dorobkiem punktowym okupuje 20. pozycję w tabeli, mając w bliskiej perspektywie spotkania z takimi drużynami jak Everton, Chelsea i Manchester United. Po tych meczach droga do powtórzenia „wyczynu” Swansea będzie o wiele krótsza.
Wspomnienie drużyny „Łabędzi” nie jest przypadkowe, ponieważ walijski klub w ubiegłym roku pokazał, że po odejściu najlepszego piłkarza, zarząd powinien w pierwszej kolejności sprowadzić jego naturalnego następcę.
W czasie letniego okienka transferowego w 2017 roku Gylfi Sigurdsson, czyli niekwestionowany gwiazdor Liberty Stadium, postanowił uczynić progres w swojej karierze, przechodząc do znacznie lepszego Evertonu.
Islandczyk w trakcie trzyletniej przygody ze Swansea wyrósł na prawdziwego lidera drużyny i gwiazdę całej ligi, zatem oczywiste było, że w końcu nadejdzie moment, gdy po tak znakomitego pomocnika zgłosi się ekipa z czołówki.
Jeśli z niezbyt dobrego klubu, który co roku walczy o utrzymanie, odchodzi gracz, który brał udział przy niemal połowie bramek na przestrzeni całego sezonu, najlogiczniejszym krokiem jest sprowadzenie w jego miejsce równie pewnego zawodnika.
Wydaje się to proste i oczywiste, ale jak widać działacze Swansea woleli zakontraktować czterech zupełnie przeciętnych graczy zamiast jednego z najwyższej półki.
Na efekty transferowych nieporozumień nie trzeba było długo czekać, ponieważ już w pierwszym sezonie bez islandzkiego lidera „Łabędzie” z hukiem pożegnały się z Premier League.
Clucas, Sanches i Mesa opuścili już Liberty Stadium. Podsumowując, Swansea pozostało bez lidera, bez jego następców, bez pieniędzy i bez możliwości gry w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Liverpool miastem średniaków
Naturalnie ten problem nie dotyczy tylko klubów z niewielkimi aspiracjami, które co roku muszą walczyć o ligowy byt. Równie nierozsądnym modelem zarządzania finansami po utracie swoich największych gwiazd, „wykazały się” oba kluby z miasta Beatlesów.
Co ciekawe, w przypadku Evertonu ściągnięcie Sigurdssona było właśnie jednym z nieroztropnych ruchów, prowadzących do utraty jakości w składzie. Islandczyk, na którego wydano prawie 50 milionów euro otrzymał zadanie zastąpienia jednego z najlepszych bombardierów na świecie - Romelu Lukaku.
Wszystko skończyłoby się happy-endem, gdyby na Goodison Park w pierwszej kolejności sprowadzono rasowego snajpera. Zastąpienie Belga ofensywnym pomocnikiem nie miało absolutnie żadnego sensu. Cóż z tego, że Islandczyk kreował sytuacje skoro za ich wykańczanie odpowiadali Sandro (1 gol w ubiegłym sezonie), Lookman (2 bramki), Tosun (5 bramek) i na deser najskuteczniejszy strzelec Evertonu, czyli Niasse, który zgromadził „aż” 9 trafień na swoim koncie.
Brak „dziewiątki” z krwi i kości spowodował, że Everton przez trzy kolejki znajdował się w strefie spadkowej, a na koniec sezonu musiał ustąpić miejsca w tabeli Burnley, tracąc do szóstego Arsenalu aż 14 oczek. Sprowadzenie wielu solidnych zawodników było błędem, ponieważ żaden z nich nawet nie zbliżył się do poziomu prezentowanego przez Lukaku.
Everton poszedł w ślady lokalnych rywali w postaci Liverpoolu, którzy wcześniej w niemal identyczny sposób osłabili swój klub. W 2014 roku z Anfield pożegnał się Luis Suarez, za którego Barcelona zapłaciła podobną kwotę (nieco ponad 80 milionów euro) co United za Lukaku.
„El Pistolero” w Liverpoolu stał się zawodnikiem ze ścisłego topu, praktycznie w pojedynkę pchał „The Reds” w kierunku mistrzostwa, zdobywając 31 bramek w lidze (warto dodać, że rzuty karne wykonywał Steven Gerrard) oraz 17 asyst. W tamtym okresie Suarez był po prostu bestią nie do zatrzymania.
Tak znakomity sezon nie uszedł uwadze topowych marek, zatem przenosiny Suareza na Camp Nou raczej nikogo nie zdziwiły. Był to najodpowiedniejszy moment na dołączenie Urugwajczyka do ścisłej futbolowej elity.
Tymczasem na Anfield postanowiono szybko wyrzucić zarobione pieniądze w błoto, sprowadzając do składu multum niepotrzebnych zawodników o wątpliwych umiejętnościach i zerowej przydatności.
Zaśmiecenie składu poskutkowało zajęciem 6. oraz 8. miejsca w kolejnych dwóch sezonach. Dopiero rewolucja kadrowa Jürgena Kloppa spowodowała, że „The Reds” wydostali się z marazmu w jaki popadli po odejściu Luisa Suareza.
Wyciągnąć wnioski
Start sezonu na „Wyspach” i kompromitująca postawa West Hamu pokazuje, że angielskie kluby nadal nie uczą się na błędach swoich poprzedników. Wciąż możemy obserwować przypadki, gdy klub w momencie przeznaczania funduszy uzyskanych ze sprzedaży jakiegoś topowego zawodnika stawia na ilość, a nie na jakość.
„Młoty” niejako czekają na wyrok, który w najbliższych kolejkach może okazać się bardzo surowy, Swansea zapłaciło za swoje błędy spadkiem, Everton musi nadal walczyć o odzyskanie miana siódmej siły w brytyjskim futbolu, a Liverpool dopiero po uporządkowaniu składu znów włączył się do gry o najwyższą stawkę. Być może to dopiero preludium do upadku kolejnych wielkich drużyn.
Hazardowi pozostały 2 lata do końca kontraktu, a jak wiadomo Real Madryt posiada wystarczające fundusze, aby sprowadzić w swoje szeregi znakomitego Belga. Miejsce na lewym skrzydle czeka na kolejnego magika, który stałby się ulubieńcem Bernabeu.
Pogba ze względu na niezbyt przyjazne relacje z Mourinho, który z dnia na dzień coraz bardziej wyniszcza klub, może zechcieć opuścić Manchester i przenieść się do Barcelony, w której czołowi pomocnicy są już po trzydziestce.
Być może w najbliższej przyszłości to właśnie Chelsea oraz Manchester United będzie można dopisać do niechlubnej listy klubów, które po odejściu swoich największych gwiazd zupełnie nie potrafiły się pozbierać.
Szansa na rychły i bolesny upadek będzie wzrastać z każdym kolejnym transferem zawodnika o średniej klasie.
Mateusz Jankowski